Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spodarz jadł z rodzajem wściekłości, stukając łyżką, popychając talerze, dając oznaki zniecierpliwienia; stary palił cygaro spokojnie.
— Dajmy pokój wzajemnym rekryminacyom — odezwał się po chwili. — Są to rzeczy przeżyte, przebyte... których przerobić niepodobna. Być może, iż jest wina z naszej strony — że i ty nie jesteś bez winy. Mówmy o położeniu teraźniejszem, obecnem.
— Ale ja nie rozumiem właśnie — począł Kwiryn, który jedzenie porzucił, zwracając się do gościa — co moje położenie kogoś, choćby familią, obchodzi może? Jestem od bardzo dawna pełnoletnim... rządzę się dosyć przyzwoicie, bym, zdaje się, kurateli nie potrzebował.
— Nie zżymaj-że się — niecierpliwie odparł radzca — nikt ci się do niczego nie miesza i w niczem nie przeszkadza... Pomówić wszakże z sobą możemy.
Kwiryn, któremu podano mięso i ogórki, ramionami potrząsnął. Radzca pykał swoje cygaro.
— Wierz mi — rzekł — że krok ten, który czynię do ciebie, nie z siebie, ale w imieniu rodziny — jest natchniony życzliwością.
— Ah! ah! — rozśmiał się, płatając ogórek, Kwiryn.
— Szkoda nam ciebie — ciągnął dalej gość powoli. — Dałeś dowody niepospolitych zdolności