Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I jak powiedział tak robi, bo on, jak co powie, żeby pioruny biły, nie ustąpi.
Steńka słuchała z coraz większą uwagą. Zwierzania się Pakulskiej otwierały jej oczy, lecz jak strasznie w nich malował się ten człowiek żelaznej woli, mściwy i uparty! Jak nieubłaganą dla niej obiecywała się niewola w tem jarzmie!
Raz puściwszy wodze wielomówności swej, do której była skłonną, Pakulska z własnego życia i doświadczenia zaczęła przywodzić rozmaite rysy z charakteru hrabiego. Nie zważała na to, że biedną ofiarę przestraszyć mogła niemi; zdało się jej, że znając lepiej człowieka, łatwiej radzić z nim sobie potrafi.
— Niech panna sobie naprzód we dworze tego starego Antka pozyszcze — dokończyła — bo ten u niego jedno oko w głowie. Dostaje się i jemu, a no, czego przez Antka zrobić nie można, to już przez nikogo.
Pokładły się spać późno, Pakulska zasnęła, Faustyna oczów nie zmrużyła prawie. Wszystko to, o czem się nagle dowiedziała, obrazy te ciemne, które jej z nielitościwą prawdomównością malowała ekonomowa, składały się na straszne marzenia przyszłości.
Płakała. Uciec? dokąd? a ucieczką rodzicom zgotować los najstraszniejszy i zgubę. Do tych rodziców, mimo sromu, jakim ją wspomnienie ich