Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kwiryn ukłonił się szydersko.
— Trudno! — odparł — lata długie rozdzieliły nas pono niepowrotnie; ja zresztą z nikim, oprócz parobków i arendarzy, nie żyję...
— I jakiż termin zakreślasz temu swemu dobrowolnemu wyrzeczeniu się? — wtrącił Flawian — boć... jakiś cel, jakiś koniec, jakiś plan mieć musisz... Robisz pieniądze na to, aby przy nich w kożuchu chodzić i żyć, jak parobek? — zestarzeć tak i...
— No — i zostawić zrobione miliony — gwałtownie zawołał Kwiryn. — Zostawić choćby na szpitale, na dobroczynność, na — co mi się podoba... toć przecie coś warto?
— A! filantropia! — mruknął Flawian. — Jest to rzecz ładna, ale dawać ubogim, gdy się ma rodzinę!! — niezamożną...
Poruszył ramionami.
Gospodarz, który kaszy ze starą słoniną zaledwie szkosztował, odsunął talerz, ręce włożył w kieszenie i zwrócił się do stryja.
— Właśnie to między nami jest sporne — rzekł. Ja nie czuję, bym miał rodzinę. Gdym był dzieckiem, nie dbano o mnie i wychowanie moje; gdy dorosłem, zbyto mnie najgorszym działem... dano mi czego nikt nie chciał. — Gdym się zakopał w tej dziurze i, jak hrabia powiadasz, śmiecisku —