Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spodziewał się w nim excentryka; nie przypuszczał gbura.
Powitanie było z jednej strony nadzwyczaj grzeczne, z drugiej rubaszne i zakłopotane.
Ksiądz kanonik posadził go przy sobie na kanapie i z czułością, jakby ojcowską, ująwszy za rękę, począł rozmowę.
Obejście się, ton, głos starca, wprawiły hrabiego w niewymownie przykre położenie. Z wikarym od pierwszego słowa byli w zgodzie i rozumieli się; tu trzeba było nawyknienia do szorstkiego obejścia się wyrzec na chwilę. Hrabiemu nie przychodziło to z łatwością.
Nie znosił przymusu.
Kanonik, trzymając rękę jego, mówił cichym, łagodnym głosem długo, nim się Kwiryn zdobył na odpowiedź.
— Wikary mi wspomniał....
— Tak jest, xięże kanoniku — odparł hrabia. — Mam postanowienie ożenienia się z dziewczyną ubogą.
— Ale rodzina jego...?
— Z rodziną, oddawna żadnych nie mam stosunków.
Kanonik obie ręce nabrzękłe i pokrzywione podniósł do góry.
— O! mój Boże!