Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sztachetkami, miało parę zasadzonych klombików budowle otaczające dwór, schludniej wyglądały;, pobielone i poobsadzane.
Był to tensam Skomorów, ale ręka niewieścia dotknięciem swem uczyniła go, przy całej prostocie, prawie pięknym, a przynajmniej oryginalnym.
I ciszej a spokojniej tu teraz było niż przedtem. Gorączkową bieganinę bosej a odartej służby, zastępowały mierzone kroki ludzi skromnie ale czysto poodziewanych, idących swobodnie do swoich zatrudnień.
W pewnej odległości za dworem, pomiędzy nim a wioską, widać było nowo-wystawiony porządny dworek z ogródkiem, świeżo zasadzonym, opasany prostym płotem. Z komina ponad nim słup dymu się unosił, a w ganku stał właśnie w dostatniej kapocie i czapce baraniej, mężczyzna dobrze niemłody, w którym Antka poznać było łatwo. Ale, był to, nie ów stary, popsuty tyranią nieboszczyka, intrygant — tylko spokojny emeryt, który się do portu dobił.
Na twarzy też jego wypełnionej, świeżej, choć pomarszczonej, malował się spokój człowieka, który nie potrzebował zbyt troszczyć się o jutrzejszy chleba kawałek.
Drogą od wsi właśnie, na tęgim koniu, w lisiurce, z fajeczką w ustach, jechał, jakby odmłodzony — pan Dyonizy Sumak. Na nim też te dwa la-