Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przysłanych, najgorszemi końmi, z ludźmi przeklinającymi daremszczyznę i zniechęconymi, którzy przy każdej karczmie stają, piją, konie na łąkach pasą, noclegów dla siebie tylko dogodnych szukają — wiadomo tylko tym, co podobnej kosztowali podróży.
Nie pomagało ani łajanie Dyonizego, ani płacze i krzyki Scholastyki. Kilka mil tych dwa dni wlec się było potrzeba, a gdy nareszcie pod Leśniczówkę zajechali, gdy do smutnej pustki weszli, w której nawet garści słomy ani siana nie było na posłanie, nic do jedzenia i ledwo chrustu wiązka żeby ogień naniecić — Scholastyka mało w konwulsye nie wpadła.
Ponieważ koń, na którym miał Dyonizy objeżdżać lasy, dotąd mu nie był wydzielony: więc musiał po najpotrzebniejsze rzeczy pieszo iść do Antka, do Skomorowa.
Pierwsze dnie istnem były piekłem. Wszyscy oni do miasteczka, do ludzi, do jakiegoś życia przywykli, znaleźli się tu nagle sami, na pustyni, wśród jesiennym wichrem poruszanego lasu.. osamotnieni strasznie. Nocą lada hałas budził i trwogę szerzył... Sam nawet pan Dyonizy, choć jemu tu było najznośniej, narzekał, że się dał oszukać...
Powoli jednak, z pomocą tej Steńki, która na nowo objęła staranie o domu, zaczynało się wszyst-