Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

salonów i dobrego towarzystwa, za niczem tak nie tęsknił, jak za niemi.
Wśród ludzi lepszego wychowania czuł się w swoim żywiole, oddychał lżej, zdawało mu się, że reumatyzm nawet nie tak dolegał.
Przygotowano zaraz przyjęcie na probostwie, staruszek się w nową suknią i dyatynktorium ustroił — i odżywiony, przyjął hrabiów, dziękując im, że nie zapomnieli o nim.
Po pierwszych kilku słowach, kanonik, sądząc że są już uwiadomieni o przypadku, podniósł ręce do góry i zawołał:
— Sam Pan Bóg zrządził, że się to teraz, naturalnie, zwlecze, a hrabiowie macie czas.
— Zwlecze się? — zapytał Flawian — a to chwała Bogu.
— Tak prędko wstać nie może.
— Cóż to? zachorował? — przerwał Bernard.
— Hrabiowie nic nie wiecie?
Zdumieni hrabiowie wysłuchali opowiadania wypadku i spójrzeli po sobie, jakby nie byli pewni: czy im teraz jechać wypadnie.
Hr. Bernard, rad uniknąć poselstwa, pierwszy objawił wątpliwość.
— Owszem — wtrącił kanonik — to się właśnie opatrznościowo składa. Hrabiowie możecie przybyć, jakby z kondolencyą tylko, a odwiedziny te spożytkować.