Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kto to wie! — mruknął Boruch na przekorę.
Panu Dyonizemu trochę te przypuszczenia popsuły humor; siadł na ławie, sparł się na ręku i zapomniawszy o koniu i biedce, drzemać zaczął.
Pacierze odmawiając, Pakulska jechała do Skomorowa. Steńka, znużona, przybita spotkaniem się z ojcem, który ją zbył tak zimno, skulona, siedziała cicho. Ludzie na koźle szeptali, rozpowiadając sobie o panu i wróżąc, co ich w domu czekało.
Zmierzchało już dobrze, gdy się do Skomorowa zbliżyli.
Pakulska cała się z bryczki wysunęła. W ganku stał Antek.
Miał już zapewne rozkazy wydane, gdyż, niemówiąc słowa, poprowadził przybyłe do izb dla nich przeznaczonych. Tu jednak na przyjęcie nic przygotowanego nie znalazły.
Łojową świeczkę na stole postawiwszy, stary z niezmierną ciekawością Steńce oniemiałej począł się przypatrywać.
— Cicho proszę być, bo graf przezedrzwi tylko. Wieczerza będzie, poczekawszy. Siana i słomy przyniosę.
I niedokończywszy, ręce rozstawił na znak, że więcej nic nad to ofiarować im nie może.
— W piecu się zapali? — zamruczał.