Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakto? ten człowiek śmiał mnie posądzić! — zawołała.
— Oczywiście, bo sam-by to był zrobił pewnie, gdyby mógł bezkarnie — rzekł Kwiryn.
— A hrabia mogłeś choćby na jednę chwilę przypuścić?
Kwiryn się w nią wpatrzył i milczał, oburzeniem trochę zdumiony i uradowany razem.
Łzy się kręciły w oczach Steńki.
— To okropne! — stłumionym głosem zawołała.
— Daj pokój — przerwał Kwiryn zimno. — W ludziach tych prostych a ubogich jest zawsze jeszcze instynkt drapieżnego źwierzęcia, które wydrzeć pragnie i sądzi, że każdy im podobny. A my? my lepsi? — dodał. Tyle może, iż co oni żrą surowe, my sosem przyprawne.
Steńka się jeszcze uspokoić nie mogła — a hrabia, ubawiony tym wypadkiem, powtarzał:
— Zjadł mydło.
Wyszła wreszcie Faustyna, a Kwiryn posłał zaraz po Antka.
Nie można się go było doszukać narazie; skrył się w szopie gdzieś, wiedząc co go czekało.
Hukano, nawoływano: nie znaleziono — i dopiero pod noc przywlókł się kwaśny, pytając: na co go potrzebowano? tłómacząc, jak ważne miał zajęcie.
W naturze tego człowieka, którego wychowywało osamotnienie i uczucie mściwe, było nawy-