Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ka nawet tę ochotę do popisu z dostatkami potrosze hamować musiała.
Dla siebie i dla niej p. Dyonizy wymagał wiele. Wszystkiego było mu zamało. Wymógł też na córce, że sobie i koniki co się zowie ładne, i uprzęż elegancką i krytą nejtyczankę piękną sprawił. Służącego ubierał w liberyą z guzikami herbowemi, dopytawszy się, że Sumakowie używali jakiegoś znaku, który ich rodzinie służył oddawna.
Strój też p. Dyonizego, szczególniej gdy się do Łucka lub Wołchowicz wybierał, bardzo był zawsze pokaźny i staranny. On sam nadawał sobie, oile możności, pozór, jakby starego wojskowego; trzymał się prosto, wąsy podkręcał do góry, nosił rękawiczki łosiowe, a do konia, wcale niepotrzebne, ostrogi.
W myśli jego i przekonaniu bogata, młoda, piękna wdowa i wyposażona przez nią Marcysia zdrowa, ładna, śmiała — obie powinny były iść, co najmniej za grafów i zrobić świetne partye.
Nie ulegało wątpliwości, że zdobycie tego tytułu, było bardzo możliwem; lecz gdy p. Dyonizy o tem czasem córce mówił, nie odpowiadała wcale.
Zdaniem jego, musiało to przyjść samo z siebie. Podróż do Warszawy, sądził Sumak, mogła najłatwiej dać poznać piękną hrabinę wielkiemu światu i ten świetny los jej zgotować. Ojciec nie był od tego, aby z kminkówki i piołunówki woł-