Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Sumakówną, przekonała się, że w istocie nie łatwo z nią będzie. Czuła już wielką jej wyższość nad sobą.
Nim wyszły na miasto, przy obiedzie jeszcze, z nieśmiałością, wzdychając Faustyna, odważyła się zapytać ekonomową o rodziców swych, o siostry: co się z niemi działo?
Pakulska poczęła od dwuznacznego poruszania głową. Była ona teraz w stosunkach niezgorszych z Sumakami, protegowała ich nawet — ale prawdy ukryć trudno było.
— A cóż? żyją jak żyli na leśniczówce — rzekła wahając się. — Ni gorzej im, ni lepiej, jak było. Sama ciągle niedomaga, a pan Dyonizy rzadko w domu siaduje, jak to i dawniej bywało. Rozkoszy wielkich nie mają tam w tym lesie, a z głodu też teraz nie mrą.
Nie było mowy o siostrach, a milczenie to znaczące odejmowało odwagę Steńce spytania o nie.
Pakulska po chwili poczęła zwolna:
— Domkę matka pędzała, pędzała, aż jej z domu z pisarzem prowentowym do Dąbrowicy uciekła.
Steńka krzyknęła.
— Ale się z nią ożenił — dodała. Teraz najmłodsza w domu gospodaruje, no, i niczego dziewczyna, tylko, że się z matką kłóci, ząb za ząb — ale czasem... słowo daję — inaczej nie można...