Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Posłałem do Wołchowicz po Sochora! — rzekł Antek do leżącego pana.
— Do Sochora? aby potem skórę zdarł ze mnie? Czy to felczera nie dość?
Antek się już nawet pogniewał.
— Dałbyś hrabia pokój — rzekł surowo — nawet na doktora żałować. Hm — żeby potem na całe życie okulawieć bez te skąpstwo!
Hrabia jęczał i przeklinał. Związano nosze, potrzeba było na nie podźwignąć Kwiryna, który z bólu krzyczeć począł. Antek dał znak i ludzie, podniósłszy go z ziemi, ruszyli najbliższą drogą do Skomorowa. Po niejakim czasie nieszczęśliwy, znużony cierpieniem, już tylko jęczeniem dawał życia znaki.
Pół mili drogi, noga za nogą idąc, zabrało przeszło godzinę czasu.
We dworze ani łóżka takiego, jakiego dla chorego było potrzeba, ani wygód, jakich mógł wymagać, nie znaleźli przygotowanych. W tej jedynej izbie, w której sypiał, jadał i przyjmował, potrzeba go było położyć na ziemi i czekać tak przybycia doktora i felczera, którzy w najszczęśliwszym razie przede dniem przybyć nie mogli.
Tymczasem, co kto mógł i umiał, od owczarzy począwszy, do bab — Antek robił wszystko, aby panu cierpienia oszczędzić. Hrabia zgrzytał zębami i przeklinał — na czem świat stał.