Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tu czekał na nią — nikt inny, tylko p. Adela. Zmieniona, wychudła, żółta, okryta niegdyś kosztownym a teraz bardzo wyszarzanym szalem, z usty zaciśniętemi, uśmiechem wymuszonym, powitała dawną swą uczennicę, a właściwiej ofiarę.
W sercu Steńki późniejsze wrażenia zatarły zupełnie żal, jaki mieć mogła do p. Adeli. Przyjęła ją więc uprzejmie i grzecznie.
W twarzy przybyłej malowała się źle ukrywana zazdrość i tłumiony gniew: starała się jednak okazać łagodną. Rozmowa, poczęta od pospolitych komplimentów, po pierwszych kilku zamienionych słowach, jakby na zaporę jakąś trafiwszy, zatrzymała się na niej.
P. Adela potrzebowała czasu, ażeby przyjść do siebie. Otrząsła się wreszcie z zakłopotania i, wyprostowawszy się — przystąpiła do rzeczy.
Nie sprowadzało jej tu nic innego, nad — ów zadawniony rachunek z hrabią-opiekunem, o który, dobywając półarkuszek zżółkłego papieru, i kładąc go na stole przed Faustyną, upominała się natarczywie.
Według niej, dla pamięci nieboszczyka, winna była wdowa zapłacić tę należność. P. Adela zresztą dodała dumnie, że wcaleby się o nią nie upominała, ale czasy były ciężkie, ona sama w złych interessach i t. d.
Faustyna, zaledwie okiem rzuciwszy na cyfry,