Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bardzo proszę, proszę — rzekł radzca, to nam do rozmowy nie będzie przeszkadzało, a — mamy z sobą wiele do pomówienia.
Kwiryn z widocznem i umyślnem zdziwieniem, jakby znakiem zapytania, zwrócił głowę do mówiącego.
— A tak — potwierdził stary — mamy do pomówienia, bo, choć ty się od familii odosabniasz i wyłączasz, nie mniej należysz do niej i wedle starego obyczaju solidarności, my cię liczymy do naszej gromady.
Kwiryn zmilczał — chciał począć rekryminacye, ale się powstrzymał.
Radzca, jakby miał dosyć czasu, patrzał, mówił powoli, panem był siebie, nie śpieszył się wcale.
— Pozwolisz mi zapalić cygaro? — spytał, sięgając po cygarnicę do kieszeni.
— Bardzo proszę — odezwał się Kwiryn, którego ta wyższość, pewność siebie i zimna krew stryja do najwyższego stopnia niecierpliwości doprowadzały.
— Familia — począł, zapalając cygaro powoli, przybyły — którą niesłusznie obwiniasz o obojętność względem siebie, owszem, troszczy się o los twój i widzi z radością powodzenie.
— Tak! — wybuchnął z szyderstwem Kwiryn — teraz, gdy ja mojej pracy zawdzięczam, żem się wzbił na nogi, familia raczy... cha! cha!