Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystkiego, zrzucano na ramiona tego dziecka, bez litości — brzemiona okrutne.
Skutkiem tego być musiało odrętwienie, zobojętnienie, znieczulenie.
Wtej chwili, jasnej dla innych, która się wiosną życia nazywa, Steńka poznała tylko, co ono ma najwstrętniejszego, najboleśniejszego.
W położeniu Sumaków, ludzie, z którymi się stykali, zawczasu dziewczę oswoili ze wszystkiemi brudnemi tajemnicami życia.
Nie mierzono słów przy dzieciach, nie oszczędzano im najobrzydliwszych widoków.
Matka sama język miała po rumie, rozwiązły, ojciec prawił ohydne rzeczy na głos... — dziewczę wiedziało więc, czego się ma na świecie obawiać, co ją może czekać.
Lecz — są cuda, są prawa natury, nierozpoznane, są istoty, do których brud nie przystaje, w których zepsucie rodzi ohydę, wstręt, oburzenie.
Steńka, która, wiele rzeczy z dumą jakąś widząc, nie chciała oglądać — matce wydawała się istotą jakąś osobliwą — zimną, głupią.
— O Steńkę ja się nie boję — mówiła do męża Dyonizowa — dziewczyna jak lód i w głowie mało co ma... Tej nikt nie zbałamuci, bo to jakaś już taka krew stateczna.. Ona słucha, a nie rozumie, ani się na nic zaczerwieni — a nawet, jak inne,