Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

no — odmieniła się — rzekł stary, w nią się wpatrując, z dziwnem jakiemś politowaniem.
Pakulska tymczasem, niemogąc wytrzymać dłużej, wtrąciła:
— Ze Skomorowa nie było nikogo?
— Jak, nie było? wczoraj! no — i mało nie co dzień kto przyjeżdża — począł poważnie Boruch.
Mało nie codzień! Słowa te uderzyły Pakulską; nie zrozumiała, co one mogły oznaczać, bo trybem powszednim nigdy tak częstych stosunków z Wołchowiczami nie było.
Warszawski, list córki obracając w ręku, patrzał i namyślać się zdawał.
Zwrócił się do Pakulskiej.
— Jejmość nie wiesz nic? — rzekł cicho.
— O, Boże wszechmogący! — zawołała Pakulska, blednąc, a cóż ja mam wiedzieć?
Pan Warszawski pogładził brodę, namyślał się długo, niemiło mu było stać się zwiastunem złej wieści, ale nie można jej było utaić przed niemi.
— Pana grafa nieszczęście spotkało! — rzekł, ociągając się.
Pakulska załamała ręce, a i Steńka, niewiedząc sama czemu, pobladła strwożona.
— Konie go poniosły w lesie — mówił Boruch — wypadł tak nieszczęśliwie z bryki, że nogę i rękę ma złamaną. Doktor Sochor teraz więcej tam siedzi, niż w domu.