Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

domyślę. Żebym ja za mizerne leśniczowstwo, kilkaset złotych i ordynaryą, córkę przywoził i oddawał... To nie może być.
Antek się uśmiechnął.
— Cóż? możebyś ją chciał wydać za niego?
— A czemu nie? — odparł Sumak. Szlacheckie dziecko... dziewczę jak malinka; wystroić ją tylko, choć na królewskie pokoje.
Antek, nie wiedząc już, z jakiej beczki dalej poczynać, poszedł do szafki, dobył starki, którą sam się pokrzepiał, przepił i podał kieliszek Sumakowi, który wychylił go ze smakiem i wirtuozyą, dopominając się tylko należnego po niej chleba z solą.
Stali naprzeciw siebie, obaj dobrze nie wiedząc — co dalej.
Pomimo rzeźkiej odpowiedzi, która zdawała się dalsze rozprawy czynić niemożliwemi, Sumakowi wcale się nie chciało z niczem powracać. Antek też nie dawał za wygraną.
Sumak tymczasem począł szeroko rozprawiać o przeszłości i przyszłości dóbr Skomorowskich, które znał zdawna. Antek słuchał, mało co wtrącając.
Z godzinę tak siedzieli, ucierając się pustemi słowami i czekając, aby jeden z nich znowu zagaił sprawę...