Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W progu izby, w której leżał chory, oprzytomniała dziewczyna.
Hrabia Kwiryn oczy miał już na drzwi zwrócone; gdy weszła, z powagą, spokojnie, blada — skłoniła mu się zdaleka.
Nie przemówił do niej nic — patrzał. Wejrzenie to było przejmujące, nielitościwe, uparte, tak, że ogniem piec się zdawało.
Faustyna i stojąca za nią Pakulska napróżno czekały, ażeby choć słowo do nich powiedział, spytał o co. Straszne, gorączką zaognione oczy trzymał wlepione w swoję ofiarę i milczał.
Jakgdyby zapomniał, że ją ma przed sobą — a zatopił się w myślach jakichś, ściął usta, zmarszczył czoło, patrzał i patrzał.
Było coś tak drżącego w tym wzroku chorego, iż biednej Sumakównie pot wystąpił na czoło, nogi pod nią drżeć zaczęły. Chwiała się całą siłą, starając się wytrwać, choć z przerażenia rada była uciec na koniec świata.
Długo trwała ta męczarnia? Steńka nie wiedziała. W końcu hrabia dał znak ręką Pakulskiej i, nie odezwawszy się do nich — odprawił.
Ekonomowa, kobieta prosta a wytrwała, która wiele sama znieść mogła i zbytniej czułości nie rozumiała, przecież tak była tem dziwnem, zagadkowem przyjęciem dotkniętą, że litościwie za drzwiami zaraz zaczęła ściskać Steńkę, szepcząc.