Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Bytność ludzi ze Skoraorowa nie była mu na rękę — ale cofać się już nie chciał.
Boruch stał przy oknie, list wyczytując przez okulary, gdy Sumak wpadł, stuknąwszy drzwiami, obejrzał się po izbie i, w kątku zobaczywszy siedzącą kobietę — zmarszczył się.
Steńka na widok jego wstała, cała drżąca.
Światło od okien padło na twarz jej zbladłą. Dyonizy z początku nie był pewien, kogo ma przed sobą, ale żywo się zbliżył, gdy Faustyna z bijącem sercem przysunęła się do jego ręki.
— Jak Pana Boga kocham! Steńka! — krzyknął Sumak.
I stanął, drżąc, równie jak ona. Wlepił w nią oczy, od stóp do głów przyglądał się jej — zaniemiał.
— Steńka! — powtarzał głosem stłumionym. — A no — chodź, pokaż-że się, ty grafino moja! choć pono teraz z twojego hrabstwa nic nie będzie.
Faustyna spoglądała na ojca — widoczny stan upojenia upokarzał ją. Łzy się kręciły w oczach.
— Matka? — wyjękła cicho.
— Tak, jak było — odrzekł cynicznie stary. — Ciepłą wodę z rumem albo wódką popija, a jak jej nie ma, to śpi i leży. Domka — niedobra: uciekła; jeszcze łaska Boża, że się z nią pisarz ożenił, a na Marcysi teraz polega wszystko.
Pan graf daje nam tyle, żeby nie umrzeć z głodu.