Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ze wszystkich tych podejrzeń i zasadzek Faustyna wychodziła zwycięzko.
Za próbę też jej charakteru i to poczytać było można, że o potrzebach Steńki zdawał się zupełnie zapominać. Łatała swe sukienki, obchodziła się starą bielizną, nigdy o nic nie poprosiła dla siebie.
Matka poprostu ją za to łajała.
— Gdy kogo Bóg chce ukarać, to mu rozum odejmie — powtarzała codzień córce. Żeby też o sobie niepamiętać i nieupomnieć się o to co należy! Ten kutwa jednej sukienczyny nie sprawił, poczciwego trzewika nie ma... A, uchowaj Boże na niego śmierci — wyjdziemy ztąd o kiju... To człowiek taki, że sumienie go nie ruszy...
Steńka nic nie odpowiadała.
W inny sposób, delikatniej, oględniej doktor Sochor, który był świadkiem poświęcenia się kobiety, dawał jej do zrozumienia, iż o sobie-by powinna pamiętać.
Faustyna najmocniejsze miała postanowienie o nic nie prosić i na los się zdać — jakikolwiek ją czekał. Oburzała się na samę myśl dopominania się o zapłatę.
— Nigdy w świecie! — powtarzała sobie w duchu.
Od przyjazdu drugiego lekarza, jakkolwiek Sochor starał się go wytłómaczyć tem, że kollega jego przejeżdżał tędy do Dąbrowicy, gdzie miesz-