Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jego, głos, obejście się, niewymowny wstręt w niej i trwogę obudzały...
Los ten wcale się jej nie uśmiechał — widziała w nim nieznaną, niezbadaną, ale pewną męczarnię. Nauka na pensyi nie miała też dla niej żadnego uroku.
Dwa lata niewoli! — Samo przypomnienie pierwszej nauczycielki, której winna była opłakaną naukę czytania i pisania — dreszczem ją przejmowało. Nie wyobrażała sobie inaczej nauczania, jeno w ten sposób nielitościwy męczeński... narzucanego.
Życie teraźniejsze, ciężkie, pełne znojów i utrapień, wydawało się jej jeszcze stosunkowo swobodnem, prawie szczęśliwem.
Przyszłość, ciemna, zagadkowa, pełna tajemnic, stała przed nią jak otchłań jakaś, w którą rzucić ją miano. Nie spodziewała się nigdy nic wielkiego, nic nadzwyczajnego dla siebie — jednakże choćby lżejszą służbę nad tę u rodziców, lepsze jadło, przyodziewek ładniejszy, a potem jakieś ubogie gospodarstwo. Pisarz jaki prowentowy, officyalista, mógł się ożenić.
Młodość jej schodziła pod tak ciężkiem brzemieniem, że nawet marzyć nie umiała. Coś, coby życie mogło osłodzić — nie śniło się jej nawet. Spać dłużej, mieć trzewiki całe, nową, choć jednę,