Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Serce jej, niezepsute, pomimo wstrętu do tego człowieka, który dla niej był tyranem, czuło jakąś litość nad nim.
Chociaż domyślała się, że ktoś przy nim czuwać musiał, widać było z powtórzonego wołania, z niecierpliwych wykrzyków, że nierychło się mógł dobudzić, że mu usługiwano opieszale.
Wśród tej ciszy, zaledwie przerywanej wiatrem jesiennym smutnym, szeleszczącym sucho i trupio, te jęki, te wołania, krzyki przez sen wywoływane boleścią, przejmowały ją tak, że się zrywała niekiedy, jakby na pomoc biedz chciała.
Sen potem mimowoli powieki kleił znużone, a zaledwie drzemać zaczynała, powtarzało się stękanie znowu i ten oddech chrzęszczący piersi uciśniętych, który zdawał się być głosem konania.
Hrabia wśród tych boleści usypiał czasami. Naówczas przez sen, z nałogu, wyrywały mu się niezrozumiałe wyrazy groźby i jakby przekleństwa. Słyszała konwulsyjne rzucania i bicia rękami.
Do samego rana powtarzało się to ciągle, jakby umyślnie na jej udręczenie.
Blady, smutny dzień jesienny, w końcu zajrzał przez okna.
We dworze ciche słychać było poruszenie; Pakulska wstawała.