Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 1.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ten nie lubił. Chciał mu więc dać poznać złym humorem i dumą, żeby się inaczej obchodził.
Sumakowi trudnem to było i Warszawski wkońcu odwrócił się od niego. Rejentowicz, który miał tu być protegowanym i jechał z lepszemi nadziejami, widząc, że zaraz na początku Sumaka lekceważono, a z nim nawet nie rozpoczynano rozmowy, nachmurzył się i poszedł nabok usiąść na ławie.
Boruch, grając dobrze swoję rolę, zabierał się do wyjścia, choć las Buciatyńskiego, o którym już wprzódy wiedział, nie był mu obojętnym.
Sumak dopiero teraz spostrzegł się, że nietrafnie postąpił, i Żyda mógł obrazić. Zbliżył się ku niemu pokorniej, szepcząc:
— Niech pan Warszawski pogada z Rejentowiczem. Słowo daję, pieniędzy żądny i po to przyjechał... a nie zechcesz pan, pójdzie do Szmula.
Boruch ruszył ramionami, bo Szmul a on — jedną ręką byli.
— No — rzekł — niech sobie idzie i do Szmula, kiedy chce...
Sumak się zmieszał i potarł czuprynę łysiejącą, gdy Żyd, jakby litość nad nim miał, zamruczał półgłosem:
— Tak się interessa nie robią.
Widać było po panu Dyonizym, że całkiem był pod panowaniem Borucha, bo choć w nim kipiało