Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na Polesiu T. 2.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zaczęła potem dowodzić siostrze, że ona jej nawet przyrzekła zawieźć ją do Warszawy.
Wahano się długo, nareszcie podróż została postanowioną. Panna Julia, która, choć jej wszędzie dobrze było, bardzo kochała tę swoję Warszawę — była uszczęśliwioną. Marcysia szalała, a sama pani jechała z niewysłowioną jakąś trwogą i ociąganiem się.
Nazajutrz po przybyciu Estera już była u przyjaciółki, zapraszając ją na herbatę.
— Nie będę z tego tajemnicy robić przed tobą, że go zaproszę, ale — nie powiem mu, że cię ma zastać.
Tem większe będzie szczęście jego.
Na wieczorze u Estery nie było nikogo, oprócz professora, który na widok Steńki omało się nie zdradził — lub, otwarciej mówiąc — zdradził siebie i ją najokrutniej.
Panna Julia, bystra Marcysia — domyśliły się teraz, że podróż niezupełnie dla nich tylko przedsięwziętą została.
Po przełamaniu pierwszych tych, obustronnych uniesień, rozmowa wesoło popłynęła szczęśliwie. Steńka nawet, zwykle dosyć milcząca, swobodnie i wesoło o Warszawie mówić zaczęła; nie potrącono o nic więcej. Nie potrzeba im było obojgu tłómaczyć uczuć i myśli.
Zastępowali słowa wejrzeniami.