Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wprawiło obu hrabiów niemal w uniesienie. Nie mogli przypuścić, aby ich wzywał za świadków — wydziedziczenia.
Hr. Bernard tryumfował. Flawian nie poznawał człowieka, był skonfundowany — ale razem szczęśliwy.
Opatrzność sama zdawała się ich tu sprowadzać. Wszystko w świetle tych nadziei, jakie powzięli, wydawało się im teraz znośnem: brud, skąpstwo, dziwactwa.
W zimnym pokoju obok podany obiad, do którego i doktor Sochor zasiadł z nimi — prostotą swą i zaniedbaniem zdumiewający, — nie obudził w nich wstrętu ani śmiechu. Udawali, że jedli; nie skarżyli się na nic...
Po obiedzie wrócili do Kwiryna jeszcze, który ich później odprawił tem, że musiał dać opatrzyć nogę, a potem spocząć — ale spodziewał się widzieć ich jutro.
Odjechali więc do austeryi, i zaledwie do powozu wsiedli, Bernard zawołał:
— Jak Boga kocham! toż-to złoty człowiek! Baranek...
— Ale, słowo ci daję! ja go nie poznaję, inny — krzyknął Flawian. Co to może choroba!!...
— Wszystkiegom się spodziewał, ale tego, co nas spotkało — mówił Bernard — nigdy. Odmalowałeś mi go tak...