Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szedł w umizgi do stodoły i zapomniawszy o panu, przesiedział do zamknięcia jej.
Ściemniało się coraz mocniej, nadeszła noc czarna, choć oczy wykól. Hrabia nie powracał, ponieważ był uparty i zacięty, gdy szło o odkrycie nadużyć, nietylko dnie, lecz i noce, w lesie spędzał — niebardzo się o niego troszczył Antek.
Zdawało mu się już, gdy na zegarze wybiła dziesiąta, że hrabia musiał gdzie w chacie u pobereżnika zanocować. Nie było i to bezprzykładnem. Niewymagający wiele, sypiał na kulu słomy, a na wieczerzę kontentował się tem, co znalazł, choćby u najuboższych ludzi.
Już miał się udać na spoczynek, bo ziewanie mu dokuczało, gdy zamiast bryczki, usłyszał tentent konia, wpadającego na dziedziniec. U wrót już ze stróżem, rozmowa jakaś żywa go uderzyła.
Podszedł pytać. Z konia zsiadł właśnie chłopiec od leśniczego, Jakubek, skrobiąc się w głowę.
— Zkąd ty? — począł Antek.
— A! a! nieszczęście się stało — krzyknął chłopiec: — Jaśnie pana konie poniosły w lesie, bryczka się o sosnę rozbiła, a on leży z połamanemi kośćmi.
Osłupiał Antek; był to od lat wielu pierwszy wypadek tak niespodziany, nadzwyczajny, że powszedniego rozumu nie stawało na poradzenie, na ratunek. Antek nie wiedział co począć; stał skamieniały.