Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż to znowu? — zawołał — nauka moralna? Student jestem, czy co?
— Nie student, ale chrześcijanin, a jam kapłan — rzekł poważnie wikary. — Wszystko mi jedno, czyś ty graf czy chłop: mam obowiązek ci powiedzieć prawdę, i mówię ją. Tak! kapłan jestem. Nie usłuchasz słów moich: Bóg cię pozwie do rachunku za łzy jej. Złamałeś nogę, skręciłeś kark....
Kwiryn poruszył ramionami, nie mówił nic; patrzał zdumiony tą zuchwałością młodego duchownego i był widocznie poruszony.
— Tyranem przecie nie myślę być — zamruczał.
Wikary do łóżka się zbliżył.
Zmienił ton nagle, na poufały i powszedni.
— No — niechaj Pan Bóg błogosławi! Niech błogosławi!
Przeżegnał ręką podnosząc hrabiego, który mimo woli głowę skłonił.
— Zdrowia i dobrego pożycia! Jadę. Komu w drogę, temu czas.
Skłonił się wikary, wyszedł, a że koni nie było jeszcze, fajkę sobie zapalił. Spokojny na sumieniu, powracał, myśląc już tylko o tem, jak wojnę stoczyć z monsignorem.
Choroba hrabiego była dla niego wymówką i usprawiedliwieniem. Kanonik zresztą łagodnym był i rzecz tę, niezupełnie kanoniczną, ze względu