Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głośno, za drzwi pochwycił i, przybierając postawę śmiałą i zuchowatą, wstąpił na próg. Steńka, usłyszawszy go, zerwała się.
W tejże chwili z alkierza głos chrypliwy zapytał:
— Kto tam?
— A któż ma być? — głośno śmiejąc się, odparł Sumak, — do nas i pies nie zajrzy.
Ruch się zrobił w ciemnej komorze.
— A to ty! nareszcie... włóczęgo... — krzyknęła, wychodząc zaspana żona, i pięść mu pokazując. — Myślałam, że cię gdzie kara Boża za nas spotkała i żeś kark skręcił... ale złego licho nie weźmie.
Kobieta zakrztusiła się. Sumak patrzał na nią.
— Jejmość już po ponczyku! — zawołał — a dzieci pewnie głodne... Pocóż ja do domu mam śpieszyć? poco? abym patrzał, jak się zapijasz... i żebym...
Zębami zgrzytnął...
— A kto winien, że ja piję? — odparła, wybuchając, żona.
Albo się powiesić, albo pić — innej rady nie mam. Jeść niema co w domu, a ty tygodniami od komina do komina, gdzie się kurzy, włóczysz się daremnie. Rób sobie z dziećmi co chcesz...
— Milcz ty, sekutnico, kwoko, pijaczko! — krzyknął Sumak — bo, jak Boga kocham, za kij pochwycę...