Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic to, nic — chory, widzisz, że chory.
Faustynie ta twarz, dawniej znana, wydała się prawie nową i inną. Patrzał z niej niepokój i ból człowieka, który się przeciwko losowi buntuje, a w duszy mu bluźni. Nie inaczej w Średnich Wiekach wyobrażano sobie i malowano potępieńców. Wróciły napowrót do izb, które zajmowały.
Z południa nadjechał Sochor, a że ten nie widział potrzeby dogadzania chorego fantazyom i nie chciał okazać się powolnym: więc ruszyło się zaraz wszystko w domu, bo on tu dysponował, gderał i rozkazywał. Kwiryn nie nawykły do ulegania, mruczał i opierał się, ale obawiał się zrazić doktora.
Przez drzwi słychać było, nie stłumiony głos chorego, ale podniesiony Sochora.
Prawił nauki, których Kwiryn nigdyby nie zniósł, gdyby go boleść nie zdała na łaskę i niełaskę lekarza.
Pakulska podsłuchywała, ale tylko doktora głos ją dochodził.
— Hrabia sam nie chcesz być zdrów, a choroba się przedłuży, gorączka znowu może przyplątać się, kiedy nie chcesz być spokojnym.
— Po co to mieszanie się do gospodarstwa? — to niech kradną! nie zubożejesz przez to. Życie i zdrowie więcej warte niż parę korcy owsa — głupstwo! Powiadam, że kuracya nie zależy ode-