Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Bernard. — Wiedziałem, że się to głupio skończyć musi.
Kwiryn z oczów ich nie spuszczał.
Wtem drzwi się otworzyły i ksiądz wikary ze swą zamaszystą żołnierską miną, w birecie na głowie, z krzyżem i agendą, za nim organista, dalej prowadzona przez Pakulską Steńka, — ukazali się na progu.
Hrabiowie, z ciekawością nieukrywaną, zapatrzyli się na dziewczynę, i — zdziwili się, widząc ją tak piękną, skromną i z taką rezygnacyą jakąś przerażającą, wlokącą się na męczeństwo.
Ksiądz wikary, który niezwyczajnością tego obrzędu czuł się dziwnie poruszonym, natychmiast przystąpił do łóżka chorego.
Kwiryn, oile mógł, podniósł się, rękę wyciągając.
Widok był dziwny, smutny, mogący łzy wycisnąć. Na twarzy kobiety malowała się trwoga i walka, tłumiła łzy, ręce jej drżały.
Kwiryn brawował, widocznie dla świadków, chcąc się okazać odważnym i pewnym siebie.
Ksiądz wikary, jakgdyby się obawiał, aby mu co nie przeszkodziło w ceremonii, galopem ją odprawiał. Zarzucano mu to zwykle, że i ze mszą śpieszył zbytnio i śpiewy kościelne tak pędził, że za nim zdążyć było trudno; lecz tymrazem przeszedł sam siebie. Wyrazy mu się sypały, jakby gnane