Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cież nic nad to, że mi jest dobrze i — że ja się nigdy nie skarżę na nic.
— Dobrze, dobrze — zamruczał hrabia — zabaw się z nią i niech jedzie. Żydówka sobie tony daje i odwiedza....
— Panie hrabio — przerwała Steńka z uczuciem, gdy ja chodziłam boso, ona jedna litość miała nademną.
— Jedna? — a ja? — odparł hrabia i poruszył się.
Dał znak, aby odeszła.
Steńka powróciła zmieszana. W pokoju siedziała nieodstępna Pakulska, przy której poufnie się rozmówić nie było można. Estera szepnęła, że mogłyby wyjść do ogrodu.
Niestety, to co się w Skomorowie nazywało ogrodem, było zasadzone cybulą, marchwią, ogórkami, warzywem i biednemi krzakami agrestu i malin. Ścieżki pomiędzy kwaterami, wąziuchne, wydeptywały nogi dziewcząt, które tu codzień na kuchnią coś brać przychodziły, lub ziele dla krów wycinały.
Jedyną ozdobą były przypadkiem wyrosłe maki i kilka wybujałych słoneczników. Hrabia nierozumiał ogrodu dla oka i przyjemności. Dla niego las go zastępował.
Estera czuła instynktowo, że długo jej tu pozostać nie będzie wolno. Zaledwie wyszły w ogródek, zwróciła się do Steńki: