Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niechaj-że to na pniach się skrupi — rzekł obojętnie.
Piętnaście rubli danych Sumakowi przez córkę nie mogły marnotrawnym a zbiedzonym ludziom wystarczyć nadługo. Z trwogą myślała Steńka o ojcu, lada dzień się go spodziewając, a sama niewiedząc jak się teraz od niego wykpić. Zdawało się jej, że, wrazie napaści gwałtownej, powinna była, równie otwarcie, jak w innych rzeczach, rozmówić się z hrabią o losie rodziców. Dla siebie nie potrzebowała nic, ich ratować miała sobie za obowiązek. Szło o to, jak się to mogło dokonać.
Zadanie było trudne. Spodziewała się, że w danej chwili jakieś natchnienie przyjdzie, jakaś pomoc z nieba.
Parę tygodni upłynęły zaledwie od przeniesienia Kwiryna, gdy jednego ranka Pakulska dała jej znać o przybyciu ojca.
Sumak do dawnego znajomego, Antka, zwrócił się naprzód.
Mściwy stary był rad temu: zaczął więc od powinszowań, że tu teraz córka jego, zawojowawszy hrabiego, rządziła się i robiła co chciała.
— Co ona powie, to będzie! — mówił Sumakowi. Chciała dom przewrócić, przewróciła! Gdzie? co? piece kachlowe! podłogi! obicia! Niby to dla chorego, ale, ba! to tylko początek.