Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

fiło?... Jabym choć leśniczym gotów być, bo las lubię, i polowanie też.
— Tylko — dodał, widząc, że Antek usta ściągnął — tylko pono u waszego hrabiego służba twarda...
— A — twarda! — odparł Antek. Co prawda, to prawda. Nasz hrabia sam, jak wół pracuje, i drugim też nie popuści...
I głową zaczął potrząsać.
— Co się tyczy pracy, toby-to bzdurstwo było — zawołał Sumak, — u mnie praca — nic. Ja, panie, dzień i noc, czy na koniu, czy pieszo. — to dla mnie... jak piórko osmalił. Pali się u mnie, panie, w rękach wszystko... ale człek też potrzebuje, żeby się to opłaciło, i żeby się z nim obchodzono poludzku.
Antek nic nie odpowiedział.
Po chwili spytał naiwnie, choć doskonale wiedział, jak rzeczy stały:
— Pan bez familii — sam?
Zbił tem zupełnie z tropu Sumaka.
Stał długo milczący.
— Dyabła tam — rzekł wkońcu... Ba! — ba! — bez familii! ja-bym dotąd w aksamitach chodził... Tu — sęk...
Pan Dyonizy westchnął.
— Żonisko mi nieustannie słabuje — rzekł — to skaranie Boże. Na lekarstwa, apteki — czło-