Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tak się Sochor tym stanem pacyenta zaniepokoił, że się odważył mu powiedzieć:
— Wiesz brabia co? choroba się przewleka, ja sam sobie niedowierzam. Dla przyśpieszenia zupełnej rekonwalescencyi, pozwól, abym wezwał kollegę. Zawsze cztery oczy, a dwie głowy więcej, niż....
Kwiryn bystro nań spojrzał. W pokoju nie było nikogo.
— Słuchaj — rzekł — nie miej mnie za dziecko. Mów otwarcie, jakieś żołnierz. Jest niebezpieczeństwo!? Wolałbym wiedzieć o tem!
Sochor zmilczał, niedając odpowiedzi. Było to wiele znaczącem; Kwirynowi twarz się nie zmieniła.
— Domyślałem się tego — odparł spokojnie. — Sprowadź drugiego — ale to się na nic nie zda.
— Przecież nie jest tak źle! — rzekł Sochor zakłopotany.
— No, to ja ci powiem, że źle jest — odpowiedział hrabia — ja to czuję. Wszystko się we mnie tem leżeniem rozstroiło; gorączka trawi, osłabienie coraz większe, a to, coby miało wzmacniać, drażni, podbudza i ostatecznie niszczy. Nie ma już natura zapasu: wyczerpała się.
Sochor powtórzył raz jeszcze:
— Ale nie — tak źle nie jest.
Skończyło się na tem. Doktor odjechał, zapo-