Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyglądało — szydersko podchwycił hrabia... A ha! tak znajdujecie? Może być. Widzisz księże, kobieta nie darmo jest stworzona, zdała się na coś ona... Hm? Ona nie potrafi tego, co my, a my tego, co ona, nie umiemy... Wstyd dla nas — ale co robić, kiedy tak jest...
Widzisz, co to taka kobieta może, i to jeszcze zahukana, biedna trusia, jak moja? Któż-by to był powiedział, że Sumakówna w Skomorowie będzie się rządzić jak szara gęś! Na to trzeba było, żebym ja rękę i nogę złamał — cha! cha! i żeby mnie familia kochana zmusiła do ślubu.
Śmiał się szydersko na pół sam z siebie.
— Co się dzieje! — powtarzał księdzu — klucze u jejmości, kassa u niej, ona dysponuje, a stary Kwiryn leży i stęka.
— Ale dzięki Bogu, wszystko idzie po myśli. — Czegóż chcieć? — zapytał wikary.
Kwiryn zrobił minę surową.
— To ci powiem tylko — rzekł — że, jak Boga kocham, lepiej nigdy mi nie było. Wydatki są większe — prawda, alem ja dla niej jeszcze jednej sukienczyny nie sprawił. Chodzi w tych, co z sobą przywiozła. — Wikary pożegnał się. Nazajutrz, ze wszystkiemi ostrożnościami, w obecności Sochora, przeniesiono hrabiego do przygotowanego mieszkania. Potrzeba było tylko drzwi zabite otwo-