Od kolébki do mogiły/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Od kolébki do mogiły
Podtytuł Z Życia Zapomnianego Człowieka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1885
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
od Kolébki do Mogiły.
Z Życia Zapomnianego Człowieka.



OPOWIADANIE
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.



TOM I.



WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.
1885.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 9 Октября 1884 года.




Druk Braci Jeżyńskich (dawniej J. Ungra) Warszawa,
Nowolipki Nr 3.


LUDWIKOWI JENIKE,
w dowód szacunku i przyjaźni,
przesyła
Autor.



Drezno, 1883. Październik.

Nim uderzy ta godzina, która już blizką być musi, pozwól, kochany panie Ludwiku, abym na téj kartce wiotkiéj, zapisał wspomnienie długoletnich naszych stosunków, mojego dla ciebie szacunku i przyjaźni. Jest-to jakby przedwczesne pożegnanie, które usprawiedliwia teraz to, com przebył, znękanie i smutne myśli, których się pozbyć nie mogę.
Część téj powieści narodziła się in vinculis w ciężkim strapieniu i ucisku ducha, który i dotąd trwa jeszcze. Bądź więc pobłażającym dla mnie i dla niéj. Praca była niekiedy niemal życia warunkiem, odpędzaniem myśli natrętnych, i zmuszać się do niéj musiałem, walczyć z sobą... Nie wiem czy kto kiedy w moim wieku, w takim stanie umysłu i ducha, coś podobnego przedsiębrał i dokonał. Potrzeba było czasem wielkiéj siły i przemocy nad sobą, aby się przenieść w ten świat fantazyi, dla uniknięcia rzeczywistości.
Przyjmij tę więzienną robotę dobrém sercem i niech ci Bóg błogosławi do końca twego pracowitego żywota.

J. I. Kraszewski.


Młodość jest wiosną, a tylko wiosna jest życiem. Wszystko, co ją poprzedza i co po niéj idzie, jest przygotowaniem wielkiego dnia godów, lub po nim żałoby. Lata młodości, krótsze lub dłuższe, mają sobie wydzielone ludzie i epoki młodzieńcze są w narodów dziejach... W nich życie z ziemi, powietrza i słońca, z wszystkiego co nas otacza, czém oddychamy, czerpie istota raz kwitnąć mająca; soki i krew żywiéj płyną. Późniéj zastygają one, siły słabną, członki drętwieją, uśpienie nadchodzi i spoczynek, przygotowujący życie nowe. Któż tego nie czuł na sobie i nie widział wkoło siebie?
Nasza młodość przypadła — jest-li to złudzeniem czy rzeczywistością? — razem z epoką poczynającego się życia nowego, którego prądy ją krzepiły i poiły. Wierzyliśmy w piękną, jasną, idealną przyszłość, którą dziś zakryły nam może rusztowania nowego gmachu — ale zasłaniające niebiosa i wschód jutrzenki. Mrok jakby wieczorny i chłód wieczoru nas otacza.
Dziś mniéj jest młodości w młodych, a starzy — zwracają się po życie do przeszłości.




Była wiosna 182.... roku — jedna z tych, jakie niezawsze przychodzą, choć pora ta sławi się swym wdziękiem i blaskami. Kwiecień był ciepły i otworzył pączki uśpione; maj poléwał ziemię deszczem ożywczym; wesoło i raźno strzelało wszystko dogóry. Słońce otwiérało chmurki złociste, spuszczało promienie, grzało swe dziatki i śmiało się podniesionym ku niemu liściom i kwiatom. Była wiosna tak kwiecista, wonna, zielona, krzepka, żwawa, jakiéj dawno nie pamiętali ludzie. Z niezmiernym pośpiechem, nawyprzódki, rośliny rozwijały się cudownie. Często po jednéj nocy i poranku poznać nie było można tego, co wczoraj zaledwie się z czarnéj ziemi dobyło. Całe gromady i ćmy ptactwa śpiewały w niebiosach chwałę téj wiosny, budując gniazda i biegając za żerem. Ruch czuć było wszędzie i pracę odrodzenia.
Wśród lasów ciemnych, iglastych i jasno zieleniejących gajów brzozowych, w dolinie nad rzéczką i błotami — pół-senne leżało miasteczko, które od prastarych czasów mało się jeszcze zmieniło. Nowe życie świéżo wlał w nie széroki, tylko co dokończony gościniec, kamieniem wysypany, twardo ubity, piérwszy, którym się kraj mógł pochlubić. Patrzano nań z dumą, czując że takiemi drogami płynie owoc trudu i przypływa dostatek. Przy nim stare drożyny i groble, rozbite kołami wozów, pokręcone dziwacznie, pół roku nieprzebyte, a drugie pół nieprzebrnione, zdawały się wstydzić swego zaniedbania i zgrzybiałości.
Z drogą bitą mieścina jakby odrodzoną się czuła. Lecz z długiego snu nikt prędko się nie budzi. Przeciérała oczy.... Zwolna ważyli się ludzie ponad gościńcem zakładać domostwa, budować dworki, otwiérać gospody.
Miasteczko jednak zachowało dotąd swą starą fizyognomią i tradycyjne swe życie, stanowiąc ognisko dokoła rozproszonych wsi, osad, wólek i włości. Tysiące ludzi z okolicy nigdy w życiu daléj na świat nie wyjrzało nad tę mieścinę, która im dostarczała wszystkiego, czego praca i przemysł własny nie dawały. Wielki rynek był jedyną targowicą, na któréj zbyteczne sprzedać, a potrzebne nabyć było można. Dokoła niego stały rozproszone budki, kramy i sklepiki, które zawiérały wszystko, czego tylko mieszkaniec wioski mógł pożądać. Tu on przyprowadzał swą krówkę lub cielę na sprzedaż, ztąd przywoził chustę kraśną dla żony, a czasem buty paradne dla siebie.
Pomiędzy tą małą stolicą a krajem, co do niéj należał, związek był odwieczny i ścisły. Znali się tu ludzie od pokoleń wielu. Do domostw przylegały tradycye; kramy miały ustaloną sławę, rody swe właściwości, przywary i cnoty. Wieśniak wiedział zgóry gdzie czego szukać i jak się obejść z tym, który mu miał pożądane dostarczyć. Szło się jak w dym do Icka, a witało z nim jak ze starym przyjacielem.
Prawie u granicy dwóch różnych ziem położone miasteczko, na wielkim szlaku do Warszawy, rezydencya główna rozległych dóbr przemożnéj rodziny, teraz osiérociało po niéj — miało olbrzymi, walić się już i rozsypywać poczynający w gruzy zamek, którego przekopy powysychały, a wały stare porastały drzewa, kilka murowanych kościołów, odwieczną farę i bogato wyposażone probostwo, a co najwięcéj je wbijało w dumę, szkołę, filią krakowskiéj macierzy. Stał przed nią na straży patron młodzieży, mądry a święty Jan Kanty, syn krakowskiéj matki i patryarcha jéj razem.
Mieścina, jak wszystkie nasze, w sercu swém była czémś do miast całego świata podobném; ale po skrajach rozpływała się i przeradzała w wioskę naszę. Przedmieścia były rolnicze i biédne.
Tu mieszczanin zmieniał się w rolnika, a niekiedy rzemiosło w jednéj chacie łączyło się z gospodarstwem wieśniaczém i cepy a kosy stały obok warstatu w dobréj zgodzie.
Niegdyś, przed laty, zamek stanowił ognisko, z którego strzelały promienie dokoła; miasto było podzamczem tylko; teraz, gdy tu wszystko wystygło i umilkło, ruch i żywot skupiał się około szkoły.
Z małéj, rosła ona w coraz znaczniejszą i czynniejszą, z podległéj farze i oddalonéj akademii kolonii, na samoistniejszą i krzepką. Stary murowany budynek, który dawniéj starczył na pomieszczenie nauczycieli i klas niewielu, teraz coraz się stawał ciaśniejszym. Na szérokich placach, które do niego należały, zwolna zaczęły się wznosić dworki i domy, zapełnione nauczycielami i uczniami.
W sąsiednich ulicach mieszczanie poprzerabiali swe chaty na stancye studenckie. Szkoła przyniosła miasteczku życie nowe, a gdy wrzawliwa i wesoła młodzież na wózkach i bryczynach rozsypała się na wakacye, czuć było, że brakło żywiołu, który stanowił teraz jeden z najgłówniejszych dla miasta.
Wprawdzie wszystka ta gromada nie z bogatych dworów, nie z wielkich domów się tu zbiegała; dostarczały jéj szlacheckie dworki i osady, ekonomskie rodziny — lecz z tego ubóstwa licznego składał się wkońcu dostatek. Co możniejsi stawali u profesorów, którzy licznych uczniów utrzymywali; ubożsi wciskali się do mieszczan, pod nadzorem starszych towarzyszów. W ten sposób u drzwi życia łączyły się z sobą, mieszały, poznawały, bratały różne stany i klasy, które w późniejszém téż życiu ociérać się o siebie i obcować z sobą miały. Szkoła taka była propedeutyką przyszłego żywota — przygotowywała do niego.
Około tak zwanéj Akademii, w domkach nauczycieli, skupiało się, co stanowiło wybór i śmietankę młodzieży. Coraz daléj od niéj rozsypane było ubóstwo, które późniéj często wyprzedzać miało i zaćmić na czele stojących towarzyszów. O kilka tylko kroków od murowanéj szkoły staréj z osobnym, małym ogródkiem, zarosłym bzami wiszniami dzikiemi — mieścił się dworek, od lat wielu zajmowany przez profesora Jana Bojarskiego. Wykładał on łacinę, uczył polskiego i zastępował czasem historyka. Na skromném swém stanowisku nauczyciela wydziałowéj szkoły, profesor daleko wyżéj sięgał nauką i wykształceniem, niżby się spodziewać było można.
Spojrzawszy nań, poznać było łatwo rozbitka, który po burzy schronił się z rezygnacyą spokojną pod ten dach nizki.
Zdala czuć w nim było szlachcica, a może nawet żołnierza. Trzymał się prosto, miał ruchy wojskowe, w twarzy coś surowego i poważnego, zarówno żołnierzowi, jak pedagogowi przystającego. Średniego wzrostu, krzepki, niemal chudy, zdrów i silny, na smutném obliczu miał wyraz świadczący o ciężko przewalczonych latach, o których nigdy nie wspominał.
Pomiędzy tą straszną przeszłością, a życiem dzisiejszém związek był rozerwany, drzwi zawarte i zapieczętowane.
Pan Jan Bojarski nie okazywał wcale, aby mu z tém źle było. Po burzach został może obłoczek, jakby chmurka na czole, lecz w sercu było spokojnie i jasno. Uśmiechał się rzadko, ale téż nigdy nie wzdychał. Całe jego życie było nieustanną pracą albo w szkole, lub nad stolikiem, książkami, z piórem w ręku. Zdawało się, że chciał nagrodzić lata stracone, lub pamięć ich zatrzéć.
W domu zastępowała go żona, która już latami wspólnemi nauczyła się z nim godzić i na swoje ramiona brać to, od czego pan profesor chciał się wyzwolić. Jedyny synaczek, gospodarstwo małe, kuchnia, kasa, rachunki do niéj należały.
Profesor nie mieszał się do nich wcale; był-to tak zwany departament jéjmości. Pani, niegdyś piękna blondyneczka, córka ubogiego szlachcica, była dziś okrągluchną, świéżą jeszcze, żywą a wielce pracowitą, wesołego usposobienia, wszystko różowo widzącą profesorową Magdaleną.
Pan Jan szanował ją, kochał i często słuchał, chociaż miłość dla żony więcéj życiem, niż jawną okazywał czułością. Nie było w jego charakterze serca tajemnicami dzielić się z kimkolwiek. Był wogóle milczący i zamknięty. Tylko gdy go coś poruszyło do głębi, gdy ktoś dotknął jego świętości, przekonań — poruszał się, wybuchał, stawał wymownym, piorunującym, aby po chwili, odzyskawszy panowanie nad sobą, znowu z powagą zamknąć się w zwykłém milczeniu.
Trafiało mu się to rzadko, bo nie każdego uznawał godnym tego, aby z nim stanąć choć do chwilowéj walki.
Urodzony w tych czasach, przed sejmem cztéroletnim, w których życie się nowe budziło i odrodzenie zwiastowało, gdy prądy z zachodu przebiegały masy zdziwione i niespokojne, profesor wiele miał w sobie tego, co przyniósł wiek XVIII.
Lecz w nim doktryny filozoficzne téj epoki, tak prędko spopularyzowane, cudownie padły na grunt chrześciański i szlachecki i przyjęły się tylko o tyle, o ile z nim mógł je pogodzić.
Filozofia i teorye społeczne XVIII w. niezaprzeczenie zaczerpnęły wiele ze źródeł niechrześciańskich, doszły do nieprzyjacielskiego często stanowiska w kwestyach religijnych — lecz niemniéj nieświadomie, mimowolnie zapożyczały się téż z ogólnego skarbca ewangelii, przerobionego już w soki i krew żywotne ludzkości. Ci co się chrześciaństwa zapiérali, ślepi byli na to co z niego zaczérpnęli i zostali mu winni.
Profesor Jan ze spuścizny XVIII w. to tylko przyswoił sobie, co ona miała pięknego i jasnego: braterstwo ludzi, równość ich praw, obowiązek ofiary, powinność miłosierdzia, naostatek wielkiéj miłości prawo, stojące wyżéj nad wszystkiém i wszystko mieszczące w sobie. Co płynęło z tych zasad, było dla niego nienaruszoném i świętém.
Z głową podniesioną, z niezachwianą wiarą w te prawdy kroczył teraz spokojnie drogą życia, nieusłaną różami, ale niezatrutą téż żadną goryczą pragnień niedoścignionych.
Starczyło mu doskonale to co miał — nie żądał wiecéj. Nadzwyczaj prosty i skromny sposób życia osładzała praca, a może dawniejsze żołniérskie nawyknienie do niewytwornego chleba powszedniego. Nie pozazdrościł nikomu ani zbytku, ani wygódek, ani pieszczonego losu. Uśmiechał się, gdy widział kogo przywiązującego wagę do tych fatałaszków i drobnostek. Smakował mu chléb razowy, czysta woda lub szklanka piwa.
Palił fajkę wprawdzie i nałóg ten sobie wyrzucał, ale tytuniem się ograniczał jaknajtańszym i najprostszym.
Skromne ówczesne płace nauczycieli nie wymagały téż po nim i żonie rachuby troskliwéj, aby na wszystko starczyły, a na czarną godzinę coś odłożyć dozwalały.
Syna mieli jednego tylko. Profesor łatwoby był mógł powiększyć nieco swe dochody, biorąc uczniów na stancyą; ale zatrudnienia jego, miłość swobody, wstręt do odpowiedzialności za często niekarną młodzież — po kilku próbach, wyrzec mu się kazały tego.
Jéjmość byłaby część ciężaru przyjęła na siebie, aby kasę domową zbogacić, i często do jednego lub dwu uczniów wzdychała, którzyby z sobą i do śpiżarni i do woreczka coś przynieśli; ale profesor głową potrząsał. Dla synaczka téż znajdował lepszém, aby sam był w domu, a on mógł czuwać nad nim wyłączniéj.
Młody Bernardek, ukochane obojga rodziców dziécię, pieszczone przez matkę, surowo chowane przez ojca — był chłopięciem wielkich nadziei. Zawczasu okazywał, że z krwią po ojcu wziął nietylko temperament, charakter jego, ale nawet nasiona myśli i zasad jemu właściwych. Gdy z jednéj strony matka czułościami i pieszczotami karmiła serce, z drugiéj ojciec rozwijał umysł rozmowami do wieku dziecka zastosowanemi. Bernardek słuchał go z wielkiém i żywém zajęciem, a że od dzieciństwa książkami był otoczony, bawiony, nawykły do nich, wcześniéj niż zwykle dzieci zabrał z niemi bliższą znajomość. Zaciekawiły go, zajęły, stały się potrzebą... Matka znajdowała, że na swój wiek zanadto się w książkach zatapiał; ojciec, uśmiéchając się, ręką potrząsał, nic nie mówił i nie podbudzał, ale téż nie odstręczał.
Bernardek bardzo często znajdował w nich rzeczy, których zrozumiéć nie mógł; uciekał się naówczas do ojca, który mu je tłumaczył.
W szkole, choć syn pana profesora, nie miał Bernardek żadnych przywilejów. Tu ojciec własny surowiéj może niż z innymi z nim się obchodził i nie pobłażał w najmniejszéj rzeczy.
Syn ojca, który był jeszcze wcale przystojnym mężczyzną, matki, co niegdyś była piękną, chłopak nie odziedziczył po nich powierzchowności wiele obiecującéj. Był małego wzrostu, rozwijał się zwolna; na twarzy bladość chorobliwa nadawała mu pozór cierpiącego, chociaż nie chorował i wiele znieść mógł, nie skarżąc się. Oczy tylko ciemne, żywe, wyraziste o sile młodéj duszyczki świadczyły.
Ojciec miał nadzieję, że z tego Bernardek wyrośnie, a gdy matka zbytnią go troskliwością i pieszczotami otaczała, krzywił sic.
— Widzisz jéjmość — powiadał — wszystko to dobre, bo pochodzi z macierzyńskiego serca; ale trzeba miéć przyszłość na oku. Człowieka nie miękczyć należy, lecz hartować, bo go czekają próby w życiu ciężkie, które rozpieszczony boleśnie czuć będzie.
Kończyło się na tém, że jéjmość musiała taić przed ojcem swą troskliwość o jedynaka.
Bernardek dochodził właśnie lat dwunastu.
Dworek Bojarskich, zwany ich imieniem, bo go od bardzo dawna zajmowali, nie był ich własnością. Wzdychali nieraz, że nabyć go nie mogli, lecz res augusta domi zdobyć się na to nic dozwalała. Gdy się zebrało cokolwiek grosza, zawsze od dobrodusznych i uczynnych ludzi ktoś zapas ten wyłudził i najczęściéj odzyskać go już nie mogli. Najmowali dom od mieszczanina, który daléj nieco w drugim mniejszym się mieścił.
Miał dworek ów dla nich tę wielką dogodność, że był o trzy kroki od tak zwanéj Akademii położony. W słotę profesor na lekcyą szedł pod olbrzymim szarym parasolem, po kładkach, które go suchą nogą prowadziły do drzwi starego budynku. Oprócz tego był jakby dla téj rodziny umyślnie postawiony, a tak się w nim, niby ślimak w skorupie, mieścili i rozporządzali, jakby istotnie byli u siebie w domu, na własnych swych śmieciach. Nie różnił się zresztą od mnóstwa innych dworków miejskich, chyba tylko małym o dwóch słupkach ganeczkiem. Ogródek opasujący go dokoła, niewykwintnie utrzymywany, służył pani profesorowéj zarazem dla uciechy i pożytku. Było w nim trochę kwiatków pospolitych, wiecznie odrastających, z których czasem wiązał się bukiecik, ale miał téż grządki, na których się uprawiała włoszczyzna do kuchni potrzebna, trochę kartofli, odrobina kapusty i — zagon szparagów. O to się postarała jéjmość i z tryumfem je pokazywała, chociaż niewiele z nich było pociechy.
Profesor raz tylko kulturę tytuniu spróbował na jednéj grządce, lecz przekonawszy się ile pracy wymagała, wprędce ją zarzucił. Gra świécy nie była warta. Wołał bakun, lub besaraba kupować.
W dziedzińcu obszérnym, wspólnym z innemi dworkami, była najlepsza studnia w téj części miasta, po staremu jeszcze z żórawiem.
Pobudowany przed laty wielu, dworek się już był trochę w ziemię zasunął, a nigdy bardzo wysoko nie podnosił się nad nią, tak że teraz przez okno, wrazie konieczności, łatwo wnijść i wyjść było można. Tą drogą Bernardek chadzał, ale tylko gdy był małym jeszcze chłopakiem.
W pośrodku sień na przestrzał prowadziła do ogródka; izby mieszkalne i gospodarskie po obu stronach rozłożone były. Więc w lewo duży gościnny, za nim kancelarya, będąca razem biblioteczką, i sypialny rodziców, przy którym jeszcze alkierzyk był dla Bernardka.
Z sieni, przyozdobionych drabiną do wnijścia na strych, gdzie się rozwieszała bielizna podczas słoty i chroniły stare graty — przechodziło się do kuchni, przy któréj izba była dla staréj, gadatliwéj, ale pracowitéj Katarzyny, kucharki, sługi razem pani i pomocnicy jedynéj w domu.
Chuda jak szkielet, okrutnie brzydka, nieprzystępna, wszystko wiedząca, nieposkromionego tak języka, że nie mając do kogo, mówiła godzinami sama do siebie, Katarzyna pracowała za dwie, ale téż cierpliwości i dobrego humoru profesorowi było potrzeba, ażeby z nią wytrwać. Kłóciła się nawet ze swą dobrą panią, dziękowała za służbę bardzo często — lecz od lat więcéj niż dziesięciu jéj nie porzucała.
Śpiżarnia i skład zajmowały resztę dworku. Jak widzimy, nie było tu nawet gdzie uczniów pomieścić. Dawniéj skład bywał izbą studencką, lecz teraz go inaczéj zużytkowano.
W bawialni odwieczny sprzęt pokryty perkalikiem, stół prosty, niewytworna komoda, szafeczka, wszystko zużyte, nieładne i niemające do wdzięku pretensyi, odpowiadało koniecznéj życia potrzebie. Lecz do tego wszyscy tak byli przywykli, że najwytworniejsze meble starych przyjaciółby nie zastąpiły.
Był urok pewien w téj prostocie, w tém ubóstwie, które się ani kryło, ani maskowało.
Na oknach kilka wazoników z kwiatami zawierały geranium, różyczki i myrt podobno weselny pani Magdaleny. Para sztychów zdobiła ściany: książę Józef tonący w Elstrze i Kościuszko, któremu cesarz Paweł pałasz i swobodę powraca.
Wielkie drzwi pojedyncze, prawie zawsze otwarte, wiodły do tego pokoju profesora, do którego, gdy on w nim pracował, na palcach się i pocichu wchodziło. Tu naprzeciw okna duży stół, atramentem poplamiony, zarzucony był zawsze papierami, książkami, seksternami, notatkami; wysiedziany przed nim fotel, wypolerowany użyciem długiém, mógł się już obejść bez politury. Niekiedy umbrelka zielona, któréj profesor czasem używał gdy zmęczył oczy, leżała na nim.
Przy ścianach stały proste, sosnowe półki książek pełne, inne zawieszone były na nich. Wszędzie zresztą, gdzie miejsce się znalazło, zajmował je foliant lub ósemka nowsza. Lecz myliłby się, ktoby wnosił z tego, że profesor miał liczną bibliotekę. Wyjąwszy nieodzownie potrzebne i najulubieńsze książki, Bojarski nie kupował innych bo nie mógł; pożyczał je albo z ubogiéj biblioteki szkolnéj, lub z klasztornych, a nawet od obywateli, u których coś się przypadkiem znalazło.
Studenci, wiedzący jak książki lubił, jak ich potrzebował, przywozili mu je z wakacyj w podarku, lub do czytania.
Bojarski miał zwyczaj z każdéj jaką czytał czynić wyciągi i tych rękopisów, oprawnych niewyszukanie, stało już kilka rzędów na półkach.
Pożyczał je czasem studentom, a było to znakiem zaufania i dobréj opinii, któremu z nich swoje Miscellanea powierzył.
Tym sposobem, nie mając zbyt obfitéj biblioteki, profesor mógł z notat swoich czerpać, co mu było potrzebném do wykładów i do pracy. Na fotelu spędzał on wszystkie wolne godziny dnia i część nocy, przy świécy łojowéj, osłonionéj umbrelką.
Jejmość często, wykłóciwszy się z Katarzyną, opatrzywszy wszystkie kątki, odmówiwszy pacierze, położywszy spać Bernardka, twardo już zasypiała, gdy Bojarski, zatopiony w nowéj książce, lub śpieszący z przepisywaniem, jeszcze trwał przy stole, dopóki łojówki starczyło. Od tego żadna siła ludzka oderwać go nie zdołała. Gdy mu się co podobało, a dzieła dla ceny jego nabyć nie mógł, przepisywał często poemata całe, całe tomy.
Biblią tylko, Homera, Wirgiliusza, klasyków łacińskich, kilka dzieł filozoficznych, niektóre pisma Rousseau miał na własność dawniéj nabyte.
Życie się tu wiodło jaknajprostsze, a godziny szkolne wpływały na jego rozporządzenie. Zrana szło się do szkoły na godzin kilka, wracało najczęściéj, gdy już Katarzyna wazkę starą i poobijaną z krupnikiem lub mlékiem na stół wnosiła. Kawałek mięsa przyprawnego jaknajprościéj, jarzyna, kasza, chléb żytni, szklanka piwa, starczyły niewymyślnym podniebieniom. Cieszono się z młodych kartofli jak z łakoci, smakowano w groszku świéżym i radowano zdrowéj marchewce z własnego ogródka.
Dawniéj profesor pijał kieliszek wódki przed obiadem; późniéj wyrzekł się i tego. Piwo z miasteczka starczyło, a woda ze studni świéżo przyniesiona była bardzo dobra.
Dwa razy na tydzień, gdy po obiedzie lekcyj nie było, profesor więcéj miał czasu do pracy, wcześniéj ją kończył i z synem, przybiérając mu kilku towarzyszów, wychodził albo na wały zamkowe na przechadzkę, lub daléj za miasto.
Naówczas chłopięta szły przodem i swawolić trochę wolno im było. Bojarski kroczył zadumany, z głową podniesioną dogóry, uśmiechając się przysłuchując, lubując naturą, któréj był wielkim wielbicielem, a niekiedy w rozmowę się wdając ze swą gromadką.
W powrocie do miasta zwyczajem było, że młodzież pieśń jakąś Karpińskiego, lub nowszą Brodzińskiego intonowała. Przechadzki te odświéżały, rozweselały starego pedagoga, przypominały mu może dni jego młodości; wracał z nich zwykle weselszy, a nawet niekiedy żartobliwy. Jéjmość rzadko mu w nich towarzyszyła, bo nigdy wolnego nie miała czasu. Choć trzy tylko osoby były w domu, nad któremi czuwać musiała, cerowania, obrębiania, naprawek, prasowania, dozorowania praczek miała dosyć od rana do wieczora. Ledwie mogła podołać wszystkiemu z pomocą Katarzyny, która do igły i bielizny ani ochoty, ani wprawy nie miała. Nieustanne paplanie często ją z igłą w ręku trzymało nieporuszoną godzinami.
Wracających z przechadzki profesorowa witała zwykle w ganku, na którym, sparta o poręcz ławki, siadywać lubiła. Tu do niéj przychodziły z innych dworków kumoszki, przyjaciółki, sąsiadki, aby pogawędzić trochę. Sąsiedztwo w ogromnem podwórzu było liczne, nie rachując rodziny rektora, który w murowanéj Akademii mieścił się na górze. A że profesorowie inni wszyscy prawie studentów wielu utrzymywali, dziedziniec rzadko bywał niezaludniony i spokojny. Grywano tu w piłkę, odbywały się gonitwy, a w odległych zakątkach straszne niekiedy i krwawe staczały się boje. Dodawszy do tego tyle kucharek i sług płci obojga, ile było domków — można sobie wystawić, jakie życie w pewnych godzinach wrzało i rozlegało się na podwórzu akademickiém.
Najciszéj jednak było zawsze około studni i dworka Bojarskich, dla których pewne miano poszanowanie. Profesor obudzał je swą powagą, sama pani dobrocią i uprzejmością.
W ganku dnia jednego wiosennego, pogrążony głęboko w książce, siedział Bernardek. Czytał chciwie, brwi namarszczywszy, tak zajęty, że nie spostrzegł, gdy ojciec z fajką wyszedł i stanął na progu, przypatrując mu się z pociechą, która się na jego twarzy malowała. Trwało to dosyć długo.
— Cóż to czytasz z takim zapałem?
Chłopak książkę odrzucił, podniósł oczy śmiało i uśmiéchając się raźno, odpowiedział:
— Historya, tatku.
— Cóżeś w niéj znalazł, żeś się tak nad tém zasępił? — rzekł ojciec.
Bernardek pomyślał trochę, nim się zebrał na odpowiedź.
— Myślałem — rzekł powoli — czy to zawsze ludzie byli tacy jak teraz, gorsi dawniéj, czy lepsi?
— A jakże ci się zdaje? — z łagodnym uśmiechem ciągnął daléj profesor.
Bernardek oczy trzymał spuszczone na książkę.
— Ja nie wiem — rzekł — bo jużciż mało znam, co się dziś na świecie dzieje; ale czytając historyą... Sokratesy, Kurcyusze, Leonidasy, Katony... tylu bohatérów, taka pogarda śmierci, takie piękne charaktery! Chyba już dziś o ludzi równych im trudno.
Profesor westchnął.
— Są i dziś — odezwał się — wielkie charaktery, lecz i wiele zepsucia się wkradło.
— A przecież — przerwał chłopiec, bijąc ręką chudą po książce — myśmy czemś lepszém być powinni od pogan, bo mamy naukę Chrystusa...
Tu zamilkł, jakby zaszedł zadaleko.
— Nauka Chrystusa — odparł ojciec poważnie — wydała téż swych wielkich ludzi. Czytaj historyą piérwszych wieków chrześciaństwa i męczenników za wiarę. To są téż bohatérowie, choć wielkość ich i świętość inny wcale ma charakter...
— No, ale dziś, dziś! — przerwał ciekawy chłopiec. — Ani takich bohaterów, jak w starożytności, ani takich męczenników, jak w piérwszych wiekach chrześciaństwa, nie widać i nie słychać. Więc chyba się świat popsuł, proszę tatki?
Bojarski długo, smutnie popatrzył na swe dziécię.
— Zkąd ci te myśli przychodzą? — rzekł spokojnie. — Dziwna rzecz!
— Albo ja wiem? — odparł Bernardek, ruszając ramionami.
Zamilkli obaj. Profesor począł po chwili:
— Tak, tak, mój chłopcze. Być może, iż świat się trochę popsuł. Niéma ani cnót starożytnych, ani świętości chrześciańskich: wszystko za groszem goni, za rozkoszą, za używaniem...
— To źle! — ogniście przerwał Bernardek. — Trzeba się to starać naprawić.
Rozśmiał się głośno ojciec i ręką białą, długą pogłaskał go po krótko ostrzyżonych włosach.
— Tylko się ty nie wybiéraj być bocianem! — dodał czuléj. — Źle tym na świecie, co roją, że świat mogą przerobić.
— Tak, ale to obowiązek, ale to... — Bernardek zabełkotał i chwilę się zamyślił. — Mnie się zdaje — dodał — że nie porywając się innych przerabiać, gdyby każdy siebie tylko starał się uczynić jaknajlepszym, zarazby inaczéj było. A to każdy przecie może.
Chłopak wypowiedział te słowa z taką energią głębokiego przekonania i siłą, że Bojarskiego twarz radością rozpromieniała. Nic chciał go w dumę wbijać pochwalą, ale myśl ta dziecka, tak piękna i tak trafna, serce mu błogiém poruszyła uczuciem.
Zbliżył się i, nic nie mówiąc, pocałował go w głowę.
Za Bojarskim stała w sieni matka; słuchała milcząca. I jéj się téż w oczach łzy zakręciły, lecz nie pokazując się i nie mówiąc nic, pocichutku zakręciła się i znikła.
Bernardek dumał.
— Pójdź się w piłkę pobaw z kolegami — odezwał się profesor. — Książka bardzo dobra rzecz, ale czasem młodemu biegać, i poswywolić i poruszać się trzeba.
— A tatko zawsze nad książkami siedzi — rzekł Bernardek, wesoło z ławki powstając.
— Bom stary — tłumaczył profesor — i przeszły dla mnie lata ruchu, a nastąpiły po nich dni cichéj pracy spokojnéj, które przyjdą kiedyś i dla ciebie.
Nic nie mówiąc, posłuszny chłopak położył książkę na ławce i biegiem raźnym popędził w głąb dziedzińca, gdzie się śmiechy chłopców i uderzenia piłek w łapy rozlegały.
Bojarski zajął jego miejsce na lawie. W chwilkę potém pocichu przysunęła się jéjmość i usiadła koło niego.
— Proszę ja ciebie — rzekła pocichu do męża — zkąd temu błazenkowi takie myśli?
— Słyszałaś? — rozśmiał się profesor.
— A jakże...
Bojarski podumał trochę.
— Boję się, abym jako ojciec dla dziecka mojego nie był uprzedzonym — powiedział powoli; — ale wistocie, chłopiec na swój wiek zadziwiający... I cieszy mnie to, i przestrasza. Naprzód że niezawsze wczesne rozwinięcie zwiastuje umysł potężny, powtóre że gdyby poszedł w tym kierunku, moja jéjmość, z temi przekonaniami nie znajdzie szczęścia na świecie...
— Ależ-to, panie Janie, przekonania, które ty sam mu wpoiłeś...
— Tak — westchnął Bojarski — bo celem życia ludzkiego na ziemi nie jest szczęście jednostek, ale coraz potężniejsze dźwiganie się ogółu. Muszą być ofiary, a ci, co najwięcéj czynią, najmocniéj téż cierpią. Będzie czy nie będzie szczęśliwym — dodał — los o tém postanowi; ale czystym, poczciwym, szlachetnym być powinien.
— A czemuby nie miał nim być w spokojnym kątku, na małym zagonie, nie porywając się na wielkie rzeczy? — odszepnęła matka.
— Zapewne — odparł Bojarski — ale my o tém nie rozstrzygamy; zdolności i usposobienie zawyrokują.
Długie dumanie rodziców nastąpiło po téj krótkiéj rozmowie. Profesor miał twarz zasępioną, jéjmość łzy na oczach, oboje myśleli o dziecku, które biegało już wesołe, dawszy się wciągnąć w ożywioną grę towarzyszów.
Zaczęło się zmierzchać, następowała godzina wieczerzy; kluseczki z mlékiem niosła na stół Katarzyna. Profesor ręką dał znać Bernardkowi, który, zarumieniony i ożywiony, pędem przybiegł na zawołanie.
I razem z matką weszli do bawialnego pokoju, w którym jadano.




Podwórce dwa przy akademii, połączone z sobą, stanowiły jakby świat oddzielny, mający właściwe sobie życie.
Wszyscy ich mieszkańcy znali się, przyjaźnili, nawykli byli widywać się codzień, pomagać sobie wzajemnie, stanowiąc jakby jednę rozgałęzioną rodzinę. Mimo plotek sług, mimo nieuniknionych czasem sporów o drobnostki, zgoda i pokój panowały między dworkami profesorów. Wszyscy o sobie byli jaknajdokładniéj uwiadomieni, najmniejsza czynność, wypadek najobojętniejszy dla nikogo nie był tajemnicą. Długo jednemi losy połączona gromadka, gdy z niéj śmierć lub zrządzenie oderwało kogo niespodzianie, bolała, czując brak i pustkę, którą zostawiał po sobie. Nie było tu tajemnic: wszyscy żyli pod okiem i kontrolą ogółu, który się żywo zajmował każdym ruchem, niepowodzeniem lub pomyślnością.
Nie potrzebował nikt odzywać się o pomoc do sąsiada, bo, na sam odgłos że jéj ktoś mógł żądać, ofiarowano się zewsząd, śpiesząc i dobijając, ażeby była przyjętą.
Trafiało się wprawdzie, że długie sług języki zasiały złe ziarno i starały powaśnić, ale wprędce otwarte postępowanie starą zgodę przywracało.
Nie było w zwyczaju zapraszać się na obiady, wyprawiać podwieczorków, wyjąwszy imieniny, bo wszyscy profesorowie, żyjąc z pensyi i utrzymywania studentów, mając sami dzieci, ściśle rachować się musieli z każdym wydatkiem; ale dzielono się tém co Bóg dał przy każdéj sposobności. Nadchodzący czasu obiadu lub kawy, zasiadał do spożycia bez ceremonii. Gdy czasem rodziców lub krewnych studentów, przybyłych do miasteczka, przyjmować musiano — a nie starczyło naczynia i nakrycia, których nigdzie do zbytku nie było — zapożyczano się wzajemnie. Kuchnie wszystkie zostawały w związku z sobą; wiedziano co się gdzie gotowało; niedostatek świéżego mięsa lub chleba dawał się zarówno wszystkim odczuwać. Naówczas zapas jednéj śpiżarni drugiéj w pomoc przychodził.
Proste pożywienie studentów stanowiło tu jednę z najdotkliwszych trosk codziennnych, bo, choć młodzież w niém nie przebiérała wiele, nigdy jéj dosyć nastarczyć nie było można.
Tak samo ratowano się w przypadku choroby radą i aptéczkami domowemi, a często doktora zastępowało doświadczenie starszych pań, które na wszystkie dolegliwości miały niezawodne recepty.
Trudny dozór nad nieuchodzonemi swywolnikami ułatwiały oczy sąsiadów i sąsiadek, czuwając nietylko nad tymi, którzy ich dozorowi powierzonymi byli, ale nad całą gromadką. Ostrzegano się pocichu i nic nie uszło bezkarnie. Młodzież téż zarówno swoich się wystrzegała gospodarzy, jak sąsiadów.
Nietylko zresztą interes wspólny łączył panów profesorów i ich rodziny, ale nawyknienie i z niego rosnąca miłość.
Dworek Bojarskich, choć nie należeli ani do najzamożniejszych, ani do największy wpływ tu wywiérających osób — był w powszechnéj estymie. Małomówny profesor, choć nie stronił od ludzi, był w sobie zamknięty i milczący, a do spraw cudzych dobrowolnie się nie mieszał; sama jéjmość waśni najmniejszéj unikała, niosła z sobą zgodę, pociechę i uśmiéch pobłażający. Chętnie nawet jakąś ofiarą gotową była okupić pokój, jeśli mu co zagrażało.
W tak zwanéj Akademii, najbliższéj Bojarskich, zamieszkiwał jeden tylko rektor, mąż już niemłody, poważny, jak na zwierzchnika zakładu przystało, ojciec rodziny z kilkorga niedorosłych dzieci się składającéj, człowiek dobrego serca, wielkiego taktu, który umiał pozyskać sobie należyte uszanowanie, nie ciążąc zbytecznie nikomu. Milczący, pracowity, prawie zawsze w domu zamknięty, rządził szkołą, nie dając czuć nadto zwierzchnictwa swojego. On i żona jego, dziećmi, studentami i gospodarstwem zajęta, dzielili we wszystkiém losy swoich towarzyszów, niezbyt się nad nich wynosząc. Rektorowa przychodziła czasem na ganek do Bojarskiéj, aby z nią poufale pogawędzić o sprawach powszednich. Dom-to jednak był nie tak dostępny, nie tak spoufalony z innemi, jak drewnianych dworków mieszkańcy. Pewna aureola otaczała rektora, chociaż nie dobijał się o nią, a o drobnostkach powszedniego życia wiedział i troszczył się o nie mało. Ogólne sprawy szkoły pochłaniały go całkiem, a trochę wolnego czasu poświęcał czytaniu.
Rektor żył zresztą tak zamknięty na swém piąterku, iż rzadko go na dole widywano. Studenci stojący u niego mieli czuwającego nad nimi dozorcę. Kuchnia tylko rektorska, w dziedzińcu pobudowana, łączyła tę na wyżynach żyjącą rodzinę z najbliższymi sąsiadami, zdradzając wszystkie tajemnice gospodarskie i troski powszednie.
W lewo, nieco oddalony od murowanego gmachu, poza stajnią i drwalką, wznosił się obszérny, największy z dworów, który profesor Wilhelm Sprenger oddawna zajmował. Był-to najzamożniejszy ze wszystkich przedsiębiorca, u którego stacya nie kosztowała wiele, utrzymanie było jaknajprostsze, na studentów zbyt może pilnego nie zwracano oka, ale uganiano się za największą ich liczbą. Sam profesor i dwóch dozorców starczyli ledwie na utrzymanie w pewnym porządku młodzieży. Był to jakby konwikt, nieustającemi kłopotami niedający spocząć ani Sprengerowi, ani jego żonie i siostrze, zajmującym się gospodarstwem.
Liczba uczniów niemajętnych, na stancyi u Sprengera, niekiedy dochodziła do dwudziestu, tak że gdy na przechadzkę wyciągali szeregiem, ustawieni od najmłodszych i najdrobniejszych aż do chłopów pod wąsem, jak pułk się wydawali groźny i nieokiełznany.
Sprenger spekulował na jaknajtańszém żywieniu i przysposabianiu powierzonych sobie dzieci, obchodząc się z niemi dosyć szorstko i surowo, a z trudnością karność mogąc utrzymać miedzy swywolnikami. Był-to maleńki, ruchliwy, zręczny, praktyczny wielce człowiek, któremu szło głównie o robienie grosza. Dla pozyskania go, czynił téż wszelkiego rodzaju ustępstwa rodzicom, dzieciom, zwierzchności i kolegom, nie przechodząc jednak pewnych granic, któreby go na odpowiedzialność narazić mogły. W szkole gotów był wykładać wszystko, co się nastręczało; w domu faworyzował wybrańców, a pilnował, aby w końcu roku odłożyć coś dla dzieci. Żona i on rachowali się pilnie, ściśle i stół Sprengera wsławiony był z tego, że najtańszemi wiktuałami i bardzo skąpo karmiono. Gdy szemrania zbyt się już czuć dawały, następował lusztyk jeden po drugim, chwilowy dostatek, który zmuszał do milczenia, a po nim dawny porządek wracał. Głodne dzieci ratowały się wówczas pod okna podkradającą się starą Fejgą, roznoszącą w koszykach bułki, makagigi, pierniki i owoce. Mało który z nich dłużnym jéj nie był.
Sprenger uchodził tu za Krezusa, ale mało mu kto tego zazdrościł, bo kłopotów miał wiele, niepokój w domu ciągły i gdyby nie zabiegliwość jego i umiejętność życia, zagryźćby się musiał. Żona chodziła żółta jak cytryna z nieustannéj troski, a siostra jéj, stara panna, któréj studenci najwięcéj się obawiali, była nietylko w kuchni czynną, ale i dozorcom w utrzymaniu ładu dopomagać musiała. Miała téż głos, postawę, silną dłoń i charakter nieustraszony potemu.
Sprenger był z powołania matematykiem, ale z potrzeby dawał i historyi naturalnéj, i fizykę wykładać był gotów, a dla przypodobania się zwierzchności choćby katechizm, którego nie umiał.
Nie lubiono go bardzo, ale nieprzyjaciół nie miał. Rektorowi służył i okazywał mu najuniżeńsze poszanowanie, wyprzedzając myśli jego; tak samo kolegom gotów był z pomocą, bo się ich obawiał, a na walkę czasu nie miał.
Nauki miał mało, ale zato zręczności wiele i ta starczyła za wszystko. Ospowaty, ciemnéj płci, mały, włosów na głowie kręconych, trochę łysy, zawsze uśmiéchnięty, niezmordowany, ruchliwy, biegał raczéj niż chodził, widział i wiedział najlepiéj, co się gdzie działo: ale do niczego się nie wtrącał, nie życząc sobie, aby i w jego sprawy wglądano ściśle. Raz doroku, na imieniny pani Sprengerowéj, wydawał podwieczorek, słynący ze wspaniałości, na który kupował kilka butelek wina. Studenci téż dnia tego mieli łakoci pod dostatkiem i zapominali, jak często zato głodnymi być musieli dni powszednich.
Ze Sprengerową, która nieustannie skarżyła się, bolała, utyskiwała, pani Bojarska żyła mało, widywały się jednak czasami. Profesor zimnym był dla kolegi, znajdując że to powadze stanu uwłaczało z uczniów chciéć sobie robić majątek. Nie wdawał się jednak w krytykę. Sprenger, czując go zimnym, tém bardziéj mu nadskakiwał i gdzie jaką książkę pochwycił, biegł z nią do Bojarskiego, aby mu się przysłużyć. Znał tę jego słabą stronę, a był to jedyny sposób przekupienia go. Pani Magdalena wówczas, ujęta tą uczynnością dla męża, mówiła, że jednak Sprenger niezłym jest człowiekiem.
Był on nim wistocie, ale miał to we krwi, że zbyt pamiętał o sobie... Mniejsze o wiele domostwo niedaleko zamieszkiwał nieżonaty, siostrę wdowę mający do pomocy profesor Tragczyński. Tu nie przyjmowano nigdy więcéj nad kilku studentów, żywiono ich doskonale, ale nadzór był surowy i pilny, karność straszna, czuwanie nad nimi nieustanne. Osławionych ze swywoli nie brał wcale Tragczyński, kazał sobie płacić drożéj, ale za uczniów ręczył, że się uczyć musieli i rozwydrzéć nie mogli.
Profesor historyi powszechnéj, niemłody już, jak wszyscy prawie pedagogowie, powierzchowność miał surową, sztywną i poważną. Namiętnostką jego było czytanie gazet i zajmowanie się polityką europejską, o któréj jak z trójnoga wyrokować lubił. Niezbyt rozmowny, gdy wpadł na ten przedmiot ulubiony, był niewyczerpanym. De publicis nikt téż nad niego lepiéj informowanym nie był.
Siostra, zajmująca się gospodarstwem, mająca dorosłego syna, który do szkół wojewódzkich przejść się gotował, prowadziła dom z wielką starannością, a nawet z pewną pretensyą do elegancyi.
Tragczyński uchodził za światłego ze wszech miar człowieka i był nim wistocie. W polityce tylko marzycielstwo i przewagę fantazyi zarzucić mu było można.
Dodawszy państwa Boberkowskich, którzy téż studentów mieli kilku i z trudnością sobie z nimi rady dawali, bo szczęście im nie służyło, będziemy mieli cały kompleks akademickiego dziedzińca. Pokorny, skromny, zbiédzony Boberkowski był zbyt miękkim człowiekiem, dobrodusznym i łatwowiernym, aby z młodzieżą mógł sobie dać rady.
Chciał prowadzić studentów dobrocią i przemawianiem do nierozbudzonego sumienia, lecz oszukiwano go niemiłosiernie. Chora ciągle, obwiązana, skarżąca się jéjmość niewielką była mu pomocą. Młodzieży źle nie było u Boberkowskich, ale im z nią niedobrze.
Tu często pani Bojarska w pomoc ze swą wesołością, jasnym wzrokiem i dobrą radą przychodzić musiała. Sam profesor był gaduła, potrzebujący się wywnętrzać, chociaż go za dobre i miękkie serce lubiono. W klasie mało miał poszanowania, ale spółczucie powszechne. Ci nawet, co nadużywali jego nieopatrzności, przywiązywali się do niego.
Do tych rodzin dodawszy licznych studentów, będących pod ich opieką, można sobie wystawić, jaki ruch i życie w podwórcach, na które dworki wychodziły, panować musiały. Żywioł niewieści był wogóle przez niemłode już panie reprezentowany; dwie tylko dorastające Sprengerówny, nieładne, ale rozbudzone i żwawe, mogły młodzież pod wąsem na pewną narazić pokusę, bo były śmiałe i zalotne. Szczęściem wdzięków im poskąpiła natura.
Studenci, poczynając od ośmio i sześcioletnich dzieciaków, aż do spóźnionych na ławie drabów, co po dwa i trzy lata w jednéj wysiadując klasie, do końca wydziałowych szkół dobić się nie mogli — stanowili bardzo różnorodną falangę. Dzielili się naturalnie stosownie do wieku i wzrostu, a starszyzna stała daleko od smarkaczów.
Przejście z jednéj grupy do drugiéj, okupywane drogo, stanowiło ważny wypadek, który cały ten rój żywo zajmował. Najwyższa klasa przywłaszczyła sobie pewien rodzaj zwierzchnictwa nad wyrostkami, walcząc o nie z poprzedzającą, z którą rywalizowała. Tworzyły się tu obozy, narzucały komendy, rozstrzygały sprawy niezmiernéj wagi, dla starszych śmiészne i dziecinne. Ichmoście pod wąsem kochali się wszyscy i, w ciaśniéjszém kółku, széroko o tém rozprawiali.
Bernardek Bojarski, choć znajomy ze wszystkimi, mało się mieszał i poufalił z towarzyszami. Nie waśnił się z nikim, ale nie przyjaźnił téż, bo sobie nikogo dobrać nie mógł. Dla rówieśników był zbyt poważnym, dla starszyzny zamłodym. Lubił mówić o tém, co innych wcale nie zajmowało.
Starsi nazywali go pedantem, pomimo to w ciężkich razach zasięgając od niego objaśnień potrzebnych, których on umiał dostarczyć, korzystając z ojca książek i notatek.
Bernardek do zbytku na swój wiek marzycielem był i dojrzéwał nadto prędko. Odzywały się w nim chwilowo młodość i temperament dziecinny, lecz najmniejsza pobudka do myślenia zwracała go ku ulubionym naukom. Ojciec w poważnem tém usposobieniu nie widział niebezpieczeństwa — cieszył się niém; ale matka potajemnie uboléwała, obawiając się przedwczesnéj dojrzałości. Wołałaby go widziéć mniéj rozumnym, podobniejszym do pospolitych dzieci, a silniejszym i weselszym, mniéj zadumanym i nie tak zajadle pracowitym.
Według niéj jadał zamało, sypiał zakrótko, uczył się zadługo, męczył się zbytecznie.
W duszy ojciec powtarzał z dumą, spoglądając na to krzątanie się niezmordowane:
— Da Bóg będzie z niego człowiek.
Tak spokojnie płynęło tu życie niezamącone niczém, niezdające się niczém zagrożoném, gdy los inaczéj postanowił o Bojarskich.
Może ze wszystkich nauczycieli szkoły jeden pan Jan, pozbawiony rodziny i stosunków, najmniéj mógł rachować na jakiekolwiek plecy i protekcyą.
Dostał się z wielką trudnością na tę posadę profesora, gdy ludzi brakło, pozostał na niéj, bo mu nic zarzucić nie było można — lecz oprócz rektora, który mu sprzyjał i szanował go, u góry nie miał nikogo, coby się losem jego zajmował.
W kilka dni po rozmowie z synem w ganku, profesor wezwany został do akademii, dla pomówienia z rektorem. Wypadek to był tak rzadki, tak niezwyczajny, iż nawet w profesorze, na wszystko zrezygnowanym i mocnego charakteru, uczynił pewne wrażenie.
Pani Magdalena poprostu się nastraszyła. Co to być mogło?... odgadnąć było niepodobna.
Bojarski wdział natychmiast swój surdut mundurowy, który zwykł był zapinać aż pod szyję, włosy zawsze buntujące się przyczesał i krokiem żołniérskim, spokojnie pociągnął ku Akademii. Niemniéj jednak miał jakąś w sercu obawę, przeczucie niedobre, choć sobie przyczyny wytłumaczyć nie umiał.
Rektora zastał w kancelaryi stojącego przy biurku, z papierem w ręku. Usłyszawszy nadchodzącego, zdjął i położył okulary.
Przywitanie było uprzejme, ale zakłopotanie zwierzchnika widoczne. Czas jakiś namyślał się rektor, nim rozpoczął; prosił siédzieć, jąkał się.
— Mój panie profesorze — odezwał się wkońcu, spuszczając oczy — okoliczność dla mnie niezrozumiała... zmusiła mnie wezwać go, dla pomówienia o niéj. Dwa dni już upływa, jak otrzymałem papiér urzędowy z Warszawy.
Wskazał na stolik.
— Przyczyny tego rozporządzenia dobadać się nie mogę — mówił daléj — i słowo panu daję, że nie wypłynęło ono z mojéj insynuacyi. Będziemy się starali zmienić... jeżeli zdołamy.
Bojarski pobladł nieco.
— Cóż to być może? — wyjąknął onieśmielony nieco.
— Poprostu chcą nam was ztąd odebrać — rzekł rektor; — myśmy tu z profesora wszyscy kontenci, niéma najmniejszego powodu.
— Jakto, miałżebym stracić posadę? z jakiéj przyczyny? — zapytał oburzony Bojarski.
— Tak źle nie jest — odparł rektor — owszem, ściśle rzeczy biorąc, jest to awans.
— Ale ja o niego nie prosiłem.
Rektor ściągnął ramionami.
— Chcą pana przenieść do gimnazyum do Warszawy — mówił daléj. — Pensya jest znaczniejsza, ranga wyższa, sposobność aby się dać poznać i ocenić dogodniejsza — ale rumacya, przenosiny, nowi ludzie, stosunki... Nie wiem, czy pan z tego będziesz rad.
— Wcale mi to nie na rękę — rzekł zasmucony Bojarski.
— Spróbujemy więc uczynić przedstawienie, przerobić to, jeżeli się da — dodał rektor — chociaż...
Spojrzeli na siebie.
— Masz kogo w Warszawie, profesorze? — zapytał rektor.
— Ani w Warszawie, ani na świecie nic mam nikogo — rzekł już zrezygnowany i uspokajający się zwolna Bojarski.
Rektor pogładził czoło.
— Wyznaczono nawet panu następcę — dodał ciszéj — a to mi jest wskazówką, że rzecz do przerobienia będzie trudna.
— Kogóż? — spytał Bojarski.
— Człowiek nam nieznajomy — odpowiedział rektor — niejaki Paczurka, ale mający tu krewnych, zajmujących posady urzędowe. To tłumaczy, dlaczego mu się do nas zachciało, a może téż w Warszawie, pod oczyma zwierzchności, obawiał się posady... do któréj wątpię czy jest usposobiony. Bądźcobądź, dla szkoły strata to wielka, dla mnie niemniejsza, a dla pana....
Zadumał się Bojarski.
— Nie mam innego środka, muszę rozporządzeniu być posłusznym, choć ono dla mnie w najwyższym stopniu jest niedogodném — począł zadumany. — Niespodzianka to, któréj ledwie potrafię podołać, zmiana wszystkich życia nawyknień i warunków. Ciężki los!
Wstał, jakby chciał odchodzić. Rektor wyciągnął ręce do niego.
— Z mojéj strony uczynię, co tylko będzie w méj mocy — rzekł — lecz na wszelką ewentualność przygotować się potrzeba.
Ścisnęli sobie ręce. Bojarski wyszedł, myśląc już tylko, jak o tym fatalnym wyroku da znać biednéj żonie, którą przenosiny okrutniéj jeszcze dotknąć miały, niż jego. Była tak nieprzygotowaną, biédna Magdusia!...
Wciągu krótkiego przejścia od Akademii do dworku, na myśl mu przyszło przedstawić żonie tę zmianę dotkliwą jako wypadek, szczęśliwe następstwa mogący pociągnąć za sobą dla wychowania Bernardka.
Jemu samemu było to jedyną pociechą, chociaż przenosiny narazie stawały im się jeśli nie ruiną, to przynajmniéj troską nader bolesną. Nie mieli nic w zapasie; potrzeba było sprzedawać wszystko, kupować potém drożéj, rozstać się z domkiem do którego przyrośli, z ludźmi dobrymi i życzliwymi, wpaść w wir nieznanych i może nieprzyjaznych, a conajmniéj zimnych, obcych i obojętnych...
Z bijącém sercem żona na niego czekała w ganku, zdala już śledząc wyraz twarzy, który on starał się uczynić jasnym i spokojnym.
Podbiegła ku niemu kroków kilka. Znała go nadto dobrze, aby nie wyczytać źle ukrytéj troski.
— Zmiłuj się, Jasiu — odezwała się czule. — Co się to stało?
Profesor ruszył ramionami; nie chciał przeciągać męczarni i nic w bawełnę owijać, ale osłodził pigułkę.
— Awans — odpowiedział rezolutnie. — Nieproszeni, chcą nas przenieść do Warszawy.
Profesorowa, któréj wszystkie następstwa natychmiast w oczach stanęły, rozpłakała się.
Bojarski spokojny usiadł w ganku.
— Rektor powiada, że starać się będzie rozporządzenie to odwołać, ale ja o tém wątpię. Naznaczono mi nawet następcę Paczurkę, który tu ma krewnych. Rzecz więc dla niego ukartowaną została; ma plecy. Nazywa się to awansem — być nawet może dla nas z pewną korzyścią, ale narazie ciężkie przejście!...
Żona płakała, zakryła sobie oczy i nic mówić nie mogła. Bernardek stał zdala z książką, niczego się nie domyślając. Czas jakiś siedzieli oboje milczący.
— W kaźdéj sprawie — odezwał się poważnie Bojarski — potrzeba rozważyć wszystkie jéj strony. Naprzód jest to awans wistocie, więc nic upokarzającego; powtóre pensya większa, choć Warszawa téż droższa daleko; naostatek dla wychowania Bernardka nadzwyczaj świetne otwiérają się widoki. Bylibyśmy go musieli dla wyższych klas oddać za oczy, a tak pozostanie z nami. Z tego względu na los się wcale uskarżać nie możemy.
Pani Bojarska otarła trochę oczy; trafiało jéj to do przekonania.
Właśnie gdy do dworku przechodzić mieli, wielkiemi krokami, pośpiesznie nadbiegł niespokojny Sprenger. Wiedział on już o tém, że Bojarskiego rektor wzywał, a nawet że papiér jakiś, tyczący się go, odebrano z Warszawy. Paliła go ciekawość dowiedzenia się czegoś więcéj.
— Profesorze — zawołał, zbliżając się — byłeś u rektora, słyszałem.
— Właśnie powracam od niego — odrzekł Bojarski.
— No, cóż to tam? urzędowego coś? — rzekł, siadając w ganku, kolega. — Jużciż nie dałeś żadnego powodu...
— A nie, mimo to jednak — odezwał się profesor, biorąc fajkę z rąk żony, która mu ją na pociechę pośpiesznie przyniosła — mimo to podobno mnie ztąd wypędzą.
Sprenger poskoczył z ławy. Przestraszyło go to, bo — któż wié? — pomyślał zaraz ze zwrotem ku sobie — gotowi go zastąpić takim, co będzie chciał trzymać studentów. Obawiał się konkurencyi.
— Być-że to może? Ale powód?
— Władze nie mają obowiązku tłumaczyć się, zwłaszcza gdy zmiana wygląda na awans. Biorą mnie do Warszawy.
Sprenger gryzł paznogcie.
— Nie staraliście się przecie o to? — zapytał.
— Okupiłbym się — rzekł Bojarski.
— Intryga jakaś podła — dodał pośpiesznie Sprenger.
— Następcę nawet mi wyznaczono — dokończył Bojarski. — Ma nim być niejaki Paczurka.
Sprenger brwi namarszczył i uderzył się po czole.
— Czekaj! Paczurka jest tu w sądzie, pewnie brat jego — zawołał. — Znam go. Niezdara, był długo nauczycielem prywatnym. Osioł jest, kawaler, marnotrawca, ale... protekeya... Uczciwy i zasłużony ustąpić musi. W Warszawie, na oczach nigdyby go umieścić nie śmiano; tu, na partykularzu... mając z sobą familią...
Ręką zamachnął.
— Oto mi nowina! niech kaci porwą! — dołożył. — Co my tu bez was poczniemy?
— A co ja tam bez moich dobrych towarzyszów? — westchnął Bojarski.
— Cóż na to rektor? — spytał Sprenger.
— Obiecuje próbować, czy się to nie da odmienić — rzekł Bojarski — ale ja bardzo o tém wątpię. Na wszelki wypadek trzeba się przygotować do wojażu wcale niespodziéwanego.
Profesorowa znowu popłakiwać zaczęła. Bernardek, który już usłyszał wszystko i zrozumiał, tulił się do niéj, starając się pieszczotami ból ułagodzić.
Po chwili Sprenger, w kilku jeszcze słowach żal swój wyraziwszy, odszedł, bo mu pośpiesznie było nowinę tę roznieść po podwórzu i rozprawiać o niéj. Wprawdzie nominacya Paczurki tłumaczyła wypadek, ale poza nią zostawało jeszcze szérokie do domysłów pole. Dlaczego właśnie Bojarskiego, a nie kogo innego ruszono? Jakie to mogło za sobą pociągnąć skutki? Co było robić z tym niezdarą Paczurką, który miał jaknajgorszą głowę, a niezawodnie mógł utrzymywać studentów, aby więcéj zyskać i trwonić?
W godzinę potém na podwórcu Akademii wszystko co żyło, poczynając od kucharek, aż do profesorów, rozprawiało o Bojarskich losie.
Targczyński i Boberkowski siedzieli u Sprengera, strwożeni obaj. A nuż to miało być zna-kiem jakichś ogólnych translukacyj! nuż i innych profesorów przerzucić tak miano na Bóg wié jak odległe posady!?
Zmiana zwierzchności, systemu — przychodziła na myśl subtelnie rzeczy biorącemu Targczyńskiemu. Boberkowski był wzruszony biédą Bojarskich i na miejscu usiedziéć nie mógł.
Sprenger usiłował sobie przypomniéć coś o Paczurkach wogóle, a mianowicie o tym nauczycielu prywatnym, który nigdzie miejsca zagrzać nie mógł, a teraz miał zato otrzymać stałą posadę, i — powracał ciągle do tego, że niezawodnie utrzymywać będzie studentów. Mógł wistocie nająć inny, obszérniejszy dworek. Następstwa były groźne.
Wśród najżywszéj rozmowy, nadszedł ksiądz Roga, wikaryusz przy farze, a razem nauczyciel religii w szkole. Był to człowiek młody, wesołego temperamentu, towarzyski, ale w rzeczach religii surowy i nikomu nieprzebaczający. Chłosty jego i nauki przybiérały formy łagodne, dowcipne czasem, lecz niemniéj nie pobłażały nikomu. Szczególniéj karcić był zwykł ignorancyą najgłówniejszych i najprostszych zasad wiary.
— Nie umiecie katechizmu! — powtarzał starym. — Uczą się go dzieci, ale was wszystkich jeszczeby do egzaminu z niego napędzić potrzeba.
Ksiądz Roga, wchodząc, nie wiedział o niczém jeszcze.
— No, cóż to za conciliabulum? — zawołał. — Co za kura jaje zniosła?
Boberkowski pośpieszył z nowiną.
— Bojarskiego ztąd wynoszą — rzekł.
— To nie może być — odparł zdumiony kapelan, który naukę i charakter profesora cenił wysoko.
— Tak jest, niestety!
— Dokąd?
— Do Warszawy, pozorny awans, a dla nich ruina poprostu — dodał Sprenger — i jeszcze w miejsce poczciwych Bojarskich, dają nam niezdarę tego, o którym pewnie słyszał ksiądz wikary, Paczurkę.
— Co był nauczycielem prywatnym? — krzyknął kapelan. — O! znam go! to ziółko! istna pokrzywa! Piękny profesor.... Nic nie umié... a w którym domu był, z żadnego bez awantury nie wyszedł. Ptasio! ptasio! — dorzucił ks. Roga.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
— Znam go — powtórzył, siadając i zajmując miejsce wśród areopagu. — Mógł był sobie przynajmniéj dobrać miejsce inne, gdzieby wiadomość o sprawkach jego nie doszła.
— Ale tu ma plecy!
Ksiądz Roga głową pokręcił.
— Mnie się zdaje że, bądźcobądź, poczciwego nas pozbawi kolegi, a sam tu nie usiedzi.
Zaczęto rozprawiać gorąco, nie szczędząc przybysza, o którym kapelan zdawał się lepiéj od innych uwiadomionym. Miał to być człowiek lekki, obyczajów nader płochych, małéj sumienności, wiercipięta, który się tém tylko zalecał, że kilku językami źle mówił, a o wszystkiém gotów był rozprawiać. Godzono się na to, że brat urzędnik, nie wiedząc co począć z tym biédakiem, miejsce mu wyrobić musiał. Ks. Roga stante pede, krótko tu zabawiwszy, z pociechą religijną poszedł natychmiast do Bojarskich i w progu się odezwał po zwykłém: niech będzie pochwalony!
— Przychodzę z kondolencyą, ale nie nad wami, tylko nad nami, których wy osiérocacie. Jest Pan Bóg i w Warszawie, nie macie się tam obawiać czego!




Wszelkie starania rektora okazały się próżnemi. Odpowiedziano zgóry, że rzecz jest stanowczo rozstrzygnięta i że profesor Bojarski na awans z pensyą powiększoną uskarżać się nie ma prawa. Oprócz tego, na przedstawienie zwierzchności, wyznaczono mu indeminizacyą za koszta przenosin, naznaczając termin dość blizki do zajęcia posady przy szkole.
Bojarski już się nie wahał. Nie mógł podać się do dymisyi, nie mając jeszcze prawa do emerytury i żadnego widoku, aby sobie inne mógł wyrobić stanowisko.
Jéjmość płakała, a Bernardek zadumany rachował. Niekiedy po dziecinnemu cieszył się odmianą, nowością, to znowu trwożył o matkę i ojca.
Zaczęły się dla niedoświadczonych przygotowania utrapione do przenosin. Kochanych sprzętów starych na żaden sposób wieźć nie było podobna do Warszawy, bo koszta transportu więcéjby wyniosły, niż one były warte.
Sprzedać ich prawie nie było podobna, bo wistocie stare i zużyte, tylko dla Bojarskich miały cenę. Po jednemu zbywano stoły i komódki Żydom do gospód, za tanie piéniądze. Dużo ukochanéj biédoty profesorowa ocaliła, wyprosiła, bo i tak pod książki, papiery i rzeczy furę żydowską najmować było potrzeba.
Miała nadzieję, że się w niéj wiele, wiele pomieści.
Najboleśniéj dla niéj było rozstać się z tym domkiem, który widział lata jéj szczęścia, do którego ścian tyle wspomnień przylgnęło, z ogródkiem, którego w Warszawie mieć nie mogła, a ten jéj tak do kuchni i gospodarstwa był wielką pomocą! Nie kupowała prawie warzywa i włoszczyzny — miała nawet na mizeryą ogórki własne, a raz małą beczułkę skwasiła i były przedziwne. Profesor znajdował je od pomarańcz smaczniejszemi.
Wszystko to teraz gromadnie na pamięć przychodziło, bo było stracone... a tego nowego życia w Warszawie dopiéro się omyłkami popełnianemi uczyć było potrzeba.
Bojarski, przebolawszy nieco, mężnie teraz patrzył w oczy przyszłości — dla Bernardka. Warszawa zdawała mu się opatrznościowo zesłaną.
Uwolniony od lekcyj, ze łzami w oczach pożegnawszy się z uczniami swymi, naprzód sam musiał jechać na zwiady, przedstawić się nowéj zwierzchności, wynaléźć niedaleko od szkoły mieszkanie tanie, nająć je i obmyśléć piérwsze na wysiadaném potrzeby.
Nie był on człowiekiem do tego stworzonym, a oddawna zwykł powszednie sprawy zdawać na żonę. Jéj jednak saméj wysłać nie mógł, choć się biédne kobiécisko napiérało.
Na warszawskim bruku, gdzie tyle rozbitków zawsze spotkać można, Bojarski najniespodzianiéj się zetknął z dawnym, starym towarzyszem broni, kapitanem Wrońcem, który już tam czatował na niego. Służyli niegdyś w jednym pułku i byli z sobą bardzo dobrze, ale się potém z oczu stracili.
Wroniec dowiedział się o nominacyi kolegi w kancelaryi, w któréj zajmował posadę, będącą więcéj synekurą, niż istotném zajęciem. Miał wiele dobrego czasu, serce dobre i ochotę zbliżenia się do jedynego człowieka, z którym mógł mówić o starych czasach. Sam więc wyszukał Bojarskiego, a jako obyty z miastem i oddawna w niém mieszkający, podjął mu się ułatwić wszystko. Odżył przy nim i profesor, który nad książkami czasów swéj służby zapomniał, a może umyślnie pamięć o nich w sobie zaciérał.
Wroniec, stary kawaler, prowadził dom z pomocą gospodyni, naprzód więc zaprosił do siebie kolegę i nie dał mu stać w gospodzie. Potém czynnie i żywo rozprawiwszy się o budżecie, obrachowawszy wydatki, dowiódł czarno na białém, iż skromnie, ale przyzwoicie, Bojarskim z synem było się z czego utrzymać. Dodatkowo podjął się znaléźć lekcyą literatury na pensyi żeńskiéj i wielkiém męztwcm natchnął kolegę.
— Co, do kroćset! — zawołał, pojąc go winem — to nie klęska, ale łaska Boża, że cię z téj dziury wynieśli. Zobaczysz, naprzód odżyjesz, powtóre odkarmisz się, ludzi poznasz, z literatami wejdziesz w stosunki, a poczciwa żona twoja znajdzie tu najlepsze towarzystwo. Nie mówię już o tém, że dla syna téż to błogosławieństwo Boże.
Bojarski dał się pokrzepić, a cieszył się głównie tém, iż żonę mógł podżwignąć, otrzeć jéj łzy i zapewnić, że w Warszawie nie zginą.
Kilka dni tu spędzonych dziwnie wpłynęły na profesora. Przerobił się on był długiemi latami na starego pedagoga, pozbył wszelkiego żołnierstwa; ale obcowanie z Wrońcem wydobyło zpod gruzów wojaka i nawet na powierzchowności widziéć się dawała zmiana. Nie mógł się dosyć nadziękować koledze, który ze swéj strony niewypowiedzianie szczęśliwym był i uradowanym, iż mógł dopełnić obowiązku i zyskać do gawędy nieocenionego towarzysza.
Przy jednym z obiadów popłakali się, gdy Wroniec zanucił znaną piosnkę żołniérską. Bojarski miał ją przepisaną i umiał więcéj jedną strofą od niego.
Chciało się bardzo profesorowi dla żony dworka, jak w miasteczku, chociażby od szkoły był oddalonym. Dowodził, że toby mu zdrowém było i więcéj ruchu dawało; ale naówczas już stare dworki, dawniéj w Warszawie gęste, stawały się coraz rzadszemi, a te które pozostały, w ruinach były i srogiém opuszczeniu.
Okazało się to niepodobieństwem; lecz Wroniec znalazł mieszkanie na parterze, z małym ogródkiem, kilku zagonami, drzewami i altaną. Można było w nim nawet w kątku zasadzić włoszczyznę. Lokal był nierównie czystszy i wygodniejszy, niż w starym dworku; ale profesor go znajdował zbyt wytwornym, a zatém i sprzętu kosztowniejszego wymagającym. Kapitan Wroniec obiecywał kupić meble przyzwoite za bezcen. Bywały licytacye, miał znajomych naostatek... Franciszkańska ulica... składy mebli używanych... Nie było się troszczéć o co.
Może w nadto różowych kolorach przezacny Wroniec odmalował koledze przyszłość, lecz wiele się przyczynił do uczynienia jéj znośniejszą.
Podejmował się tak dalece wszystkiego, że nawet dostarczyć miał poczciwéj kucharki, o co podobno najtrudniéj.
Odjeżdżającego odprowadził kapitan aż na Pragę, utrzymując go ciągle w humorze wesołym, dodając męztwa i żegnając go zapewnieniem:
— Śmiało! ja przy tobie!
Był to żarcik z dawnych czasów, chodzący po świecie z imieniem znaném zucha Plautusowego Miles gloriosus.
Bojarski powracał trzęsącą bryką żydowską, daleko raźniejszy, odżywiony, odmłodzony niemal szczęśliwém spotkaniem ze starym kolegą. Potrzebował on tego rozbudzenia, będąc trochę uśpiony życiem, w którém zakrzepnął powoli.
Gdy trzeciego dnia, bo się wlókł noga za nogą, nad wieczorem zjawił się we dworku, powitany okrzykiem żony, która objąwszy go, rozpłakała się — Bojarski zadziwił ją swém męztwem i dobrym humorem.
W kuchni mu pośpiesznie przygotowywano wieczerzę, a on tymczasem z żywością, od któréj żona oddawna była odwykłą, rozpowiadał o swym pobycie, spotkaniu z Wrońcem i wszystkiém, czego w tak krótkim dokonał czasie.
Profesorowa najciekawszą była mieszkania, którego plan jéj musiał nakréślić krédą na stole. To co o niém rozpowiadał niezupełnie ją uspokoiło; potrząsała głową, dumała. Ale Bojarski prawił o ogródku, który był rzadkością, chwalił się nim, a za mieszkanie ręczył, iż się żona z niém pogodzi. Wspomniał i o kucharce, na co pani Magdalena odpowiedziała, że Katarzynę z sobą zabrać myśli, bo się ta nie będzie miała gdzie podziéć, a z wielkiém miastem łatwo obyć potrafi.
Bernardek, nie odstępując na chwilę rodziców, słuchał rozmowy z uwagą natężoną i cieszył się tém, że ojca widział ożywionym, a pełnym dobrych nadziei, które i matkę przygnębioną zwolna musiały podźwignąć. Bojarski i dla niego przywiózł dobre słowo przyszłości, ale najwięcéj, najdłużéj rozprawiał o swoim poczciwym Wrońcu, którego się odchwalić nie mógł.
Nazajutrz zkolei wszyscy bliżéj i daléj mieszkający profesorowie, dowiedziawszy się o powrocie kolegi, zebrali się słuchać wiadomości przywiezionych przez niego i winszowali mu, że sprawa niemiła lepiéj się teraz, niż przypuszczano, rozwiązywała. Boberkowski niemal zazdrościł. Sprenger uśmiechał się milczący, bo jemu Warszawa wcale nie smakowała; tam konkurencya była zbyt groźną.
Oznajmiono zarazem Bojarskiemu, że wczasie jego niebytności zjawił się w miasteczku Paczurka, był u rektora, który go przyjął bardzo zimno i surowo, zapowiadając iż będzie wymagającym.
Tymczasowo przyszły profesor mieści się u brata urzędnika. Opisywano go jako niepoczesną, zszarzaną figurkę, która nic w sobie profesorskiego nie miała.
Ledwie dano dnia tego odetchnąć Bojarskim.
Nazajutrz około jedénastéj zjawił się u swojego poprzednika małego wzrostu łysy, śmiésznie ubrany, w pretensyach do elegancyi i nadania sobie pewnego tonu, pan Hilary Paczurka. Był to wistocie na piérwsze nawet spojrzenie nieobiecujący człowieczyna. Mówił z przesadą, wyszukanemi słowy, niepoprawnie, a plątał się tak w dłuższéj rozmowie, iż jedno nie trzymało się drugiego.
Przepraszał on Bojarskiego, iż niegodny posady, stanowisko po nim zająć będzie zmuszony, i zaręczał mu, że bez jego wiadomości i starania wyrobiono mu profesurę.
Profesor odpowiedział zimno, życzył szczęścia, zapewniał iż, jakkolwiek przykro mu było opuścić towarzyszów i miejsce do którego nawykł latami długiemi, przecież nie rozpacza o przyszłości.
Profesorowa, nawet dla ciekawości widzenia człowieka, ku któremu wstręt czuła wyjść do niego nie chciała.
Paczurka rozpytywał potém o dworek, oświadczył się z chęcią nabycia części ruchomości na kredyt — ale już nic do zbycia prawie nie mieli Bojarscy, a Paczurce jéjmość nawet drogo sprzedaćby była nie chciała.
Pozbywszy się wstrętliwego natręta, Bojarski musiał iść żegnać starych przyjaciół i znajomych poza szkołą, na probostwie, w klasztorze i domach miejskich, z któremi byli w stosunkach.
Miał tę pociechę, że wszędzie mu żal szczéry objawiano i oburzenie przeciwko intrydze, która pozbawiała miasto tak powszechnie szanowanego człowieka. W klasztorze bibliotekarz, ksiądz Bonifacy, westchnął, odbiérając pożyczane książki, nad tém, że teraz już tylko móle je czytać będą.
Bojarskiemu wczasie tych odwiédzin kilka razy łzy stawały na oczach... Nie pozostali i studenci poza innymi w wyrażeniu wdzięczności swéj ukochanemu profesorowi. Naprędce każda z klas, w których wykładał, przygotowała laur w ramach, w pośrodku jego młodzieńczemi wiérszami sławiąc dobroczyńcę swego.
Wiérsze były bardzo liche, laury niezgrabne i jaskrawe, do liści ich, dla krasy, przyłączono i róże krwawe, i astry i dębinę, ale niemniéj serce się profesorowi poruszyło, gdy mu je przynieśli studenci, których więcéj już widziéć nie miał.
Wszyscy Bojarskich żegnali, dopiéro teraz może nauczywszy się ich cenić; każdy starał się w tych chwilach ostatnich być pomocą, uczynić jakąś małą przysługę, dowieść że był przyjacielem. Bankietów pożegnalnych nie wydawano, bo te naówczas nie były we zwyczaju, a profesorowie nie kusili się nigdy o nie; ale gdziekolwiek pokazali się oboje, lub ona sama, przyjmowano ich z uczuciem tak gorącém, bolano tak nad stratą, polecano się pamięci, że poczciwi ludzie pokochali tych, których tracili, więcéj niż kiedykolwiek.
Profesorowa zaczęła te pożegnalne pielgrzymki od rektorowéj. Wyszedł do niéj sam nawet stary zwierzchnik i był bardzo rozmównym, co mu się rzadko zdarzało.
Saméj pani musiała opowiadać Bojarska o pobycie męża w Warszawie, o wszystkiém czego w tak krótkim czasie dokonał, przyznając, że nigdy go tak praktycznym, tak czynnym znaléźć się nie spodziewała.
Zasilano ich radami. Sprenger, który o jedném myślał tylko, namawiał do utrzymywania studentów, o czem Bojarscy nie myśleli wcale.
— Gdyby się jeden jaki przyzwoity towarzysz dla Bernardka znalazł — odparła profesorowa — to jeszcze, ale więcéj niech Bóg obroni. Dosyć jest odpowiedzialności z dzieckiem własném, a o cudze człowiek się trwoży, żeby zarazy nie wprowadzić do domu.
Sprenger był wcale innych przekonań.
Tragczyński zazdrościł profesorowi, że będzie teraz u źródła wszystkich nowin w gazety opływał; ale tych Bojarski prawie nie czytywał, znajdując, że czas na nie użyty był straconym.
Boberkowska, chora zawsze, wzdychała, mówiąc o doskonałych doktorach, których w wielkiém mieście łatwo znaléźć było. On sam ręce łamał, biegał i winszował.
Wszyscy już, po poznaniu się z Paczurką, wcale niezbudowani jego figurą i rozmową, przepowiadali mu tu życie niełatwe, a wcale sobie z niego nie obiecywali pociechy.
Ks. kapelan uradowanym był opowiadaniem o Wrońcu i Warszawie, dowodząc, że się zawsze spodziéwał opieki Opatrzności nad zacną rodziną.
Można było za największy dowód ofiarności i spółczucia uznać dar, jaki Sprengerowa, oszczędna i nielubiąca nic dawać nikomu, uczyniła odjeżdżającéj Bojarskiéj. Była to mała faseczka marynowanych rydzów, bo to tego w Warszawie nie dostać!
Z wdzięcznością przyjęła ją Bojarska. Wistocie w rydzach tych było serce, które się rzadko poruszało.
Bernardek także w tym pożegnalnym wirze, który na kilka dni popsuł zwykły w klasach i szkole porządek, miał udział niemały.
Zawróciła mu się głowina i z zapałem mówił o przyszłości swéj, nauce, o tém wszystkiém, czego dokonać zamierzał. Obstępowali go koledzy, a wielu mu zazdrościło. Wielkie miasto, zwłaszcza zdaleka widziane, miało dla nich urok potężny.
Bernardek, po ojcowemu, naprzód w niém widział biblioteki, usui publico otwarte, niby studnie wody żywéj.
Dla niego, jak dla ojca, książka była orężem, pokarmem, śpiżarnią, wszystkiém. Widywał jak ojciec przepisywał mozolnie to, czego nabyć nie mógł, a w Warszawie wszystko pod ręką miéć mogli. Nie obrał sobie jeszcze przedmiotu, chciał się uczyć, uczyć co tylko głowa mogła pomieścić; potém los miał rozstrzygnąć, ku czemu głównie obrócić się należało.
Karmiony poezyą zamłodu, bo ojciec ją miłował i żyć bez niéj nie mógł, Bernardek teraz już mnóstwo pięknych rzeczy umiał na pamięć, a więcéj jeszcze ich czytywał i odczytywał. Deklamował z patetycznością wielką, z troszką przesady, ale ogniście. Naówczas blada i nieładna twarzyczka zmieniała się, piękniała, a oczęta żywe strzelały promieniami.
Były to właśnie te lata, gdy jeszcze po prowincyach zarówno Naruszewiczowska Oda do słońca, Krasińskiego Satyry, jak pieśni Kniaźnina, Karpińskiego, Brodzińskiego przekłady i piérwsze dźwięki lutni Adama zapał budziły. Bojarski zbiorek poezyj jego, wydanych w Wilnie, cały sobie przepisał, czując w nich jutrzenkę ery nowéj.
Bernardek Pierwiosnka i pary balad na pamięć się nauczył. Jakkolwiek niewielkich rozmiarów i mniéj wybitnego charakteru od późniejszych tworów Mickiewicza — poezye te, silniéj niż Brodzińskiego, czuć dawały coś świéżego, zwrot jakiś śmiały, zapowiadający więcéj, niż one w sobie mieściły.
Bojarski z zapałem piérwsze na parnasie polskim zapowiadał miejsce młodemu poecie — przepowiadał w nim mistrza. Chodziły już wówczas po rękach przepisywane Mickiewicza pieśni, które w Miscellanea profesora wciągnięte zostały. Nie przeszkadzało mu to z wielkiém spółczuciem lubować się Brodzińskim; walki tylko, poczynającéj się między klasykami a romantykami, nie rozumiał i miał ją za czczą i niepotrzebną paplaninę. Nie rozstawał się z klasykami dla Mickiewicza i ramionami poruszał, czytając rozprawy w tym przedmiocie, z których ani notat, ani wypisków nie robił, zapowiadając, że to wszystko przejdzie bez śladu.
— Co piękne, to piękne — mówił — jedno nie przeszkadza drugiemu.
W Bernardku była już żyłka poetyczna, ale w któremże młodém chłopięciu jéj niéma? Ojciec łapał próbki wierszowane, śmiał się, a synowi mawiał, że wprzódy trzeba i świat poznać, i żyć i pisać się nauczyć, nim się pióro weźmie do reki.
— Mało co, albo nic już do wyśpiéwania nie zostało — mówił synowi — powtarzać to gorzéj, co inni opieli po mistrzowsku — bałamutna rzecz, a nowe stworzyć, choćby tylko z pozoru i formy, nie każdemu dano. Naprzód samemu człowiekiem nowym urosnąć i wykształcić się potrzeba.
Milcząco słuchał chłopak i uczył się. Z ojcem miał biédę, bo był nadzwyczaj wymagającym. W jednéj sferze zamykać mu się nie dawał, ganił jego wstręt do matematyki, dowodząc jéj użyteczności, nalegał, aby umiéć jaknajwięcéj.
Wchodziły w to i nauki języków. Pilnował, aby chłopię jaknajwięcéj ich sobie przyswoić się starało. Sam umiał dobrze po łacinie i trochę tylko po grecku, nad czém bolał, a z nowożytnych władał dobrze francuskim i niemieckim, rozumiejąc po włosku.
Tyle conajmniéj uczyć się nie chciał i Bernardek, a Byron, Walter Scott i Moore pociągali ku zaniedbanéj długo na świecie angielszczyżnie.
Ciężkie to było zadanie, tylu rzeczami zapchać sobie głowę; ale według profesora młody mózg mógł temu podołać i zczasu należało korzystać. Bernardek, z wyjątkiem matematyki, do któréj nie czuł powołania, ani zdolności, gotów był zdobywać, co tylko się mu nastręczyć mogło. Głowę miał otwartą, a pamięć doskonałém kształceniem jéj do wysokiego stopnia rozwiniętą. Nie zbywało mu téż na woli, która jest jedną z najpotężniejszych dźwigni wszelkiego czynu. Jako dziecię, przerzucał się wprawdzie łatwo z jednego do drugiego przedmiotu, ale ojciec nie był temu przeciwnym, bo według jego zasady, zmiana w pracy była najlepszą metodą do wytrwania w niéj, bez wyczerpania się.
Zostawiał synowi swobody wiele, i tu znajdując potrzebném, aby dziécię, niekoniecznie ciągle prowadzone na pasku, własnym się popędem nauczyło poruszać.
Od kilku dni ogromna bryka, mająca przewieźć do Warszawy bibliotekę, rękopisma w proste skrzynki popakowane, spiżarnię i garderobę całéj rodziny — stała już u ganku dworku. Katarzyna, która stanowczo zabiérała się z państwem do Warszawy — coraz to się pokazywała we drzwiach z węzełkiem jakimś, wsuwała go w tę arkę Noego, która i parę ulubionych kur miała mieścić w sobie, i wychodziła z niéj, głośno mówiąc coś, co ona jedna słyszała i rozumiała.
Niekiedy wychodziła Bojarska, nieubrana, w fartuszku, zaglądała trwożliwie wewnątrz budy i boleściwie przypatrywała się ściskowi, jaki w niéj panował.
Naturalnie drogocennym rękopismom profesora, ściśniętym w kilku prostych pakach i kuferkach, należało się miejsce najlepsze, od deszczu i zamoknięcia zawarowane; potém szły bielizny i odzieże; naostatek co Bóg dał. A gratów i rupieci, jawnie i oczywiście niewartych tego, aby się wożono z niemi, nabrano bez miary, bo ciężko się z tém było rozstać.
Profesorowa Sprengerowa, mimo że była zawsze nadzwyczaj zajętą, Boberkowska, choć obwiązana chustami — przychodziły z radami i ciekawością do téj budy, coraz się bardziéj wypełniającéj. Już nawet pod spodem wisiały koszyki, a ztyłu stała skrzynka umocowana sznurami, któréj prorokowano, że ją ktoś oderżnie w drodze.
Bojarscy sami mieli w tylnéj straży jechać małą bryczką z synem, nie spuszczając z oka swych skarbów, co stanowiło pewną rękojmię dla przysznurowanéj skrzynki. Zrazu na niéj, oprócz obojga państwa i z przodu na wymoszczoném siedzeniu Bernardka — nic się nie miało mieścić, tylko woźnica i jego owies i siano. Katarzyna jechała w budzie, równie dla kur, jak dla wielu drobnostek, które łatwo ukraść było.
Lecz gdy bryka olbrzymia tak została wyładowaną, nabitą, zapchaną, że już nawet wałki od bielizny i mały ręczny magielek nie mógł się wcisnąć, zaczęto państwu kłaść w nogi małe sprzęty.
W siedzeniu musiał się stary tłomok ulokować, ztyłu przywiązano coś, i owa lekka bryczyna — wyszła na filią ciężkiéj fury.
Miano wyjeżdżać w sobotę, nie rozrachowawszy się z szabasem; w niedzielę kapelan nie pozwalał, w poniedziałek obawiała się profesorowa i tak ściągnęło się aż do wtorku, ale we wtorek o świcie Chaim miał konie przyprowadzić — i... w imię Boże!... Żegnał się tymczasem Bernardek... Znali go tu wszyscy i lubili, więc z kim się nie trzeba było żegnać? Stara Fajga, któréj nic nigdy winien nie był, ofiarowała mu piernik na drogę.
Z drugiéj strony Akademii, w uliczce wiodącéj na przedmieście, całéj niemal z zastawionéj dworkami, w których mieszczanie utrzymywali ubogich studentów, na rogu był domek wdowy po profesorze, ubogiéj kobiéty, utrzymującéj się téż z uczniów, nad którymi prawdziwie po macierzyńsku czuwała.
Pani Saska, wcześnie owdowiała, młoda jeszcze, ale blada, zmęczona i schorowana, bo los ją na ciężką próbę i walkę nad siły narażał, żyła tylko dla jedynego dziécięcia, córeczki dochodzącéj lat dziesięciu.
Klarka, bardzo rozbudzona, nad wiek swój rozwinięta, była miłą i śliczną dziewczynką, chociaż nad ten wdzięk powierzchowny niczém się nie odznaczała. Samowolną była. Kapryśna trochę, tyranizowała matkę, panować chciała jéj i wszystkim w domu, stroić się lubiła nadto — ale taki miała urok młodego pączka, takie mówiące oczy niebieskie, tak różowe jagódki, usteczka, takie kosy złociste, rączki i nóżęta utoczone, figurkę cudną, że jéj wszystko wybaczyć za to musiano. Matka niemal jéj do nóg padała i psuła dziécię; okadzano zawczasu biédną głowinę, która się téż kręciła...
Wychowanie, przez matkę prowadzone, staranne, bo na nic nie żałowała i mały nawet fortepianik klepadełko kupiła, na którym Klara uczyć się grać nie chciała — mało co wpłynęło na popsute pieszczotami dziécię. Klarcia uczyła się źle, a przez okno na starszych studentów spoglądać ustrojona lubiła bardzo.
Dla jéj wdzięku pobłażliwi byli wszyscy na to, co się zdawało dzieciństwem. Nie miała przecie lat dziesięciu.
Jakim sposobem Bernardek, który się często z nią spotykał, dziecinną miłością zapałał w sekrecie dla Klarci, on, tak poważny, tak surowo trzymany i sam dla siebie surowy?
Stawał w rogu Akademii czasami, gdy wiedział że nikt go nie spostrzeże, godzinami czatował, aby mu się pokazała w okienku. Sam nie wiedział, co go ciągnęło — ale serce wabiło i oczy się zachwycały czarującym obrazkiem. Nęciła go zagadka, która zdaje się zawsze zwiastować w powłoce uroczéj dusze piękną.
Ile się razy mógł do niéj zbliżyć i zawiązać z nią krótką rozmowę, powracał ostygły. Była dziwaczną, dziecinną i z tych pięknych rzeczy, które on tak kochał, nic nie rozumiała. Poezye wydawały się jéj śmiésznemi. Wyrywała się z takiemi niedorzecznościami, że Bernardek rumienić się musiał za nią.
Pomimo to coś go ciągnęło i obrazek Klarci przelatywał przed jego oczyma, chociaż jéj nie było.
Matka, dobra, trwożna o dziécię kobieta, zapracowana dla niego, znużona, czasem przychodziła z żalami, niekiedy z prośbą jaką do Bojarskich. Czasem, choć rzadko, profesorowa z córką, gdy Bojarska na przechadzkę szła z mężem, towarzyszyła jéj; ale Klarcia nie z chłopcami szła wtedy, tylko ze starszyzną, krzywiąc się, a kwiatki zrywając po drodze.
Naówczas oczy studentów starszych nieustannie się ukradkiem ku niéj zwracały, a Bernardek tak się zawsze umieścił w szeregu, aby mógł się jéj dosyta napatrzéć.
Dwie nieładne Sprengerówny i ich matka nie cierpiały pięknéj Klarci, któréj okropną przyszłość wróżyły. Był, według nich, już w dziecku zaród strasznéj zalotnicy, a mądre panienki nieładne znajdowały ją, oprócz tego, poprostu — głupią.
Ale była taka śliczna!
Sprengerowa z zazdrości dochodziła do wniosku, że może z téj rozsławionéj piękności wyrosnąć jeszcze wcale brzydkie stworzenie — bo i to się często trafia — dodawała, krzywiąc się — zobaczymy!
W wigilią wyjazdu Bernardek wieczorem stał w rogu Akademii. Patrzył, nie śmiąc się zbliżyć — gdy Klarcia, która sama była w oknie, ruchem rączki go powołała.
Poskoczył szczęśliwy. Dziéwczę się śmiało, bo uroczy uśmieszek często w niéj zastępował słowo.
— Jedziecie? — odezwała się.
— Jedziemy — westchnął chłopak — i właśnie ja — bardzo chciałem pożegnać pannę Klarcię, a prosić, aby o nas nie zapominała.
Pokręciła główką.
— Do Warszawy — szepnęła — jacy wy szczęśliwi! Pan Bernard o nas tam prędko zapomni.
— A! nigdy w świecie! — z zapałem odezwał się chłopiec.
Figlarnie spojrzała mu w oczy, uśmiechając się zwycięzko.
— Kiedy my się zobaczymy? — dodał Bernard.
— Może nigdy! — szybko odparło dziéwczę.
— O, to nie może być! — proroczo wykrzyknął chłopiec.
I w téj chwili, słysząc kogoś nadchodzącego, pochwycił jéj rączkę, do ust przycisnął, pomodlił się do niéj oczyma i zniknął.
Klarcia poszła w głąb domu, śpiewając piosnkę wesołą.




Przez cały czas podróży modliła się profesorowa; on dumał. Nie szło zbyt raźnie. Arka Noego, przeładowana, zpoczątku ciągle stawała; coś się urywało, odczepiało i potrzeba było naprawiać. Katarzyna wyskakiwała z budy, łając Chaima. Żyd kłócił się z nią zażarcie, profesorowa wychylała się niespokojnie.
Po kilku minutach — wio ho! — jechano znowu, żadnéj nie przepuszczając karczemce, to pojąc konie, to siana im zarzucając. Profesor wysiadał rzadko, fajkę palił i dumał. Bernardek przy każdéj sposobności wyskakiwał, z chciwością przypatrując się rzeczom dla siebie nowym, a bardzo wiele ich spotykał, choć małe wycieczki robiono z miasteczka, a samo ono napół wsią było.
Na wielkim bitym gościńcu mnóstwo przedmiotów zwracało jego uwagę, nawet nieznane kwiaty, które poraz piérwszy spotykał i o nazwiska ich ojca pytał, bo Bojarski potrosze był botanikiem, z miłości ku naturze.
Cieszyło to niezmiernie ojca, że chłopca zajmowało wszystko, że nie o sobie myślał, ale i w drodze się uczył... radował się ożywieniem Bernardka, piérwszy raz w lasach i na szérokiém polu zachwycającego się widokiem wschodu i zachodu, biegającego oczyma za chmurami.
Z rodzajem gorączki chłopiec tę podróż odbywał, niezmordowany. Na noclegach wybiegał daleko, kładł się późno, wstawał do dnia, puszczał się w las, gdy bryka wlokła się po piasku. Wszystko dla niego cudném było i zachwycającém, oprócz ludzi. Tych i postacie i obyczaje budziły w nim więcéj podziwienia, niż spółczucia.
Oprócz żebraków, dla których się dopraszał grosika, a matka go chętnie dobywała z woreczka, reszta tych postaci pospolitych, zbrukanych, często napiłych i kłócących się wrzawliwie — wstręt mu czyniły i odrazę.
Powracał do swéj myśli, dlaczego w książkach świat ten tak jest piękny, a rzeczywistość tak zbrukaną i niezdarną?
Nie mógł tego pojąć — ale tém więcéj sobie obiecywał sam stać się czémś piękném i innym pomagać, aby takimi byli. Wprawdzie w naturze spotykał wiele téż istot brzydkich i wstrętliwych, ale w nich coś było oryginalnego — a w ludziach i tego nie znajdował.
Na coś to jednak wszystko być musiało potrzebném, lecz cel przechodził jego pojęcie.
Kilka tych dni powolnego wleczenia się po ożywionéj drodze, nie zostało straconych dla niego. Przypadły one na piękny koniec wiosny, a, mimo przepowiedni Katarzyny, która się słoty spodziéwała i zamoczenia, kropla deszczu nie spadła na nich.
Wmiarę jak się ku stolicy zbliżali, obraz się ożywiał, urozmaicał, ruch powiększał. Nawet budowy, dwory i gospody szérszemi rozmiarami i wytworniejszemi kształty nowy świat zapowiadały.
Bernardek był ciekawy, matka się coraz żarliwiéj modliła. Serce jéj biło niepokojem, pomimo że mąż utrzymywał, iż poczciwy Wroniec, który to sobie wyprosił, zapewne czekać na nich będzie na Pradze.
Dał mu znać o prawdopodobnym dniu przybycia Bojarski; tymczasem Chaim i jego konie, popasów nieustannych wymagające, inaczéj o tém postanowiły. Spóźniono się niemal o dzień cały, bo i rozeschnięte koło jedno nanowo zlepiać i nabijać musiano. Nie było więc nadziei, aby kapitan mógł czekać na swych gości.
Bojarski niedość jeszcze znał Wrońca; stary był tak niecierpliwy, gorączka, że jednego dnia do późna przesiedziawszy na Pradze próżno, nazajutrz już był tam od rana. Trzy razy pił wódkę i chlebem z solą zakąsywał; domyślał się już nieszczęśliwego jakiegoś wypadku, gdy nareszcie ogromna fura i mała bryczka nadciągnęły.
Przybiegł natychmiast kapitan prezentować się z całą galanteryą dawnych czasów zafrasowanéj profesorowéj, która pomięty czépek i stary kapelusz poprawiała. Zatrzymano wozy.... Chciał na dorożkę kolegę zabrać Wroniec, lecz mu się dla nieodstępowania strwożonéj żony wyprosił — i skończyło się na porwaniu Bernardka, który, nadzwyczaj szczęśliwy, z gadatliwością dziecinną począł zaraz opowiadać wszystkie wypadki podróży.
Kapitanowi, który dzieci lubił niezmiernie, ożywione chłopię się podobało. Nie spuszczał z niego wejrzenia i małe oczki śmiały mu się niewypowiedzianą radością.
Lecz Bernardek wkrótce przerwał swą powieść, zarzucając kapitana pytaniami.
Nim dojechali na przeznaczoną kwaterę, na któréj intencyą dnia tego poraz trzeci Bojarska „Pod Twoję opiekę” powtarzała, pomiędzy starym wojakiem a młokosem zawiązała się taka przyjaźń serdeczna, znajomość tak poufała, jakby z sobą niewiedziéć ile lat przeżyli.
Cochwila Wroniec schylał się, ściskał Bernardka, całował go i coraz mu coś nowego obiecywał.
Naostatek bryka zatrzymała się na dany znak przed kamienicą w średnim wieku, ani zbyt starą, ni zbyt świéżą, dosyć powierzchownie obrukaną, i kapitan podał rękę profesorowéj, która jéj wistocie potrzebowała, bo się pod nią trzęsły nogi i w oczach ćmiło.
Sień wydała się jéj pałacową.
W mieszkaniu czekała ją niespodzianka. Nie było ono co się nazywa umeblowane, ale o najpotrzebniejszy sprzęt, który kobiécinie wydał się zbytkownym, postarał się kapitan. Gospodyni jego miała gotową kawę i coś do przetrącenia.
Bojarska ze strachu i radości naprzód się rozpłakała, ale na łzy niezwykła była tracić czasu. Otarła je, słysząc krzykliwą rozmowę Katarzyny, która już się do wyładowywania przysposabiała.
Nie było tu co popasać długo kapitanowi. Wstał z krzesła.
— Mnie się zdaje — rzekł — iż najrozumniéjby było, gdybyśmy my z profesorem i Bernardkiem poszli sobie gdzieś wieczerzać na miasto. Tymczasem nie zawadzalibyśmy pani dobrodziéjce, która tu miéć będziesz bardzo wiele do czynienia.
Oparł się profesor.
— Nie mogę opuścić żony — szepnął. — Niewiele jéj pomogę, bom do tego niezdatny, ale obowiązek przedewszystkiém. Bernardka, jeśli chcesz, weź, ale ci będzie ciężarem; a potém.... jak powróci do domu?
Była godzina czwarta może z południa. Wroniec ofiarował się nad wieczór przyjść z chłopcem, którego matka jednak nie puściła, póki się nie ogarnął, nie umył i nie uczesał.
Rozpoczęło się gospodarowanie.
Nienawykła do rozmiarów, jakie tu znajdowała, Bojarska zachwycała się, ale i trwożyła. Pobiegła do ogródka. Opuszczony, zdziczały, niepodlewany... przeszedł jednak jéj nadzieje. Altana była podupadła, lecz można było obsadzić ją fasolą.
Z kąta w kąt naprzód chodzili oboje. Najlepszy pokój jéjmość chciała oddać mężowi, najgorszy przeznaczała dla siebie. Zgodzono się jednak wprędce.
Znoszono rzeczy. Niestety, drogocenne te rupiecie, które w małym dworku wcale przyzwoicie wyglądały, tu nawet profesorowéj nędznemi się wydały.
Katarzyna rozpaczała nad kuchnią, która ogromnie wiele drzewa na opalanie wymagać się zdawała.
Do wieczora niemal trwała rumacya z arki Noego do kamienicy, z coraz nowemi okrzykami zgrozy, bo mnóstwo rzeczy się połamało, poociérało, wielu doszukać się nie było można, a z niektóremi niewiedziéć co robić mieli.
Wszystko to jednak osładzała troskliwość nieoszacowanego kapitana, który na piérwszy ząb zaopatrzył śpiżarnię, tak że parę dni można się było obejść bez zakupów, aż do poznania się bliższego z targiem za Żelazną bramą.
Bojarska nierychło siąść i odetchnąć mogła. Próbowała kilka razy spocząć, lecz coraz nowego coś na myśl przychodziło i wybiegała z tém do Katarzyny, która również zapalczywie porządek starała się robić.
Profesor, zdjąwszy surdut, dobywał już książki, opatrując ile się ich poprzeciérało i pogniotło. Półek na nie jeszcze nie było, ale dosyć miejsca na ziemi.
O zmierzchu z przekarmionym łakociami Bernardkiem zjawił się kapitan i zastał jeszcze chaos, tak że uściskawszy kolegę, natychmiast uszedł z placu.
Chłopak z niesłychaną gadatliwością ojcu i matce opowiadał piérwszą swą po ulicach wielkiego miasta wycieczkę. Zachwycał się niém jak naturą, i znajdował, że jest od wsi, pod względem ludzi, nierównie piekniejszém. Mieli tu ludzie, przynajmniéj powierzchownie, coś wyższą i szlachetniejszą zwiastującego naturę.
Gdy to ojcu powiedział, profesor się boleśnie uśmiéchnął.
— Dziecko jesteś — rzekł — przekonasz się późniéj, że barwy i kształty kłamią.
Następnych dni, pomimo pomocy i informacyj Wrońca, Bojarska miała tyle do czynienia, że się obléwała potem i zdyszana siadać musiała cochwila. Profesor przechodził także rodzaj nowicyatu, który na stare lata jest twardym do zgryzienia orzechem.
Wszystko potrzeba było poznać, oswoić się, zdobyć zaufanie i rozbroić uprzedzenia — a co najgorzéj, kłaniać się, czekać w progu, składać hołdy, do czego Bojarski nie był nawykłym. Żołnierska jego natura twardy kark miała.
W wielu rzeczach jednak Wroniec mu był pomocą; znał ludzi, drogi i sam miał pewną wziętość.
Uprzejme przyjęcie znalazł Bojarski prawie wszędzie; ale piérwsza lekcya w szkole, gdy go do niéj rektor wprowadził, nawet dla zestarzałego pedagoga była przejściem dosyć ciężkiém.
Drapieżne oczy uczniów, które tak łatwo słabe strony człowieka dostrzegają, każdy ruch jego śledziły, chwytały każde słowo.
Bojarski był nieśmiałym, ale serce mu dyktowało, jak było najwłaściwiéj obejść się z młodzieżą. Piérwszą więc tę godzinę spędził na rozpytywaniu się i prawie wesołéj rozmowie. Spoufaliło to zaraz dzieci, chwyciło za serce i pod koniec był już jak w domu.
Tegoż dnia, gdy ojciec zasiadał na katedrze, syn wśród nowych towarzyszów pomieścił się na ławie szkolnéj. Ale tu nowicyat był trudniejszy. Śmielszy od ojca, Bernardek począł sobie z niejakiém zaufaniem w swe siły i obudził pewien rodzaj zazdrości. Młodzież postawiła mu się wrogo, szydersko; łzy mu na oczach stanęły, lecz potrafił się zachować cierpliwie i mężnie.
Przy wyjściu z klas, kilku zbliżyło się do niego i lepszą zawiązało znajomość.
Młodzież, która go tu otaczała, znalazł Bernardek wielce odmienną od téj, z którą w miasteczku obcował, powierzchownie więcéj ogładzoną, śmielszą, dojrzalszą i zepsutszą. Zrobiła na nim wrażenie wyższéj klasy, choć nauką nie stała wysoko. Chłopcy w rozmowie takie okazywali obycie się ze światem, jakiém Bernardek wcale się nie mógł pochlubić.
Zadumany powrócił do rodziców, ale na zapytania ich odpowiedziéć nie umiał. Miał rozwagi tyle, że z piérwszego wrażenia sądzić nie chciał.
Bojarskiemu po wstępnéj lekcyi poszło wszystko jak z płatka. Bernardkowi było ciężko, lecz za brak porozumienia z towarzyszami, do którego jakoś przyjść nie mógł, płaciło to, że w nauce okazał się nierównie od nich lepiéj przygotowanym. Kilku zaledwie uczniów w klasie na równi z nim stało.
Profesorowie natychmiast się na tém poznali, wyróżniając go. Głowę miał otwartą, pojęcie bystre, rozwinięcie nad wiek.
Ostatnie ławki, mieszczące w sobie drugoletnich i ogromnych chłopów, którzy się uczyć nie chcieli, największą mu okazywały pogardę.
Zpoczątku, chociaż się rodzicom nie skarżył, odbolał wiele Bernardek; ale wytrwał mężnie, zwyciężył, obył się, oswoił, zyskał przyjaciół kilku i życie stało się znośném.
Dobroć jego i uprzejmość, chętne pomaganie nawet tym, co mu się nieprzyjacielsko stawiali — powoli rozbroiło niechęci.
Po kilku miesiącach był już zupełnie ze swém położeniem pogodzony i uczył się znowu z zapałem, jak dawniéj, myśląc tylko o nauce.
Bojarskiemu téż wiodło się dosyć dobrze, lecz mimo to był smutny. W późniejszym wieku zmiana otoczenia, życia, atmosfery, nawet tych mnóstwa drobnostek, do których się wagi nie przywiązuje — rzadko bywa bezkarną.
Nie brakło mu tu niczego; książek ulubionych miał daleko więcéj i dostawał je z największą łatwością; lecz, przy staraniu nawet o zachowanie dawnego trybu rozporządzania sobą i czasem, życie w Warszawie sprowadziło wiele zmian dotkliwych.
Niepostrzeżenie tracił godziny całe na drogę do szkoły, na nieuchronne w korytarzach rozmowy, na przyjmowanie Wrońca i dawnych a nowych znajomych. Spędzał czas przyjemnie, ale czczość jakąś czuł w duszy, nietyle czytając i myśląc, co dawniéj. Z podwójnym zapałem rzucał się potém do książki, lecz umysł potrzebował wypoczynku, myśl skupienia: czytał i nie rozumiał. Nużyło go to bardzo... smutniał.
Piérwsza profesorowa postrzegła w nim wielką zmianę, do któréj się przyznawać nie chciał.
Zagadnięty, prostował się, uśmiechał, udawał wesołego, przymilał się do żony, wmawiał jéj imaginacyą; ale Magdusia zbyt go dobrze znała, by najmniejsza zmiana uszła jéj oka.
Nie było tu Bojarskiemu z pewnością gorzéj — ale inaczéj. Nawyknąć nie mógł do większego ruchu, który go otaczał, do pośpieszniejszego życia. Cisza, spokój, samotność lat długich stały się dla jego ciała i duszy potrzebą. Brakło mu ich tutaj. Mizerniał na twarzy, tracił apetyt. Zwykłe zajęcia, owo przepisywanie, co mu dawniéj na godziny cale starczyło, teraz stawało się ciężkiém i nudném. Poczciwy, zacny Wroniec, który służył im obojgu z poświęceniem przyjaciela, z miłością brata i przyswoił w nich sobie rodzinę, a Bernardka kochał jak własne dziécię — czasem jednak męczył nawet Bojarskiego, powtarzając jedno — bo miał tę wadę starości.
Wciągu kilku tych miesięcy zmiana stała się tak widoczną, że p. profesorowa w sekrecie, gdy męża nie było w domu, zwierzyła się ze swego niepokoju Wrońcowi, prosząc go, ażeby jakimś sposobem, nieznacznie, ściągnął doktora i zapytał o stan zdrowia Bojarskiego.
Kapitan, chociaż nie widział nic a nic grożącego, ulegając prośbom kobiéty, znalazł medyka, zwierzył mu się i zaprosił ich obu na śniadanie. Lekarz, niegdyś także wojskowy, człowiek niemłody i doświadczony, nie dając tego widziéć po sobie, zbadał dobrze profesora. Okazało się, że oczy żony wistocie dostrzegły, serce przeczuło, co dla innych było niewidoczném. Nie krył stary medyk, że Bojarski nad wiek swój był wyczerpany, znużony, że potrzebował spoczynku może, i zarazem czegoś, coby odżywiło. W takim razie ludziom niezależnym, majętnym radzi się zwykle podróż, kuracyą klimatyczną, rozrywki; ale dla ubogich, zmuszonych do pracy, są to środki niedostępne.




Lekarz sam wątpił, czy kilkomiesięczny urlop byłby pomocnym, gdy zasoby wygodnéj podróży, ze spokojem ducha, przedsiębrać nie dozwalały. Zakłopotał się Wroniec, ale Bojarską uspokoił, a sam postanowił tylko jaknajwięcéj rozrywek dostarczać przyjacielowi.
Pochodziło to z najlepszego serca, ale się wbrew sprzeciwiało temu, czego potrzebował Bojarski, którego rozrywki nie rozrywały, lecz męczyły.
Zdać się potrzeba było na łaskę Bożą.
Profesor sam, niespokojniejszy teraz skutkiem stanu zdrowia więcéj niż kiedy, z czułością nadzwyczajną, niemal chorobliwą, zajmował się synem. Było to uderzającem.
Czytał mniéj, nie przepisywał już wcale, lecz godzinami siedział z Bernardkiem w jego pokoiku, rozmawiał z nim, pomagał, a niekiedy milczący patrzył tylko na niego, zasępiony i osłupiały.
W tym stanie ducha jedno jeszcze, co mu na chwilę przywracało dawną żywość — były to nowości literackie i plotki, które z ówczesnych kółek, a nadewszystko z domu generała Krasińskiego, gdzie się zbiérali warszawscy poeci i literaci — krążyły po mieście. Z niemi razem dochodziły przepisywane wiérszyki dowcipne, koncepta, polemika, w któréj Dmochowski i Koźmian, Morawski, Osiński i młodzież napływająca do Warszawy czynną grali rolę.
Choć niewszystkie objawy tego były wielkiéj doniosłości, tlało w nich życie, była zapowiedź nowego prądu. Walka miała znaczenie większe niż treść jéj okazywała.
Bojarski nie brał strony niczyjéj, stał mniéj więcéj na tém stanowisku co Brodziński, uznając piękno, zkądkolwiek ono pochodziło. Poznał się on osobiście z autorem Wiesława i pokochał go, a poszanowanie miał dla niego wielkie. Łączyło ich wiele uczuć wspólnych, podobieństwo charakterów, toż samo zamiłowanie ciszy, samotności i pracy.
Były więc chwile w tym nowym trybie żywota miłe i rozgrzéwające, lecz na Bojarskim ciężyło coś, czego okréślić nie było podobna.
Bernardek, po przebytym nowicyacie, z tą giętkością młodzieńczą, która się do każdego położenia zastosować umié — szedł już teraz z głową podniesioną do marzeń swych celu.
Nie zmieniły się one, chociaż nie znajdował współuczniów, którzyby go zrozumieli. Każdy z nich miał przed sobą ideał jakiś, ale to były bardzo pospolite, powszednie i niewysoko sięgające mrzonki. Jeden pragnął zbogacenia, drugi miłości jakiéjś poetycznéj, inny połysku i znaczenia — sławy. Bernardek chciał być nie wielkim człowiekiem, ale czémś... czego sam nie umiał okréślić — wzorem cnoty, prawdomówności, prawości, szlachetności, poświęcenia... Niczém się nie skalać, vitam im pendere vero — i — impavidum ferient ruinae... wszystkie te starożytne frazesy umiał na pamięć, pisał je na seksternach, zbiérał sobie, jako przewodnik do życia.
Miłość prawdomówności w szkole, gdzie często potrzeba się z czegoś wykłamać, dla uniknienia kary towarzyszowi lub sobie — narażała Bernardka w obliczu kolegów. Miano mu za złe, iż zapytany, jeżeli zamilczéć nie mógł, prawdy nigdy nie zataił.
Były to dzieciństwa, ale Bernardek wiedział, że kto kłamie w rzeczach małych, wchodzić potém będzie z sumieniem w kompromis, gdy o ważniejsze przyjdzie walczyć.
— Raz nazawsze — odezwał się do towarzyszów w jednéj z podobnych okoliczności — proszę was, nie narażajcie mnie, bo ja nigdy i w żadnym razie, ani dla siebie, ani dla drugich nie skłamię. Mam to mocne postanowienie i dotrzymam go. Możecie mnie wygrzmocić, ale do fałszu nie zmusicie. Milczéć potrafię, lecz gdy mówić jest koniecznością, nie powiem, tylko prawdę.
Przezywano go Katonem, śmiano się z niego, wykuksano go razy kilka — ale Bernardek wcale nie myślał ustąpić.
Równie twardo stał w spełnianiu innych obowiązków, które raz uznał za zasadnicze. Dzielił się z biédniejszymi wszystkiém co miał, ze stoicyzmem aż do wygłodzenia dochodzącym, a matka rozpaczała często, że tak nierozważnie szafował tém, co mu dawano. Bernardek na zarzuty odpowiadał ewangelią.
W chłopcu było to czasem śmieszném, bo go nad wiek czyniło poważnym i sztywnym, lecz z tego léczyć go było niebezpiecznie.
Wroniec się nad nim unosił, uwielbiał go i, gdyby Bernardek mógł być zepsutym — zepsułby go pewnie pochwałami.
Ojciec i matka byli nim dumni.
Nauka téż szła, wedle programu ojca, ze zmianami zajęć ułatwiającemi ją, chwytana i połykana dziwnie — i Bernardek byłby z łatwością mógł, zdając egzamen, jedne klasę przeskoczyć; ale ani ojciec sobie tego, ani on sam nie życzył. Chciał stary, aby syn nie połykał pokarmu, ale go dobrze trawił. Wiérszy teraz mniéj pisywał chłopak, lecz plany różnych dzieł i pomysły najosobliwsze rodziły się w téj głowie, o których ojciec dowiadując się, najczęściéj mu wskazywać musiał, że to co on chciał pisać, było już doskonale i oddawna napisane.
Nie zrażało to malca, który się cieszył, że niezupełnie niedorzecznego coś wymyślił.
Nadeszły wakacye, które w miasteczku miały swe przyjemności. Były-bo tam czasy wycieczek na wsie, do lasów — przechadzek całodniowych z koszykami wiktuałów, w towarzystwie rodzin profesorskich i t. p. W Warszawie niewiedziéć co z niemi robić było.
W murach dokuczał skwar, pył i gwar zwyczajny, a do Bielan, do Mokotowa i na Saską kępę było daleko i kosztownie. Tak, kosztownie, choć się to liczyło na skromne złotówki; ale są położenia, w których z niemi téż rachować się potrzeba pilno. Profesor miał powiększoną pensyą, dotrzymał mu słowa Wroniec i znalazł wykłady u jakiéjś pani dla dziéwcząt, ale wszystko to, razem z indeminizacyą, zaledwie pokryło koszta przenosin i podróży.
Najskromniejsze w Warszawie życie daleko było droższém, niż na prowincyi. Oboje Bojarscy mieli za zasadę nigdy nie robić długów — płacili natychmiast. Jéjmość utrzymywała regestra szczegółowe, a końce się zaledwie schodziły. Pozwalać więc sobie nie mogli.
Wroniec zręcznie bardzo często im pomagał rozmaitemi małemi przysługami, dowodząc, że to otrzymywał ze wsi, od przyjaciół bezpłatnie; ale i to nie starczyło na podwyższone wydatki.
Musiano oszczędzać troskliwie i tylko jedynak Bernardek nie czuł tego, bo oboje rodzice nie żałowali mu niczego.
Czasu lata Wroniec był przywykł do jednego z dawnych towarzyszów broni wyjeżdżać i tam spędzać kilka miesięcy, zabawiając się polowaniem. Pragnął koniecznie zabrać z sobą Bojarskiego, wyrobił zaproszenie serdeczne; profesor jednak ani chciał o tém słuchać. Żony opuścić nie mógł, Bernardka zabrać także... Postanowiono więc w mieście pozostać. Bojarski miał się wziąć do czytania; ale teraz, ile razy siadł do niego, więcéj dumał, niż czytał.
Bojarska, udając wesołą i nie okazując tego po sobie, po kątach zaléwała się łzami, bo mąż jéj w oczach nikł, chudnął, żółkł. Kaszlał — słabł i choć się krzepił niby, sam już na starość zaczynał narzekać i kawęczéć..
Z porady doktora przedsięwzięto pewne w życiu zmiany, które jednak nie uczyniły żadnego skutku. Przyczyna choroby leżała zbyt głęboko i usuniętą być nie mogła.
Bernardek ten czas wolny poświęcił nie spoczynkowi, ale nauce języków. Oprócz tego robili małe wycieczki, w których namiętnie herboryzował wraz z ojcem.
Gdy wychodzili za miasto w stronę Pragi, Bojarski nieraz mimowoli stawał, patrząc na lasy ciągnące się ku Miłosnéj i zakrywające mu jego dawne gniazdo, jego spokojny kątek. Łzy stawały mu na oczach. Co w nim było tak uroczego, ciągnącego serce ku sobie? Chyba wspomnienia lat ubiegłych, szczęścia, a nadewszystko spokoju.




Upłynął rok cały w Warszawie... Bojarski chodził wprawdzie bardzo regularnie do klas, bo nigdy się ani o minutę jednę nie zwykł był opóźniać, ale — był już teraz chory. Sam się przyznawał do tego.

Przywołany lekarz dawał lekarstwa, profesor je brał — nie pomagały.
Chciał żyć dla Bernardka, dla żony — a teraz nadewszystko dla dosłużenia się téj emerytury, do któréj mu lat kilku jeszcze brakło.
Tymczasem uciekało życie, a im uparciéj się go trzymał, tém widoczniéj wyślizgało się... biegło jak szparami płyn z rozbitego naczynia.
Kaszel się powiększał, chudość zaczynała być przerażającą, osłabienie nie dozwalało się przechadzać, wzrok się zaćmiéwał coraz bardziéj, ochota do pracy odpadała.
I jednego dnia rano, w bawialnym pokoju, opróżnionym ze sprzętów, Bojarski leżał w skromnéj trumnie, przy któréj płacząc, z załamanemi rękami, modliła się żona, klęczał Bernardek, Wroniec i kilku nauczycieli.
Opiekę nad rodziną powierzył kapitanowi, który by ją był sobie i samowolnie przywłaszczył, gdybymu jéj nie oddano.
Boleść profesorowéj była zrezygnowaną, cichą, chrześciańską, przejmującą, chociaż obowiązki względem dziecięcia poddawać się jéj nie dozwalały. Bernardek w początku był oszalały z żalu, z rozpaczy. Nikt w świecie nie mógł mu takiego zastąpić ojca. Tylko wiara głęboka w nieśmiertelność, w życie przyszłe, w istnienie ducha, nawet w związek jakiś żywych z umarłymi — egzaltowane chłopię pocieszała. Mówił nieustannie o ojcu... Każde słowo jego, teraz przypominane, było świętą spuścizną. Wroniec postarał się wpływem swoim, aby profesorowéj wyjątkowo przyznaną była pensya trochę większa niż ta, do któréj miała prawo; lecz łaska umotywowana jako tako, pewnych granic przejść nie mogła. To co wyznaczono, zaledwie z trudnością mogło starczyć na bardzo ubogie utrzymanie matki i Bernardka. Kapitan postarał się także o stypendyum dla chłopca, lecz wszystko razem wzięte jeszcze niewiele wynosiło.
Potrzeba było naprzód zmienić już zaobszérne teraz i zadrogie mieszkanie, usunąć się na mniejszą uliczkę, a rachować ściśléj jeszcze.
Bojarskiéj, nawykłéj do prostego życia, postów i obywania się małém, nie ciężyło to tak bardzo, ale się troskała o syna. Bernardek znowu mocne miał postanowienie jaknajprędzéj przychodzić w pomoc matce i na chléb zarabiać.
Zdolny, usposobiony, jeden z najlepszych uczniów, znalazł zaraz korepetycye i bez wiedzy matki się ich podjął, nie chcąc ustąpić od tego. Był dumnym, że choć czémś małém może się przyczynić do swojego utrzymania.
Lecz małemu Katonowi, z jego niewzruszonemi zasadami, i tu nie mogło iść dobrze. Ani rodzicom się przypodobywać, ani dzieciom pochlebiać i pobłażać nie umiał.
Mówił prawdę i robił sobie nieprzyjaciół. Najlepszą z lekcyj stracił, nie pożałowawszy jéj, boby ją musiał okupić fałszem, którym się brzydził.
Ludzie z trudnością go mogli zrozumiéć. Niepodobna było nie kochać tego wyrostka, pełnego życia, uprzejmego, miłego, usłużnego, łagodnego, a tymczasem gdy to dobre chłopię zetknęło się z najmniejszém czémś wymagającém ustępstw — stawało okoniem, twardo, i nie dawało się złamać. Starsi czasem zakłopotani rumienili się przed siłą jego argumentów, które z młodzieńczą stanowczością i odwagą wypowiadał na swą obronę.
Znajdowali się tacy, co go ocenić umieli, ale w ostatku ta niezłomność dla ogółu niedogodną była.
Pomimo kilku niepowodzeń, korepetycye się utrzymały i coś tam do szczupłéj kasy przynosiły, a Bernardek uczył się po nocach, czas na nich spędzony od snu odbiérając.
Tu ani błagania matki, ani gaszenie świécy, ani żadne perswazye nie pomagały.
Czuł w sobie siły, młodość i był pewien że twarde, pracowite życie zaszkodzić mu nie może. Wistocie z dosyć niepozornego chłopaka, jakim był w miasteczku, Bernardek bardzo na korzyść swą wyrósł: cera mu się odświéżyła, twarzyczka wypiękniała, oczy jeszcze większego nabrały blasku i matka znajdowała, że może być wcale przystojnym młodzieńcem, czego się nie spodziéwała.
To co miał w duszy, odbijało się na rysach, w obliczu, postawie i nadawało mu pewną oryginalność, jakąś cechę niepospolitą. Niepodobnym był do drugich — był sobą.
Wydawał się starszym nad wiek, poważniejszym, choć nie zbywało mu na wdzięku młodości.
Potężna energia i odwaga znamionowały go szczególnie.
Wostatku i zazdrośni i niechętni wszyscy uznawali w nim młodzieńca wielkich nadziei. W klasach był piérwszym, choć się wcale nie dobijał tego dla próżności, bo był skromnym.
Profesorowie, z tą miłością dla wschodzących gwiazd, którą zwykle miéwają, patrzyli na niego i czasem słuchali, uśmiechając się ze śmiałych jego paradoksów.
Było niewątpliwém, że umysł tak żywy musi zawczasu wziąć się do wylewania choćby niedojrzałych myśli. Posądzano go o poezye — ale Bernardek, pamiętny słów ojca, zachwycając się cudzemi, sam nie tykał pióra. Bronił się téj pokusie z taką samą energią, jaką w innych życia wypadkach okazywał — postanowił nie pisać, aż gdy w nim dojrzeją myśli i cały zawód naukowy nie zostanie ukończonym.
Drugi już rok upłynął od śmierci Bojarskiego, gdy jednego dnia Bernardek powrócił ze szkoły z wyrazem takiego jakiegoś bólu i frasunku na twarzy, że matka się ulękła.
— Co ci jest? — zapytała, obejmując go za szyję.
— Ale nic, matusiu! — to tak sobie. At, sprawa studencka — rzekł chłopak, ale czoło mu się nie rozfałdowało.
Ponieważ zawsze się zwykł był przed matusią spowiadać z najmniejszéj drobnostki i skrytości dla niéj nie miał, milczenie kazało się domyślać profesorowéj, że coś musiało zajść bardzo ważnego.
Zlękła się biedna, bo dla tego ukochanego syna obawiała się wszystkiego. Poczęła nalegać, ale Bernardek, przeciwko zwyczajowi, wyślizgiwał się, nie chcąc przyznać. Potrzeba było zaklęć i widoku niepokoju, jaki ogarnął Bojarską, aby go zmusić do wyznania.
Rzecz się tak miała.
Bernardek od kilku już miesięcy spotykał się w dziedzińcu szkolnym ze studentem trzeciéj klasy, obdartym, w dziurawych butach, bladym, chudym, zbiédzonym, który w nim niezmierną litość obudzał.
Było to, jak się dowiedział, nie dziecko warszawskiego bruku, ale siérota po rodzicach, którzy tu się przybłąkali z prowincyi i zmarli w wielkiéj nędzy.
Chłopak, zowiący się Emilem Twardzińskim, zostawiony na łasce losu, powinien się był zwalać, bo się nim nikt nie opiekował, piasek nosić, lub wyjść na parobczaka. Jakim sposobem dostał się do klas, trudno się było dobadać. Ksiądz jakiś podobno wziął go naprzód do posługi i czytać nauczył. Z elementarnéj klasy przeszedł do piérwszéj i wlókł się daléj, utrzymując cudem jakimś... Jak sobie na to zarabiał, nie mówił. Samo wytrwanie w nędzy uparte mówiło za nim, ale téż nic więcéj. Był to w całém znaczeniu łobuz, zły, zazdrosny, cieszący się cudzą biédą, kąsający, podstawiający nogę, gotów męczyć dla saméj przyjemności męczenia, odcinający się za każde słowo, zuchwały — słowem istota w nieszczęściu zgniła i zepsuta.
Gdy chciał jednak, uczył się łatwo i dobrze. W klasie nie miał przyjaciela, nikt go nie lubił, a on każdemu łatkę przypinał. Profesorów wyśmiewał, przedrzéźniał i tak jak Bernardek żył prawdą, on kłamstwo miłował i umiał łgać z prawdziwém w tym kunszcie mistrzostwem. Poprzeć fałsz nawet przysięgą najuroczystszą nic go nie kosztowało.
Gdy mu tego dowiedziono, śmiał się. Chudy, wyciągnięty, brudny, z włosami ciemnemi rozczochranemi, fizyognomią miał niby cygańską: oczy duże, czarne, zęby białe, rysy twarzy dość regularne, ale z wyrazem złym, zwierzęcym jakimś, napastliwym. Umiał udawać pokorę, lecz tak go to kosztowało, że cochwila przechodził z niéj do zuchwalstwa.
W bójkach ze studentami obawiano go sic, bo był silny, a bez miłosierdzia, a gdy się zawziął, kąsać był gotów.
Fantastyczne to było stworzenie, lecz niewątpliwie siła się w nim objawiała, któréj tylko pewien nadać kierunek było potrzeba, aby z tego wyrodka zrobić człowieka. Zdaniem powszechném miał jednak wyrosnąć na łotra.
Bojarskiego ciekawość obudził Emil chwilą przypadkowéj rozmowy. Nędza, która była na nim jawną, litościwe serce chłopca poruszyła. Zbliżył się umyślnie do niego, aby go wybadać, a jeśli można, trochę go dobrém słowem nawrócić na drogę pracy spokojnéj.
Nadspodziéwanie swe znalazł Bojarski tego trzecioklasistę rozwiniętym. Nauki było niewiele, ale zdolności, bystrości, daru postrzegawczego nad miarę. Wszystko to zaprawne goryczą, szorstkie, złe, dowcipne, pogardliwe czyniło chłopię nadzwyczaj dziwną istotą, dojrzałą i zbłąkaną, rozbolałą i oszalałą niemal.
Conajmniéj było z niéj ciekawe studyum, nawet dla takiego jak Bernardek młokosa.
Po kilku spotkaniach z tym Emilem, Bojarski powziął rodzaj politowania i spółczucia nad biédakiem. Naprzód dał mu kilka niepotrzebnych już książek naukowych, parę razy zasilał go datkiem, potajemnie wynosząc coś ze starzyzny.
Bernardek powiedział sobie w duszy, że gdyby się miłosierna jaka istota zajęła tym nieborakiem, przytulała go, nakarmiła, osłodziła mu byt, to z tego złośliwego zuchwalca zdziczałego mógłby wyrosnąć człowiek zdolny, pożyteczny, bo na zdolnościach mu nie zbywało.
Ale potrzeba było codzienném obcowaniem, czuwaniem powoli przyswoić, zmiękczyć, uzdrowić to stworzenie.
— To obowiązek! — powtarzał sobie mały Kato — jak nie ratować? Wyjdzie na łotra, powiadają, ale może wyjść i na znakomitego człowieka.
Pamięć ogromna, pojęcie bystre!
Raz to sobie powiedziawszy, Bernardek nie mógł się pozbyć myśli, aby przyjść w pomoc nieszczęśliwemu siérocie. Biédząc się z wynalezieniem środków, dostrzegł wkońcu, że nie było niepodobieństwem własnym chlebem się podzielić, dać mu schronienie, a tém silniéj nieustannie czuwać nad nim i wpływać na niego. Gotów był i skromny swój posiłek, i część odzieży i kąt mu dać przy sobie, ale dla matki był to ciężar nowy.
Uprzykrzenie nad tém przemyślał, a pragnieniu spełnienia chrześciańskiego, ludzkiego obowiązku oprzéć się nie mógł. Wprawiało go to w rodzaj gorączki. Twardziński, zostawiony sam sobie, obcujący nie wiedziéć z jakimi ludźmi, wystawiony na wpływy, które już się na nim widziéć dawały, musiał zdziczéć i do reszty się zepsuć. Każdy dzień powiększał niebezpieczeństwo.
On i Bernardek byli jednego wieku, niemal jednego wzrostu, mógł więc Bojarski resztkami swemi go odziéwać. Straszno było spojrzéć na Twardzińskiego, na którego mundurze łata leżała na łacie, spodnie odarte u dołu, całe w strzępach, koszuli dopatrzéć się nie mógł Bernardek... Włosy nieczesane, twarz niemyta czyniły go, mimo niebrzydkich rysów, odrażającym. Studenci obawiali się siedziéć koło niego, a gdy się otarł o którego, starannie się potém otrzepywali. Twardziński téż, wiedząc o tém, na złość wciskał się między nich, aby im figla spłatać... Był to Paria, jedném słowem.
Gdy matka nalegać zaczęła na zasmuconego chłopaka, wyspowiadał się jéj wkońcu.
— Ja nie wiem — rzekł — jak ludzie mogą z obojętnością i krwią zimną patrzéć na ginącą w oczach ich istotę, w któréj może skarb się ukrywa; nie pojmuję, że się nim nikt nie zaopiekuje.
— Mój drogi — odparła Bojarska — my przynajmniéj podjąć się tego nie możemy. Zważ jak nam samym utrzymać się jest trudno, jak ubodzy jesteśmy. Nie wiész co to jest wziąć do domu obcego, rozpuszczonego, przywykłego do rozpusty chłopaka. Dla ciebie byłaby to troska nieustanna, przeszkoda w nauce, a dla mnie kłopot bez miary, obawa. Łobuz, musi być niesforny, sam mówisz że jest złośliwy. Niepokój ciągły... Jego nie poprawisz, a my się zagryziemy.
— A! matusiu — przerwał Bernardek — gdyby nie ty, nie namyślałbym się ani chwili. Naturalnie, że z nim będzie wiele do czynienia, nim się go przerobi; ależ niemała rzecz człowieka wyrwać zagubie. Myśmy téż siéroty, więc nad siéroctwem serca nasze litować się umieją... Płakać mi się chce, gdy myślę, że ten biédak przepadnie.
Profesorowa wzdychała. Godziła się na poświęcenie staréj odzieży, choć ją można było sprzedać i wziąć kilkanaście złotych; gotowa była coś ofiarować z bielizny, karmić nawet czasami, ale brać do domu! Strach ją przejmował.
Bernardek nie nalegał, ale smutniał. Oporządziwszy nieco Twardzińskiego, kazawszy mu się umyć i uczesać, dnia jednego przyprowadził go na obiad do matki. Bojarska miała przy swéj prostocie instynkt kobiécy, który rzadko ją mylił, gdy się z nowymi ludźmi spotykała. Bacznie patrzyła na Emila, który, mimo pewnego przymusu, nie potrafił się otrząsnąć z zuchwalstwa i nabranych nałogów prostaczych. Obudził w niéj wstręt i obawę. Nie mogła pojąć spółczucia, jakie syn mu okazywał.
Twardzinski, ośmieliwszy się u stołu, począł wszystkich wyśmiéwać, przechwalać się ze swych najgorszych figlów, odgrażać nawet — i lekceważąco prawie znajdował się w gościnie. Najadł się, napił, naładował kieszenie i poszedł, zaledwie się skłoniwszy.
Przez czas jakiś mowy o nim nie było, chociaż Bernardek się nim opiekować nie przestał. Nakoniec w kilka miesięcy, gdy profesorowa była zmuszoną zmienić mieszkanie i przeprowadzić się na nowe, gdzie została mała izdebka próżna, Bernardek tak począł ją po rękach całować, prosić, modlić się, że profesorowa się nakoniec zgodziła oddać ją dla Emila. Miała osobne wnijście, była oddzieloną, zdawało się jéj, że to nic nie pociągnie za sobą.
Twardziński zaraz nazajutrz się tu wniósł, z małym węzełkiem pod pachą... Nie miał ani łyżki, ani miski... ani nic — gałganów trochę. Samo z siebie wynika, że siadał do stołu, a począwszy od chleba, którego połykał ogromne kromki, jadł co napadł tylko z żarłocznością długo wygłodzonego. Bernardek widocznie się wstrzymywał od jedzenia, aby matka się tém nie trwożyła.
Oprócz tego był nieznośnym w obejściu się. Pół dnia siadywał w kuchni u Katarzyny, którą męczył i odkradał jéj wiktuały; ciągle czegoś potrzebował, przywłaszczał sobie bez pozwolenia, słowem postępował tu tak, jakby był panem, nie z łaski przyjętym gościem.
Bernardek z cierpliwością niezmierną dawał mu lekcye prywatne, w czasie których Emil patrzył w okno, myślał o czém inném, świstał i mało sobie cenił to poświęcenie.
Młody Kato tłumaczył to matce tém, że tych starych nałogów prędko nie było można się pozbyć. On miał cierpliwość i — nadzieję.
Tymczasem jeden tylko skutek tego polepszenia losu na Twardzińskim widać było: rosnące zuchwalstwo i zarozumiałość.
Bojarska się go obawiała — ona i Katarzyna pocichu utyskiwały nad tą załogą, która im strasznie ciężyła; ale jak było kochanemu Bernardkowi odmówić?
On cieszył się. Wynajdywał coś codzień na pochwałę swojego ucznia, podnosił go, tłumaczył. Doprowadził wreszcie do tego, iż dostał promocyą, z czego był szczęśliwszym, niż ze swojéj najpiérwszéj nagrody. Wistocie na zepsutym chłopcu, w którego krwi może już była spuścizna łotrostwa, szczęśliwa tu zmiana położenia wywarła skutek przeciwny, niż się go Bojarski spodziéwał. Nabrał odwagi do złego, więcéj trochę chytrości w ukrywaniu się z niém, zręczności w kłamstwie, a natura na dnie została taż sama.
Wczasie wakacyj pod jakimś pozorem wyprosił się i zniknął, niby na wieś mając się udać, chociaż Katarzyna, chodząc na targ, zaklinała się, że go w mieście widywała.
Twardzińskiemu, do nieograniczonéj nawykłemu swobody, przykrzył się nadzór, pewien rodzaj zależności i niewoli. Miał podobnych sobie towarzyszów i towarzyszki w mieście i wrócił do cygańskiego życia.
Po upływie wakacyj przyszedł znowu opalony, brudny, odarty, zuchwalszy niż przedtém; ale następnego roku, z wielką pociechą Bernardka, wziął się do nauki pilno. Co go pobudziło do tego, nie można było dojść; nauczyciel przypisywał to sobie.
Następnie widoczną była w nim powoli przychodząca zmiana, chociaż całkiem powierzchowna, lecz niezaprzeczenie zdająca się prowadzić ku lepszemu.
Zuchwalstwo zastąpiła chytrość, niby powolność i posłuszeństwo, potakiwanie milczące. Ale, jak dawniéj, tak i teraz, w domu z nim męka była i strapienie, bo ciągle coś tasował, wyciągał, a i książki Bernardkowi ginęły, idąc na Żydy.
Emil zawsze piérwszy denuncyowal stratę i wiedział kogo o nią można było posądzić, tak że sam umiał czysto wychodzić i odwrócić podejrzenie.
I tego roku Bernardek przeszedł świetnie do ostatniéj klasy, a jego wychowaniec postąpił do piątéj.
Co do nauki, nic mu nie było można zarzucić: pojmował łatwo, pamięć miał wielką, ale głęboko się nie zaciekał. Bernardek postrzegał to z niejakiém podziwieniem, że wielu rzeczy umiał się domyśléć, nie ucząc, albo tak z zadania wywinąć, iż zdawało się, jakby je rozwiązywał. Oszukiwać doskonale miał talent niepospolity.
W Bernardku te lata rozwinęły to, co obiecywały poprzedzające. Był-to już niemal dojrzały człowiek i za takiego go uważano; on tylko sam siebie bardzo jeszcze mało cenił.
Czas nadchodził, w którym o kierunku na przyszłość rozstrzygnąć było potrzeba. Matka, która się najwięcéj o chléb troszczyła, o spokojny dla niego byt i życie, pocichu podszeptywała medycynę, która i teraz i dawniéj uchodziła za najpewniejszy chleba kawałek. Bernardek jednak najmniejszego do niéj nie czuł powołania; serce go ciągnęło do literatury, poezyi, do nauki, która nic nie daje, oprócz gałązek lauru, a jéj wszystko poświecić potrzeba.
Ojciec mawiał mu zawsze, że popełnia czyn świętokradzki, kto głosu powołania nie słucha, bo ten jest głosem Bożym. Słowa te ojca były dla dziecka świętemi.
Lecz w pojęciu jego literatura, choćby tylko dała skromną posadę nauczyciela, płaciła sowicie rozkoszami, które przynosiła zaspokojonéj duszy.
On przeto postanowił sobie poświęcić się literaturze, matki tylko nalegania i niepokoje od oświadczenia się z tém stanowczo jeszcze go wstrzymywały.
Wreszcie i ona dziecku nie miała siły się sprzeciwiać.
Wciągu tego pół wieku, który nas przedziela od lat młodości Bernardka — wiele, bardzo wiele zmieniło się na świecie. Literatura, jeśli nie u nas, to gdzieindziéj, nietylko daje chléb, ale i masło do niego; chudy literat tradycyjny utył znacznie. Pisarstwo, zamiast być, jak dawniéj, poświęceniem, stało się zawodem. Za owych jednak czasów ani Bernardek, ani nikt nie widział w powołaniu tém nic innego nad ofiarę, nieprzezwyciężonemu wewnętrznemu poczuciu misyi uczynioną.
Młody Bojarski widział w tém pewien rodzaj kapłaństwa — najszczytniejsze zadanie. Prowadzić ludzi ku światłu, a przez nie ku cnocie, do téj civitas Dei — do wymarzonego ideału...i — nie wartoż było znosić, cierpiéć, mrzéć głodem, aby stać się apostołem wielkich idéj, nawołującym ludzkość na drogi Boże?
Obok tego celu, sam kult piękna był szczęściem w jego pojęciach... Czuć i tworzyć piękno nie jest-że największą rozkoszą?
Poeta, wódz, kapłan, choćby w łachmanach — nie był-że największą świata ozdobą?...
W ostatniéj klasie uległ Bernard pokusie — począł pisać. Zdawało mu się, że poznawszy, co tylko poezya wydała najpiękniejszego aż do czasów ostatnich, mógł pochwycić za pióro i spróbować, czy z piersi wytryśnie źródło żywe.
Długo wprzódy nosząc się z myślami, wyrabiając w sobie temata, ubiérając je w jaknajświetniejsze szaty, miał zapas ogromny, niezużyty, który drudzy na marnych próbach rozpraszają.
Z bijącém sercem, z niewypowiedzianą rozkoszą — począł tworzyć.
Lecz co w myśli okryte było uroczemi blaskami, co się zdawało łatwém do wyłania, do wcielenia — gdy przyszło nadać temu formy pewne, ukazało się bladém i słabém.
Wstawał w gorączce od pisania, a potém, gdy owoc pracy i natchnienia wziął w rękę, znajdo-wał go poronionym i słabym — w umyśle jego był on daleko doskonalszym.
Zraziło go to, ale postanowił walczyć...
Tysiące tajemnic ma w sobie sztuka. Zbytek natchnienia rozpłomieniającego siły do tworzenia często odbiéra — ostygnięcie zupełnie ich pozbawia. Znaléźć chwilę szczęśliwą jest niełatwém.
Ileż płodów poronionych przez szał, który panem nad sobą nie dał być poecie; ile chybionych rzeczy, gdy z natchnienia odblask tylko został i wspomnienie!
Była to chwila, w któréj poezya zaczynała się ku najnaturalniejszym zwracać źródłom, ku pieśniom ludowym, tradycyom narodowym — do materyału rodzimego. Bernardek mało znał lud: dzieciństwo spędził w miasteczku, młodość mu upływała w stolicy; piękności sielskiéj poezyi odczuł tylko w zbiorach wydanych, szczególniéj w obrobieniu ich i zużytkowaniu przez Brodzińskiego. To jednak nie starczyło. Postanowił sobie w jakikolwiek sposób zbliżyć się do ludu.
Z drugiéj strony stała poezya Byronowska, z całą potęgą wiekuistych tęsknic i boleści ludzkich, pociągająca ku sobie rozpaczliwym, często szyderskim swym wyrazem. Potężną jéj piękność czuł Bernard, ale zdawała mu się za czarną a poza nią niebios i niczego jasnego nie było widać. Okrywała świat ciemnościami i żałobą. Była raczéj jedną struną wiekuistéj lutni — nie całą nią, lub wyrazem prawdy. Ostatniém słowem jéj rozpacz, a Bernardek pojąć tego nie mógł, aby świat miał być stworzony na to, ażeby istnienie swe przeklinał. Trwogą ogarniały go te skargi boleściwe, przejmujące, złowrogie, zostawiające po sobie truciznę i niesmak.
Piérwsze więc próby wypadły dziwnie. Było w nich coś z powiewu świéżego, wiosennego, trochę tęsknicy — nieoznaczonego coś i mglistego. Bernardek nie był z nich rad i popisywać się niemi wcale nie myślał.
Przypadkiem mu je wykradziono. Choć się może niczém nie odznaczały nadzwyczajném, formą, któréj dar miał i poczucie szczęśliwe, mogły najsurowszego znawcę zachwycić. Wiérsz był prześliczny, dźwięczny, harmonijny, wykwintnie wydłutowany, tak że pokrywał słabość treści, odświéżał co w niéj było zużytego.
Poszły próbki te po rękach, dostały się ówczesnym koryfeuszom i... zdumiały.
Wszyscy znajdowali w nich zapowiedź znakomitego talentu; ale Bernardek był w rozpaczy, bo czuł, że one fałszywą dawały miarę jego zdolności i siły.
Brodziński, który się tak po ojcowsku zajmował młodzieżą, powołał go do siebie. Z uniesieniem wyraził się o piosence i baladzie, które mu przyniesiono.
Ze spuszczonemi oczyma słuchał tych pochwał Bojarski.
— Panie profesorze — rzekł — prawdziwie nie zasłużyłem na nie. Czuję ile braknie tym piérwszym młodzieńczym porywom. Nie mam jeszcze nic wyrobionego, własnego; są to oddźwięki, powtórzenia i... wiem że są słabe.
— Tem lepiéj — odparł profesor — że zbytniéj wagi nie nadajesz temu, choć to są rzeczy piękne. Wydrukuję je.
— Ale bez imienia mojego! — zaczął prosić Bernardek.
— Zgoda na to — rzekł, śmiejąc się, Brodziński.
W druku — o cudo! — samemu poecie próby te wydały się lepszemi niż wprzódy, para tylko omyłek drukarskich wprawiała go w rozpacz.
Nie zrobiły te wiérsze wielkiego wrażenia, a jednak więcéj może czytane były i rozbiérane, niż dziś ukazujące się najpiękniejsze poemata. Poezya była na porządku dziennym — odradzała się, pragniono jéj.
Skutkiem piérwszéj próby musiało być, że zachęciła i natchnęła Bernardka do dalszych. Przystąpił do nich z większym namysłem, rozwagą, ostrożnością, hamując zapal. Tym razem był to mały poemacik z podań ludu, którego całość ułożył udatnie, a kilka epizodów, w szczęśliwéj chwili wyśpiewanych, miało urok młodzieńczego uczucia. On sam znajdował jednak, że zamało w tém był sobą. Adam, który nastroił lutnię całego pokolenia, i tu się czuć dawał.
Nad poemacikiem Bernardek pracował więcéj, przerobił go parę razy, porównał rzut piérwszy do późniejszych, dziwiąc się temu, że niekoniecznie poprawki były wszędzie szczęśliwe. Pomysł ich prawie zawsze przechodził pierwotny, lecz forma i wykonanie mu nie odpowiadały.
Brakło zresztą tym wszystkim wylewom serca struny, która brzmiała gdzieindziéj najgłośniéj — miłości. Bojarski, oprócz jakiegoś nieokréślonego uczucia zachwytu widokiem Klarci, nie kochał się wcale, nawet po studencku. Nie miał na to czasu. Miłość dla matki przepełniała mu serce, inna jeszcze się w niém nie zrodziła. Co więcéj — miał rodzaj wstydu, który mu nie dozwalał obnażać serca i na popis dawać przed światem to, co w niém najdroższego było. Ile razy czytał miłosne wiérsze, rumienił się, nie pojmował jak te świętości można było na profanacyą, na szyderstwo zimne, na targowicę wynosić i rzucać ludziom pod nogi.
Miłość dla niego była tym kwiatem, który dotknięcie najmniejsze zważyć musiało... wielką tajemnicą świątyni życia, zamkniętą w jéj przybytku.




Rozpoczęły się nowe studya w akademii, nowe życie poświęcone nauce, ale już wyemancypowanéj, wcale innéj, z majestatem swym ukazującéj się w całym blasku.
W ostatnim roku rozstali się z panem Emilem Twardzińskim, lecz — co przewidziéć było łatwo — w taki sposób, że Bernardek zyskał w nim sobie nieprzyjaciela i oszczercę.
Coraz jawniejsze i częstsze wybryki nieposkromionego Emila zmusiły do surowości, do słów prawdy, których zuchwalec znieść nie umiał. Nieuszanowanie okazane profesorowéj dopełniło miary: Bojarski kazał mu się wynosić z domu.
Twardziński wyszedł, poprzysięgając zemstę dobroczyńcy.
Był on już teraz znacznie wyrobiony i przeistoczony na nowego człowieka; ale skorupa się tylko zmieniła; w gruncie pozostał czém był we wnętrzu — cyganem.
Tyle zyskał, iż przekonawszy się że nauka jest potrzebną i może być użyteczném w życiu narzędziem, pilnie się uczył i z czasu umiał korzystać. Zdolności rozwinęły się w nim nadzwyczaj szczęśliwie, szybko, z tym samym charakterem, który prowadził go do chwytania powierzchownie wiadomości i zręcznego ich zużytkowania.
Nie było w nim miłości nauki — on ją tylko uważał za niezbędną. Ogromne życia pragnienie tłumiło w nim wszystko. Powiedział sobie, że powinien zdobywać w jakikolwiek sposób i wykształcenie cenił, jako narzędzie do walki.
Wyrzucony przez Bernardka, teraz już mógł sobie dać radę. Wyglądał dość przyzwoicie ze swą fizyognomią cygańską, czarnemi oczyma zuchwałemi, ustami uśmiéchającemi się szydersko, ślicznemi zębami. Wzrost, postać, ruchy czyniły go pięknym mężczyzną, choć życie piérwsze na bruku nadawało mu coś rubasznego, śmiałego, nie bez pewnego wdzięku.
Świadectwa z nauk dobre dozwoliły mu znaleźć miejsce korepetytora... Bernardek stracił go z oczu. Sposobić się miał na jurystę.
Koleżeństwo uniwersyteckie wprowadziło Bernardka, którego już mianowano poetą, w sfery nowe.
Młodzieży z wyższych towarzystwa warstw było dosyć. Ci nawet, co zpoczątku sposobili się w domach, przy nauczycielach prywatnych — przechodzili do uniwersytetu i zasiadali na ławach obok dzieci ubogiéj szlachty i urzędników.
Powierzchowność, skromność, dobre imię, jakie miał Bernardek, zbliżyły go wkrótce do paniczów. Nie miał on zbyt demokratycznych uprzedzeń, choć ojciec jego nigdy się do panów nie cisnął i o stosunki z nimi nie starał.
Bernardek téż ani unikał, ani się napraszał, ale znajdując w dobrze wychowanéj młodzieży przyjemność — nie dziczył się. Więcéj on do niéj przypadał, niż wielu popsutych chłopaków rodzin zamożnych. Jest bowiem pewna arystokracya natury, czyniąca czasem najprostszych wieśniaków wybrańcami, gdy potomkowie krwi znakomitéj gburami być mogą. Bernardek miał to poczucie przyzwoitości, delikatności, a w obejściu się ogładę, które w salonie, mimo nieoswojenia się z nim, nie wydawały obcego mu przybysza.
Powoli poznawał świat, rzucał w jego głębie ukradkowe wejrzenia i nabywał wyobrażenia o tym kalejdoskopie, którego obrazy są nieskończonéj rozmaitości.
Praca szła tymczasem daléj i szczęśliwie. Obok poezyj, zasnuwały się plany rozpraw i tu dopiéro poznał Bojarski niezmierną ważność nauk historycznych, bez których na żadném polu kroku uczynić nie było można. Znajomość przeszłości okazała się niezbędną.
Trzeba się było zwrócić ku nowym studyom, bo to, co się ze szkół przyniosło, prawie na nic się nie zdało... Dzieje, z całym ogromem tego co je stanowi, z tysiącem pomocniczych drobnostek, które są ich źródłami — przerażały zrazu pracą, jakiéj wymagały.
Ale w nich i najlepsze nasiona poezyi tkwiły także: nauka miała urok wielki.
Po staréj szkole Naruszewiczowskiéj, nowa Lelewelowska odkrywała światy nieznane. Wszystko przerabiać było potrzeba i na nowych oprzéć podstawach.
Stara profesorowa wiodła, wpatrzona w swe ukochane dziécię, tak pięknie i szczęśliwie się rozwijające, obiecujące tyle — żywot wdowi, karmiony wspomnieniami, modlitwami i domowemi staraniami o Bernardka. Pozbywszy się Emila, który okrutnym dla niéj był ciężarem, czuła się teraz szczęśliwą. Katarzyna znała już Warszawę, targ, ceny, przekupki na placach. Zrana, po kawie, Bojarska szła do blizkiego kościoła na cichą mszyczkę, z kilku trojakami dla ubogich w woreczku... Powracała do domu, aby się rozpatrzéć w obiedzie, czasem sama pomagała w kuchni, lub zajmowała się bielizną, a potrosze czytywała.
Prawdą a Bogiem, choć synowi posłuszna, kładła książki przed sobą, bardzo często nad niemi nieprzezwyciężona drzémka ją napadała.
Broniła się jéj, popijając wodę, wracała do poczętéj karty — ale myśli nadchodziły różne.
Na obiad Bernardek wracał najczęściéj ożywiony, wesół i mający zawsze coś do opowiedzenia matusi. Słuchała go z zachwyceniem. Po obiedzie rozstawali się do wieczora... a Bojarska po długich pacierzach, wczasie których po saloniku chodziła z paciorkami, kładła się spać, rozmarzona swoim Bernardkiem.
Stary Wroniec ich nie opuszczał, przybywał często, służył wiernie, ale nieboraczysko w dwu latach ostatnich ogłuchł mocno, rozmowa z nim szła nadzwyczaj ciężko, co on sam wiedział. Zwykle opowiadał plotki miejskie, powtarzał stary koncept jaki, całował w rękę profesorową i odchodził, zawsze prawie na stoliku lub na komodzie zostawiwszy ślad po sobie. Miał to nawyknienie starych robienia małych przysłużek i podarunków, tak że rzadko przyszedł z próżnemi rękami. Były to pospolite i niekosztowne przysmaczki... a matka cieszyła się z nich dla Bernardka.
Bardzo mało znajomości nowych zrobiła Bojarska w Warszawie, ale i na tych jéj nie zbywało. Dwie profesorowe, stara panna, daleka kuzynka Wrońca, która mieszkała u kanoniczek, jedna żona urzędnika, stanowiły kółko szczupłe... Z tych pań, oprócz jednéj profesorowéj i żony referendarza, żadna nie miała córek i młode panienki, któreby spokój serca Bernardkowi odebrać mogły, nigdy prawie nie bywały w domu.
Bojarska się obawiała niezmiernie dla syna, aby zawcześnie nie obarczył się rodziną, a jako matka, wiele, bardzo wiele wymagała dla niego. Starała się dobadać, czy nie miał jakich miłostek za domem — lecz Bernardek był skromny i zdawał się dotąd o jednéj tylko myśléć matce.
Modliła się na tę intencyą poczciwa staruszka, aby syn jaknajdłużéj z tém usposobieniem pozostał...
Wtém jednego dnia spotkała Bojarską niespodzianka.
W chwili gdy powróciła z kościoła, Katarzyna, czekająca na nią w sieni, szepnęła jéj na ucho, uśmiéchając się, że jakaś pani czeka na nią w saloniku.
— Kto?
— Zobaczy pani! — tajemniczo zamruczała Katarzyna.
Profesorowa weszła. Na krzesełku siedziała, tyłem do okna zwrócona, ubogo ubrana kobiéta, któréj poznać nie mogła, a obok niéj — co uwagę Bojarskiéj zwróciło — nadzwyczajnéj piękności dziewczę... Daleko wytworniéj i aż do zbytku jaskrawo ustrojona panienka była uderzającego blasku i uroku istotą. Niebieskie oczy łzawe, włosy złociste, płeć białości śnieżnéj, postać, wszystko w niéj składało się na taką doskonałość, że oczu od niéj oderwać nie było podobna. Wykrzyknik z ust się dobywał: Jaka piękna!
Biédnéj profesorowéj, która jeszcze nie wiedziała wcale z kim ma do czynienia, piérwszą myślą było: — O mój Boże, Bernardek gotów się w niéj zakochać!
Wtém przystąpiła do niéj z powitaniem starsza, a zdumiona Bojarska poznała w niéj owe wdowę Saską, więc w dziéwczęciu Klarcię.
Jakim sposobem się one do Warszawy dostały?... Saska dopiéro zasiadłszy, całą tę historyą opowiadać zaczęła. Wyszła ona za mąż z miłości dla nieboszczyka, czemu brat się sprzeciwiał i zerwał był z nią stosunki. Uboga, długo utrzymywała się ze studentów, wychowując Klarusię. Tymczasem brat, szlachcic niegdyś zamożny, majątku nadtracił, owdowiał i przeniósł się do Warszawy, i choć sam był w bardzo ciężkich interesach, zażądał od siostry, aby się do niego sprowadziła, dla zajęcia dziećmi jego i domem.
Saska z największą radością podjęła się tego, licho sprzedała domek i była już od dwóch miesięcy z córką w Warszawie.
Bojarskiéj biło serce... Cieszyła się, że biednéj Saskiéj los się polepszył, ale drżała, patrząc na Klarcię... A! taka strasznie była piękna!
Zaczęła się przerywana rozmowa o miasteczku i jego mieszkańcach. Dowiedziała się z niéj profesorowa, że jedna ze Szprengerówien wyszła za Paczurkę, że chora Boberkowska skończyła doczesne życie, a opłakujący ją poczciwy mąż ciągle na cmentarz odbywa pielgrzymki; że Tragczyński dostał emeryturę, że rektor także na nią czeka i w miasteczku wiele a wiele się zmieniło.
Nie było ono już tém, co niegdyś. Nowi ludzie, życie niebardzo zgodne, waśnie i plotki miały teraz w cichém gnieździe panować. Ale Bojarska o niém słuchała, łzy mając na oczach, bo dla niéj było ono tém co dawniéj, ukochaném, spokojném.
Z obawą wielką patrząc na zégar, liczyła minuty przedłużających się odwiédzin profesorowa. Szło jéj o to, aby Bernardek nie nadszedł i nie zobaczył Klarci. Nie wiedziała że kiedyś w kontemplacyach jéj dziecinnych wdzięków się zatapiał, ale miała macierzyńskie przeczucie niebezpieczeństwa.
Jak się to najczęściéj zdarza, to czego się człowiek obawia, przyjść musi. Wśród rozmowy usłyszano kroki, które matka poznała: Bernardek wszedł i stanął jak osłupiały.
Rumieniec, pomieszanie byłyby go zdradziły, gdyby matka w téj chwili nań spojrzała. Uderzyło ją tylko, że nadzwyczaj uprzejmie i gorąco powitał Saską, że Klarcia się trochę zmieszała, a Bernardek przystąpił do niéj z jakąś nieśmiałością niezwyczajną.
Panna stawiła się dumnie, śmiało, ale wkrótce potém zaczęła śmiać się, poruszać i tak zalotnie spoglądać, krygować, przekręcać główkę, iż Bojarskiéj aż się serce ścisnęło.
Bernardek niezmiernie był wesół. Począł rozpytywać, siadł i dotrwał aż do pożegnania pani Saskiéj, którą do drzwi sieni przeprowadził.
Zaledwie wrócił do matki, gdy nienawykły do tajenia się przed nią z myślami, wykrzyknął jakby mimowolnie:
— Matusiu! jakaż ona piękna! jaka piękna!
Pobladła Bojarska.
— Jużci niczego — odpowiedziała zimno — niczego; ale żeby znowu coś było nadzwyczajnego — nie widzę.
Bernardek zamilkł.
W sieni dwa słowa zamienili z sobą. Dziewczyna wcale nie była ani czułą, ani poruszoną; zgóry i jak wyrostka traktowała starego wielbiciela.
Popsuły te odwiédziny humor biédnéj profesorowéj. Wykrzyknik syna brzmiał jéj w uszach.
Tak, wistocie była nadzwyczaj piękna, ale miała téż w sobie coś dla Bojarskiéj odstręczającego... Postanowiła na intencyą, aby Bóg od syna odwrócił pokusę, zmówić koronkę do Przemienienia Pańskiego, a z odwiédzinami Saskiéj wcale się nie śpieszyć... aby nowych nie wywołać.
Na Bernardzie widok Klarci, któréj wspomnienie nosił w sobie, uczynił nadzwyczajne wrażenie.
Zarodek stary puścił nanowo; marzenie dziecinne przeistoczyło się w tę miłość piorunową, którą obudzą jedno wejrzenie.
Króciuchna chwila, spojrzenie, drgnienie jedno serca — nowe szczęście rozlało po niém. Błogo mu było i straszno; męczarnia, niepokój i niewypowiedziana rozkosz całą jego zmieniły istotę. Coś, na czém życiu jego zbywało, uzupełniło je. Stał się tego dnia innym człowiekiem, a raczéj teraz dopiéro wyszedł z dzieciństwa.
Sparty nad książką, przez cały wieczór rozpamiętywał uroczą piękność tego zjawiska, promienisty blask téj istoty, która musiała w kształtach greckiéj bogini kryć téż boską duszę i serce.
Obraz Klarci nie dał mu zasnąć długo; w marzeniu nawet jego zaszła zmiana: latał po obłokach. Prawie nie wiedząc jak, rano stworzył wiérsz „Do....” który pałał całym ogniem piérwszego, gorącego uczucia.
O wszystkiém tém Bojarska wcale wiedziéć nie mogła; ale coś jéj mówiło dni następnych, że w synu zaszła zmiana niepojęta, niezrozumiana. Oczy pałały jakimś ogniem, twarz miała wyraz smętny razem i upojony, w rozmowie były porywy, tęsknice, pragnienia, o jakich dawniéj nigdy z ust jego nie słyszała.
Nie mogła tego przypisać widzeniu Klarci, bo nie pojmowała, aby jedno krótkie spotkanie, kilku słów zamiana, mogły tak wielki wywrzéć skutek.
Baczniéj poczęła go śledzić.
Los tymczasem, ten nieubłagany pan, który rzuca na drodze życia przepaście i zwodnicze ułudy, zaraz w parę dni potém, powracającemu przez Saski ogród do domu Bernardkowi nastręczył Klarcię.
Szła ona z małą siostrzyczką, a raczéj kuzynką, trochę zwiejska ustrojona, bez wielkiego smaku, narzucająco się, jaskrawo... i wydawałaby się może śmiészną wśród wykwintnych tualet Warszawianek, gdyby tak zachwycająco piękną nie była.
Oczy wszystkich zwracały się na nią; panie i panowie stawali, aby się jéj przypatrywać; starzy, odmłodzeni kawalerowie ciągnęli powoli, nie mogąc się oderwać od jéj widoku. Bernardek musiał się przywitać. Znalazł Klarcię, która doskonale widziała hołdy, jakie jéj oddawano, w zuchwale wesołym humorze — śmiałą, gotową do rozmowy dla popisania się z dźwięcznym, ale trochę ostrym głosikiem. Mówiąc z Bojarskim, spoglądała na wszystkie strony, oglądała się, wabiła oczyma, sznurowała usteczka i była tak jakoś zalotną, że Bernardkowi przykro się zrobiło.
Zazdrość ukąsiła mu serce.
Klarcia w rozmowie, którą on starał się uczynić jaknajmniéj trywialną, zaprawną uczuciem, wspomnieniami, nie okazała ani dowcipu, ani starannego wykształcenia, ani taktu nawet. Kto inny, nie Bernardek, zakochany poraz piérwszy, byłby się zraził smutną prozą tego, co śliczne usteczka wygłaszały bezmyślnie prawie, bo w główce było pusto. Ale niéma sofisty nad miłość. Malując ją ślepą, starożytni mieli słuszność, a jest w dodatku głuchą, nadewszystko zaś wielkim mistrzem, gdy pospolitą istotę potrzebuje na ideał przerobić.
Człowiek kocha, szczególniéj w piérwszéj swéj miłości, nie kobiétę jaką ona jest, ale tę, którą z niéj sobie sam tworzy. Tłumaczy słowa, nadaje im doniosłość i znaczenie, przebiéra je, komentuje, tak że z najpospolitszych stają się poezyą złotą i brylantową.
Bernardek wciągu téj krótkiéj przechadzki skarby poodkrywał w Klarci; każde jéj postrzeżenie zdawało mu się głębokiém, pełném znaczenia... Piękność nie dawała dojrzéć zupełnéj nicości istoty, stworzonéj do bardzo pozioméj sfery życia, bo piękność jest niesłychaną potęgą.
Częstokroć dopiéro gdy ona zgaśnie, taż sama posągowa bogini zmienia się nagle w najpospolitszą, upośledzoną istotę.
W rozmowie obojga nie było nic zaprawdę, coby Bernarda mogło zachwycić; czczą była i pospolitą, a jednak rozgorzał od niéj, znalazł w niéj wszystko czego pragnął, był nią zachwycony. Przedłużał ją jak mógł i dopiéro wspomnienie matki, obawa opóźnienia i przyczynienia jéj niepokoju zmusiły go do pożegnania Klarci, która pozostała, bo ją niezmiernie bawiło i czyniło dumną, że wszystkich oczy tak chodziły za nią.
Zadumany, przejęty, szczęśliwy tém szczególniéj, że w Saskim ogrodzie czasem będzie ją mógł spotykać, Bojarski powrócił do domu.
Stół już był nakryty, obiad gotowy, matka niespokojna. Nie chciał przed nią zataić tego spotkania, które profesorową niezmiernie zasmuciło i strwożyło. Nie mogła tego nawet przemódz na sobie, aby nie wypowiedziała, jak się jéj zalotność, strój, obejście dziéwczęcia nie podobały. Bernard stanął w obronie. Ale wkrótce przerwała sama Bojarska przedmiot drażliwy.
Niebezpieczeństwo rosło.
Nie było ono jednak może tak wielkiém, jak się zdawało. Saska była ubogą, brat jéj jednak miał dawne stosunki, pochodził ze staréj szlacheckiéj rodziny, w domu jego bywało osób mnóstwo, młodzieży dużo, matka i córka rachowały na to, że prześliczna Klarcia musi wyjść za bogatego obywatela, lub wysokiego urzędnika.
Bojarski, niemający nic, młokos, wcale im się nie wydawał pożądanym, a w sercu dziewczyny płochéj nie było najmniejszego uczucia. Należała do tych istot, które zawsze żyją fantazyą, głową, a o sercu mówią tylko.
Po kilku tygodniach odwlekania, profesorowa naostatek musiała pani Saskiéj oddać odwiédziny. Nie uważała jednak za obowiązek ani o tém wspominać synowi, ani, uchowaj Boże, brać go z sobą.
Przyjęto ją grzecznie. Mogła okiem rzucić na dom i dostrzedz, że w nim ani wielkiego dostatku, ani ładu nie było. Brat Saskiéj był szlachcicem starego autoramentu, gadułą, samochwałem, całym w marzeniach i urojeniach, rachującym na cudowne pomoce Opatrzności, na powrót do dostatków, noszącym się dumnie i wysoko, choć węgierkę miał bardzo wyszarzaną.
Córeczki, których wychowania nadzór objęła Saska, sposobiły się do téj przyszłości, która się na urojonych nadziejach ojca opiérała. Uczono je tego, czego w życiu nie mogły zużytkować.
Klarcia, dla swéj piękności ulubienica wuja, w domu grała rolę osobliwą, bo zaciemniała matkę, rządziła się i dawała sobie tony dziwne. Bojarską utwierdziło to w przekonaniu, że dziéwczę niewiele było warte. Niemal ją to pocieszało, bo myślała, że rozumny Bernardek poznać się na tém musi. Zabawiwszy niedługo, powróciła do domu i wieczorem obszérnie bardzo zdała sprawę synowi z tego, co widziała. Była może poraz piérwszy w życiu trochę złośliwą i surową.
W milczeniu słuchał jéj Bernard, nie śmiąc się sprzeciwiać.
Posmutniał, ale pocieszał się tém, że matusia trochę uprzedzoną była, a nigdy Saskiéj nie lubiła, więc widziała zaczarno.
Schadzki w Saskim ogrodzie powtarzały się teraz, ale już o następnych milczał syn i tylko naówczas się do nich przyznawał, gdy matka spytała; bo kłamać i teraz nie umiał i nie chciał.
Od piérwszéj nic więcéj już odkryć w śliczném dziéwczęciu nie mógł Bojarski nad to, co widział zrazu. Wydała mu się tylko — przyznać to musiał — zaniedbaną, ale zdolności roił w niéj wielkie. Starał się więc namówić ją do czytania, do książek, do poezyi, aby ten posąg ożywić. Ofiarował się dostarczać pokarmu duchowego, do którego Klarcia najmniejszego nie czuła głodu. Przyznała się do tego naiwnie.
— Proszę pana, czy nielepiéj życia szukać w samém życiu, a nie w suchych książkach? Ja wolę świat, ruch ludzi, przechadzkę, rozmowę, niż ślęczenie nad papierem. Pan to co innego, to jest zawód pański, ale ja...
Czuła, że jéj zawodem było bałamucenie ludzi, zawracanie im głów, budzenie marzeń, które się nigdy ziścić nie miały.
Napróżno Bernard brał stronę poezyi i książek. Klarcia, gdy nie znajdowała argumentów, zbywała go takim ślicznym śmiechem, że przed nim uklęknąć był gotów i uznać się zwyciężonym.
Niezrozumiała, zagadkowa ta istota do niezmiernéj ilości sonetów, piosnek, urywków dostarczyła treści. Płynęły one teraz z niepohamowaną siłą, stały się potrzebą, pociechą i — dodajmy — były daleko piękniejsze od piérwszych prób Bernarda.
Pełno ich teraz było wszędzie i matka, która sama sprzątała w pokoju syna, mimowolnie wpadła na parę tych miłosnych elukubracyj.
Trudno wyrazić, jak okrutnie serce się jéj ścisnęło. Były one wyrazem tak gorącego, prawdziwego uczucia, iż odkryły tajemnicę. To czego się najwięcéj obawiała — stało się:
Bernard był zakochanym.
Klarcia, w któréj obronie stawał, przyszła jéj na myśl wprawdzie — ale — któż wié, co gorszego jeszcze być mogło? Z poezyj nic się dobadać nie było można, oprócz piękności uroczéj. Dawały do myślenia tylko oczy niebieskie i złociste kosy...
Niemało ich jednak na świecie.
Miłości profesorowa w prostocie ducha nie rozumiała inaczéj, jak kończącéj się świętym węzłem małżeńskim, a było to najokropniejsze.
Stracić serce syna, być zmuszoną podzielić je z kobiétą, która kochać Bernarda tak jak ona nie mogła... Zdobyłaby się na tę ofiarę dla jego szczęścia, ale widząc jego zapracowującego się, zawczasu związanego, ciągnącego pług ciężki.... nad tém łzy wyléwała.
W rozmowach wprawdzie niekiedy mówiło się o tém ogólnie, ale Bojarska ograniczała się tém, że ostrzegała od przedwczesnego małżeństwa.... Bernardek nie zdawał się go nawet pożądać.
Z miłością tą, jaką miał w sercu, było mu dobrze; nie pragnął więcéj. Gdyby nawet nie mógł z nią mówić, patrzéć na nią tylko zupełnieby mu starczyło.
Ilekroć go rozczarowała, powiadał sobie, że onby ją miłością, obcowaniem, rozmową przeistoczył, podniósł, rozwinął. Spały w téj duszy nasiona, potrzebujące tylko słońca i pogody — szczęścia.
Klarcia niepostrzeżenie się przerabiała na śliczną Warszawiankę. Zwolna znikała parafiańszczyzna, którą z sobą przywiozła z miasteczka: nabierała smaku, powierzchowność wiele zyskała w krótkim czasie, ale charakter się nie odmienił. Zalotność rosła. Roje młodzieży oblegały dom brata pani Saskiéj; ciągnęła je piękność, ostudzało ubóstwo zupełne dziéwczęcia. Kochać się gotowi byli wszyscy, żenić... jeszcze żaden.
Saska mówiła sobie, że to przyjść musi.
Jakim trafem, chodzący już na uniwersytet, znalazł się tu Twardziński, nie umiemy tego powiedziéć; to pewna, że się bardzo podobał dziewczynie. Umiał ją zabawić, zastosować się do jéj sposobu myślenia; smakowała w jego złośliwości.
Był-to teraz piękny młodzieniec, noszący się bardzo starannie, spędzający większą część dnia po kawiarniach i bilardach, mający jakieś źródła dochodów niezbadane i wziętość wśród najzuchwalszéj młodzieży wielką.
On i Bernard spotykali się na wspólnych wykładach historyi i języków, ale się nie znali. Emil się nie kłaniał temu, co go wyciągnął z błota, Bojarski zaś nie chciał znać człowieka, który matki jego nie poszanował. Twardziński w swoich kółkach starał się odmalować dawnego protektora jako zarozumialca, pedanta i człowieka głupiego.
Szkodzić mu nie mógł, ale kąsał. Przed Klarcią téż wystawił go w barwach śmiesznych, a ona wcale się za nim nie ujmowała. Dla niéj wszystko było dobrém, co pobudzało do śmiechu.
Nagle z wielką boleścią swą Bernard, stale uczęszczający do ogrodu Saskiego, przekonał się, że Saska chodzić tu przestała. Nie spotykał jéj więcéj. Niespokojny był o jéj zdrowie. Sam się o nie dowiadywać nie śmiał, matce zaś poddać téj myśli nie chciał, aby się niepotrzebnie nie zdradzić.
Sama Bojarska, po długiéj przerwie, poszła do staréj znajoméj. W domu nic nie było zmienionego, ale zajęcie wielkie i ruch jakiś panował. Klarcia chodziła dumniejsza i bardziéj rozkazująca, niż kiedy.
Saska, nachyliwszy się do ucha profesorowéj, wyznała jéj pocichu, ze łzami w oczach, że Klarcia, kochana jéj Klarcia, była tak jak narzeczoną... Starał się o nią majętny wdowiec i dziéwczę było tak rozumne, iż się za podżyłego wyjść nie wahało.
Oświadczył się już wujowi.




Odetchnęła biédna profesorowa i powinszowawszy z serca Saskiéj, a podziękowawszy Bogu, że ją tak cudownie uwolnił od wielkiéj treski, pośpieszyła z nowiną do domu.

Bernardek dnia tego późniéj niż zwykle powrócił. Pozwolił sobie być w teatrze... grano dramat jakiś nowy.
Rozmarzony wstąpił ledwie na próg domu, gdy matka go powitała z rzadką wesołością i czułością podwójną, jakby ocalonego.
Nie śpieszyła jednakże z wiadomością, ażeby się nie zdradzić.
— Byłam dziś u Saskiéj — odezwała się wkońcu.
Bernard aż podbiegł ku niéj.
— Zdrowi? — spytał.
— I szczęśliwi — dodała stara. — Wystaw sobie, Klarcia robi partyą co się zowie: wychodzi za mąż za niemłodego, ale majętnego wdowca.
Zdradził się Bojarski załamaniem rąk i bladością.
— To okropne! — zawołał.
Spojrzała mu matka w oczy.
— Cóż w tém tak okropnego?
Zamilkł Bernard.
— Prawda że piękna — dodała matka — ale téż to wszystko. Zalotna, płocha i w głowie niewiele. Ani gospodyni z niéj, ani matki, ani żony nie będzie nigdy.
— Matusiu, taka surowość! — przerwał Bernard.
— Mówię co myślę — ciągnęła matka. — Czas dowiedzie, że miałam słuszność — zobaczysz.
Nie śmiał ani bronić, ani się sprzeczać Bernard; odszedł smutny.
W sercu czuł ból. Zdawało mu się, marzył, pochlebiał sobie, że wejrzenia jéj coś mówiły, obiecywały, że serce biło dla niego. Raz dała mu kwiatek zmięty w rączkach... Przypominał sobie słowa, którym nadawał znaczenie, jakiego nie miały. Wszystko-ż to było złudzeniem?
On jéj mówił często o miłości, ale w ogólnych bardzo wyrazach, nie mógł jéj więc obwiniać o przeniewiérstwo — lecz bolał i zdawało mu się, że miał prawo do jéj serca.
Ból, kilka dni w piersiach noszony, wylał się potém w wiérszu bardzo pięknym i smutnym.
Ale ona — ona nigdy wiérszy nie czytywała...
Postanowił nie widziéć jéj więcéj, a obraz nosił w sercu. Nie chodził już do Saskiego ogrodu.
Tak dwa tygodnie upłynęły. Przypadkiem Bojarski był zmuszonym przejść tylko ogrodem, który teraz tak dla niego był smutnym.
Naprzeciw niemu szła strojna, wesoła, uśmiéchnięta Klarcia. Zawahał się, czy ma się zbliżyć do niéj, czy uciekać, gdy ona sama, śmiejąc się, powiedziała mu dzień dobry.
— Dawno, bardzo dawno nie spotykałem tu już pani i nie spodziéwałem się — rzekł Bernard.
— Bo ja téż długo nie miałam czasu, nie chodziłam — odparła dźwięcznym głosikiem dziewczyna. — Ale pan pewnie słyszałeś? — dodała figlarnie — miałam iść za mąż.
Bojarskiemu serce uderzyło.
— No, i chwała Bogu — zaczęła wesoło — jakoś się to rozeszło. Nie idę.
— Bo téżby to podobno nie było dobrane małżeństwo — podszepnął Bernard.
— Dlaczego? — naiwnie szczebiotała Klarcia. — Mężczyzna wcale niestary, niebrzydki, wdowiec, majętny. Byłabym poszła, choć go nie kochałam; ale wuj dowiedział się tam czegoś, nie wiem... i wszystko się rozerwało.
— Ja pani winszuję tego — rzekł Bernard. — Znajdziesz łatwo.
— O, niełatwo — paplała daléj Saska. — Ja jestem wymagająca. Serce to tam jak sobie chce, ale musi być człowiek majętny, żebym nie miała troski o nic. Co mi po życiu ciężkiém?
Słuchał Bernard przerażony.
— Żartujesz pani.
— Nie, doprawdy — rzekło dziéwczę. — Patrzyłam na ciężkie życie matki, dzieliłam je z nią, mam tego dosyć.
— Ale uczucie osładza wszystko!
Klarcia wybuchnęła śmiechem.
— To ja chyba nie mam serca — rzekła obojętnie.
Choć urywek ten rozmowy, która się dłużéj przeciągnęła, powinien był ostatecznie ostudzić i rozczarować Bojarskiego, jednak tłumaczył go sobie dziwactwem i swywolą. Zdawało mu się nienaturalném to, co ona głosiła z najmocniejszém przekonaniem.
Powrócił do matki pocieszony.
Dla niego, dopóki ona była wolną, nic jeszcze straconém się nie zdawało. Marzył, że skończywszy uniwersytet, otrzyma z łatwością miejsce profesora szkół wojewódzkich. Z powołaniem literata, poety, godziło się doskonale nauczycielstwo i zapewniało byt nie świetny, ale wolny od wielkiéj troski.
Naówczas mógłby już starać się o Klarcię i pochlebiał sobie, że dziéwczę, udające obojętność taką, poda mu rączki chętnie... że będą szczęśliwi, bardzo szczęśliwi! Zawsze jeszcze widział w niéj z uporem zakochanego nie tę, jaką była, ale jaką z niéj sobie stworzył.
Łatwo wystawić sobie, jak profesorową poruszyła wiadomość o tém, że małżeństwo zerwane zostało. Powracały obawy. Były one teraz bardziéj jeszcze uzasadnione, bo Bernard mniéj się krył przed matką ze swą miłością dla Saskiéj a przynajmniéj sympatyi dla niéj nie taił.
Reszty domyślać się mogła łatwo.
Rok ten dla Bojarskiego ze wszech miar był ciężki. Nabrał na swe ramiona wiele, wymagał od siebie nadzwyczajnych rzeczy, pracował nieznużenie, walczył i cierpiał.
Serce nie pomagało w pracy... odrywało go od niéj. Zamiast nad dziejami i językami, siedział nad sonetami i elegiami, nad poematem, w którym niechcący odmalował sam siebie.
Głowa przepełnioną była marzeniami; nawet od zbawiennéj, wszystko leczącéj pracy ochota odpadła. Matka czytała w twarzy, odczuwała w nim niepokój i cierpienie, ale wiedząc że nie potrafi pocieszyć, dobadywać się nie śmiała przyczyny.
Zdawało się jéj, że na ferye koniecznie było potrzeba Bernarda, który ciągle miał w myśli bliższe poznanie ludu, wyprawić gdzieś na wieś.
Do spisku wciągnięty został Wroniec.
— Nic nad to łatwiejszego — rzekł. — Pani wié, że ja coroku zawsze sprawiam sobie wakacye u któregoś ze znajomych i starych towarzyszów. W tym roku zaproszono mnie na Podlasie, do hrabiostwa Zygmuntowstwa. Najzacniejsi w święcie ludzie, dom staropolski, gościnni, serdeczni, a dla nich Bernard będzie najpożądańszym gościem. Sama hrabina Marya lubi poezyą, jest kobietą znakomicie wykształconą, czyta wiele. On koniarz i myśliwy, z kośćmi poczciwy i niedumny. Okolica lesista... położenie piękne.
— Ale jakże tak można komuś narzucać się? — odparła Bojarska.
— Oni są radzi, część roku spędzając na tém wygnaniu, gdy kogo złapią do towarzystwa.
— Bernardek nieobyty jest z tym pańskim światem.
— A ja od czego? — odparł Wroniec. — To się obędzie i trzeba, aby się z nim obeznał.
Uparł się tedy kapitan, a że Zygmuntowstwo byli jeszcze w Warszawie, póty naglił, prosił, zmuszał, aż Bojarskiego do nich zaprowadził, wprzód o nim uprzedziwszy.
Nie bez pewnéj obawy poszedł Bernard wieczorem na herbatę.
Dom był pański, lecz nie tak rażąco wytworny i wspaniały, aby sama jego powierzchowność onieśmielała. Choć na wielkiéj stopie, pomimo to wszystko było skromne: wiele rzeczy pięknych, a najwięcéj starego i poważnego sprzętu...
Obejście się téż hrabiny i hrabiego, pełne prostoty, uprzejme, dodawało odwagi obcemu, nie dozwalając czuć, co go dzieliło od tego arystokratycznego domu.
Sama pani, w średnim wieku, bez najmniejszéj pretensyi do elegancyi, ubrana czarno, miała w sobie cały wdzięk, jaki nadaje dobre wychowanie, długie życie w najlepszém towarzystwie i charakter łagodny, a umysł wykształcony i uspokojony. Wychowanie odebrała na tle francuskiém osnute — czemu nie była winną; ale życiem się wyrobiła na zupełnie oryginalną istotę. Córkę już miała zamężną, syn rozpoczynał w uniwersytecie wydział prawny; był-to więc towarzysz Bernarda, ale mu prawie nieznajomy.
Nie mając troski o dzieci, hrabina Marya mogła się oddać cała ulubionemu czytaniu i myśleniu. Pociągały ją szczególniéj kwestye religijne, które zaczynały być na porządku dziennym. Lammenais, De Maistre, Bonald zajmowali umysły poważne. Obiecywało się religijne po ruinach XVIII wieku odrodzenie.
Żywo zaprzątało to panią domu, chociaż czytywała i lżejsze rzeczy, a poezya polska nie była jéj obojętną.
Sam hrabia, niemniéj wykształcony, był zajęty zarządem dóbr ogromnych, który sam prowadził, hodowlą pięknych koni które lubił, naostatek myśliwstwem, bo smak w niém po pradziadach i dziadach odziedziczył, a gończe miał sławne.
W domu, choć francuzczyzna, tak u nas rozpowszechniona wówczas, brzmiała często, nie stanowiła tu jednak języka powszedniego i znamię staropolskie w obyczaju, mowie, w całém życiu było widoczném, a wybitném.
Nadzwyczaj uprzejmie, a nadewszystko ośmielająco przyjęto tu Bernarda. W rozmowie z samą panią dał się jéj lepiéj poznać i podobał.
Syn hrabiostwa, ów uczeń uniwersytetu, młody hrabia Leon był także w domu, z nim więc zabrał znajomość Bernard. Znalazł w nim powagę nad wiek, ale i prozę jakąś a chłód, które go starszym czyniły, niż był. Podobny do ojca, obiecywał być jeszcze praktyczniejszym od niego i życie poświęcić zadaniu, które uważał za obowiązkowe — podniesieniu gospodarstwa, zarządowi dóbr, interesom.
Obok tego miał zamiłowanie w sztuce, wzięte po matce, i był miłośnikiem obrazów, których już zbiorek rozpoczął.
W tym przedmiocie Bernard był zupełnym nieukiem, co naiwnie wyznawał; z uwagą wiec przysłuchiwał się i uczył.
Wieczór zszedł tak szybko, nie postrzeżenie, iż gdy się żegnać przyszło, a wyszedłszy Bojarski spojrzał na zégarek, nie mógł pojąć, gdzie się tyle czasu tak przyjemnie podziało.
Wychodzącemu stary hrabia Zygmunt, trzymając go za rękę, rzekł z rubaszną prostotą:
— Przyjedź do nas z Wrońcem, będziemy radzi. Leon zyska towarzysza, my także miłego gościa, a wierz mi, że nam najmniejszego nie przyczynisz kłopotu. Na wsi zresztą będziesz miał swobodę zupełną, rozporządzisz dniem, jak ci się podoba. Trzymamy się angielskiéj metody w życiu na wsi. Konia, bryczkę miéć możesz na zawołanie. Zechcesz ze mną polować, dam strzelbę; nie, to zostaniesz z książkami. Biblioteka stara i dostatnia na usługi, a na nowościach nie zbywa.
Zaproszenie wistocie było tak serdeczne, hrabina je tak miłemi poparła słowy i Leon tak po koleżeńsku się obchodził z Bojarskim, iż powrócił do matki zachwycony.
Wcale sobie wyobrażał inaczéj świat ten arystokratyczny; o niczém podobném nie marzył. Pobyt w takim domu, czuł to sam, nadzwyczaj dla niego być mógł korzystnym. Winien go był Wrońcowi.
Profesorowéj szło głównie o to, aby syna z Warszawy i od Klarci odciągnąć.
Dziewczyna, wcale o Bojarskim nie myśląc, śmiejąc się z niego razem z Twardzińskim, z którym daleko więcéj sympatyzowała — ze zwykłym zalotnicom uporkiem, nie chciała go jednak zupełnie wyzwolić. Wiedziała bardzo dobrze, że się w niéj kocha szalenie, wydawał się jéj niekiedy śmiésznym, nie zachwycał jéj powierzchownością, nie obudzał nic w sercu — ale puścić go i pozwolić mu się odkochać, ostygnąć — nie chciała.
Trzymała tak wielu na paskach, dla saméj przyjemności zużywania na nich siły swojéj.... Chciała aby szaleli, rozpaczali, padali przed nią. Nie pominęła nikogo, ani starego, ani młodego, żeby choć nie popróbowała oczu na nim. Jeśli się zatliła iskierka, rozdmuchiwała ją starannie. Nie można jéj tego było nawet wziąć za wielką winę, bo szła za naturą swojego temperamentu... Był to instynkt zalotnicy.
I znowu jakiś czas spotykali się niekiedy w Saskim ogrodzie.
Stosunek wcale się nie zmienił. Bernard nie ośmielił się nigdy do żadnego wyznania, ona drażniła wprawdzie, pobudzała i wywoływała je niekiedy, lecz miała w tém przyjemność, by już na wargach drżące, zimném słowem odpędzić.
Miłość to była dziwna. Sam Bojarski przyznawał w głębi duszy, że więcéj miał przyjemności gdy na nią patrzył zdala, niż w rozmowie. Ta schodziła zwykle na taki poziom, do treści tak jemu obcéj, iż milczéć musiał roztargniony... podnieść zaś z sobą w obłoki Klarci nie było sposobu.
Chodziła po ziemi.
Przez jakiś czas potém znikła Klarcia... Bernard do Saskiéj nie chodził, matka ochoty nie miała; nie było wiec sposobu dowiedzenia się. Obawiał się choroby, Katarzyna jednak zapewniała, że ją widuje przesuwającą się po ulicach, bardzo zawsze wystrojoną.
Dnia jednego, gdy Bernarda w domu nie było, wbiegła niespodzianie Saska do profesorowéj.
Poznać było można po niéj łatwo, że ją coś nadzwyczajnego boleśnie dotknęło. Twarz miała zapłakaną, oczy wywrócone i nie kryła się z tém wcale... tak była rozpaczliwie czémś przejętą.
Zaledwie wszedłszy, rzuciła się na szyję profesorowéj, łkając i plącząc. Długo nie można jéj było zrozumiéć.
— A! moja pani! droga moja! Ty chyba jedna ulitujesz się nademną, ty pojmiesz, co mnie dotknęło! Jestem najnieszczęśliwszą! O, gdybym była wiedziała... nigdy, nigdybym do téj nieszczęsnéj Warszawy nie pojechała. Klarcia, moja Klarcia!
Tu wybuchnęła takim jękiem i płaczem, a śmiechem serdecznym, że ją trzeba było trzeźwić, nim znowu, nieco uspokojona, mogła o swém nieszczęściu rozpowiedziéć.
— Moja Klarcia — mówiła — nie mam jéj! Zgubiona!... Weszła do baletu... została tanecznicą. Mój brat rozgniewany znać jéj nie chce... a ja... co ja pocznę? Padałam jéj do nóg, błagałam, nic nie pomogło.. Zaczęła się oddawna uczyć tańca, bo to było potrzebném. Przychodził nauczyciel baletnik i ten ją namówił. Świetna może przyszłość, ale co mi po niéj?... Zgubiona!...
Płakać znowu zaczęła Saska. Z rozmowy z nią Bojarska wyrozumiała, że jeszcze, oprócz wstąpienia do baletu, gdzie jéj piękność, zręczność, wesołość bardzo korzystne wyjednały warunki, o niczém gorszém i straszniejszém mowy nie było.
Uciekła wprawdzie z domu, ale się przeniosła do nauczyciela tańców, który miał żonę i rodzinę. Za pozór do tego porzucenia matki służyła potrzeba nieustannych lekcyj i wprawiania się w skoki.
Samo towarzystwo baletniczek już przeraziło Saską; sława ich przejmowała ją dreszczem. Było do przewidzenia, że pójdzie za prądem, za przykładem, za pokusą.
Matce i wujowi odpowiedziała hardo:
— No, to potrzeba było mnie wydać za mąż, za bogatego. Ja w nędzy żyć wiecznie i marchewkę skrobać nie jestem stworzona. Co mi tam! Potrzebuję żyć i używać — a reszta mi obojętna.
Dwie stare jéjmoście popłakały się i rozprawiały długo. Poszła nareszcie Saska, a profesorowéj znowu się zdawało, że jéj wielki ciężar spadł z serca. Nie mógł Bernard nie uczuć teraz, że Klarcia dla niego była straconą.
Późno powrócił do domu Bojarski, ale matka czekała na niego. Poznał z jéj twarzy, że płakała.
Opowiedziała mu zimno, smutnie historyą Saskiéj, powtórzyła co od niéj słyszała. Milczący, blady, Bernard nie przerywał jéj słowem, ale na twarzy jego taki był wyraz boleści, iż matka po kilkakroć przez litość przerywała opowiadanie. Gdy skończyła, stał długo skamieniały i wryty.
— Nie może być — rzekł wkońcu — ażeby łzy i prośby matki nie miały jéj serca poruszyć. Krok fałszywy, smutny, ale jeszcze nic niéma straconego, może się zwrócić.
— Matka jéj u nóg leżała! — zawołała Bojarska.
W duszy tłumaczył to sobie Bernard, więcéj winy składając na matkę, niż na nią. Wychowanie... niebaczność... zbytnia swoboda...
Nie miał jéj jeszcze za zgubioną.
Nazajutrz, po namyśle krótkim, nie mówiąc nic matce, Bojarski starał się dowiedziéć o mieszkaniu mistrza baletu i postanowił sam pójść do Klarci.
Nie pochlebiał sobie, ażeby mógł zmienić jéj postanowienie, ale sądził, że jedno wiecéj naleganie zaszkodzić nie może... że ona chwiała się, że służyć jéj za pośrednika, pomódz było obowiązkiem.
Z wielką trudnością przyszło mu dobić się do panny Klary, która, przez wzgląd na matkę i wuja, imię i nazwisko zmieniła, do baletu wstępując.
Zwano ją Astreą Cenci. Dlaczego i kto jéj poddał tę włoszczyznę, trudno było zbadać.
Panna przyjęła go w swoim pokoju z tą śmiałością, z zuchwalstwem graniczącą, do któréj była od dzieciństwa przywykła.
Zmarszczyła brwi, zobaczywszy go, jakby mu powiedziéć chciała:
— Pocoś tu przyszedł? co tu robisz? jakiém prawem?
— Co mi pan powiész? — zagadnęła, podchodząc.
— A! panno Klaro — zawołał Bernard, ręce składając jak do modlitwy. — Na miłość Boga, czyż pani się nie domyślasz, co mnie tu sprowadza? Wszyscy są w rozpaczy; matka jéj wypłakuje oczy... Czy się godziło...
— A to mi się podoba, żeby pan mnie dawał nauki! — zakrzyczała. — Co to się ma znaczyć?
— Że pani dobrze życzę, że radbym ją wyrwać...
— Z czego? Cóż to złego tańcować? — wołała szybko i żywo dziewczyna. — Miałam siedziéć i zostać starą panną? Posagu nie mam, wuj mi za mąż iść nie pozwolił. Miałam-że się kwasić nad pończoszką? Ja to mamie mówiłam sto razy, że do takiego życia nie jestem stworzoną. Generałowie i hrabiowie żenią się z baletniczkami, więc prędzéj tu los zrobię, niż gdzieindziéj. Wyperswadujcie sobie, ażebym miała ze skruchą do domu powrócić. Z tego nic nie będzie. Wiem co robię.
— Panno Klaro...
— Ale co tam: panno Klaro, panno Klaro! To na mnie nie czyni najmniejszego wrażenia, bądź pan pewnym. Proszę mi dać pokój.
Bernard ręce załamał.
— Zlituj się pani!
— Wy się zlitujcie nademną i darmo mi nie dokuczajcie — zuchwale odparła Saska. — Stało się... no, weszłam jak powiadacie na drogę zatracenia, jestem zgubioną — więc mnie już nie szukajcie. — I odeszła ku oknom oburzona.
Bernard postał u drzwi, błagalnym wzrokiem rzucił na nią, gdy ona rozśmiała się szydersko — i wyszedł z rozpaczą w sercu. Lecz jeszcze jakąś żywił nadzieję, że Klarcia nie zginie.
„Tanecznica — mówił sobie — to jeszcze nic. Dziewczę nadto dumne, ażeby dało się wciągnąć na drogę życia, z któréj zejść na lepszą prawie niepodobna.”
Bernard wkrótce potém wyjechał z Wrońcem na Podlasie.
Jak przewidziéć było można, działo mu się bardzo dobrze. Sam powiadał, że gdyby tak jeszcze z matką, rajskie byłoby to życie.
Zabrał z sobą dość książek, a tu znalazł ich taki dostatek, że swoich nie potrzebował. Skorzystał z tego, aby się z nowemi prądami odżywioną poznać literaturą francuską. Była ona właśnie w téj dobie lenienia się z klasycyzmu, które w początkach do poczwarnych nieraz prowadziło wybryków.
Chciano nowości, popłacała jaskrawość, zmagano się więc na poczwarności; ale wśród tego wylewu rzeczy tylko dziwacznych, były i genialne połyski. W. Hugo, Lamartine, Janin, cała falanga romansopisarzy i dramaturgów.
Na spokojnym umyśle Bernarda ta gorączkowa literatura zrobiła wrażenie potężne, lecz niejasne. Czuł jéj piękności, nawet pobudki jéj ekscentryczności po długiém zastygnięciu — ale nie wiedział, czy wszystko w niéj było usprawiedliwioném, najmniéj zaś czy wybryki były samym celem, czy środkiem zdobycia swobody i szałem po długiém odrętwieniu.
Hrabina obawiała się tego wybuchu. Jeden Lamartine i niewiele rzeczy W. Hugo zachwycały ją.
Bernard przetłumaczył „Jezioro” Lamertine’a, na jéj żądanie, i bardzo mu się szczęśliwie tęskny wdzięk lutni egotycznéj powtórzyć udało. Wówczas jeszcze kwestya nawet, czy język polski zdolnym jest do wyrażania pewnych uczuć, dziecinnie była rozstrząsaną, a podniósł ją Kropiński mdło zaprawną poezyą, dowodzącą że języki dostać mogą bladaczki.
Dnie w Powarowie hrabiostwa upływały bardzo mile.
Rezydencyą składał pałac ogromny, w XVIII w. przerobiony z murów starego zamczyska, trochę zaniedbany, ale wygodny. Część jego tylko zajmowali hrabiostwo, syn i goście, bo pokojów pustych i salonów nieumeblowanych na górze pozostawało wiele zamkniętych.
Bernard przy bibliotece umyślnie dostał ładny pokoik, wychodzący na ogród oknami. Dano mu klucz od książek, w których mógł się po całych dniach grzebać. Mnóstwo tu było rzeczy nowych i niewielkiéj wartości, ale znaczną część składały pergaminowe folianty, wydania XVI i XVII w., nawet inkunabuły. Z temi osobliwościami tu się poraz piérwszy poufaléj poznał Bojarski, pokochał w nich i, chcąc odwdzięczyć się za gościnę, postanowił trochę bibliotekę ułożyć, co z wdzięcznością przyjęto.
Po całych więc dniach porządkował i czytał.
Czasem przychodziła hrabina, na krótką rozmowę, niekiedy hrabia Leon, który objeżdżał folwarki i gospodarstwo.
Zapowiedziana swoboda na wsi była wistocie zupełną. Bernard robił wycieczki samotne i przypatrywał się ludowi, lecz zbliżenie się do niego było zbyt trudném. Czuł się nieprzygotowanym.
Na obiad schodzili się wszyscy; po nim każdy się udawał gdzie chciał, a wieczór spędzano znów razem. Bernard czytywał głośno, rozprawiano, hrabina grała na fortepianie, Leon rysował, bo miał talent do szkiców i karykatury.
Wroniec naówczas albo w zamku od ogrodu palił fajkę, lub szedł spać wcześniéj.
Niekiedy odwiédziny sąsiadów przerywały ten jednostajny, ale bardzo miły, uspokajający duszę tryb życia. Bernard w nim smakował szczególniéj. Nie miał trosk o nic, o matce tylko myślał, ale ta cotydzień regularnie pisywała do niego. Była zdrową i prosiła sama, ażeby syn o nią się nie kłopotał i nie przyśpieszał powrotu.
Jak Bojarski z niewymownie uprzejmych gospodarzy, tak oni byli z niego radzi. Umieli go ocenić, powzięli dla niego szacunek i przyjaźń.
Stary hrabia chętnieby był nawet zajął się losem i przyszłością młodzieńca, którego polubił powagę i statek — ale co było robić z literatem, który tego powołania nie chciał się wyrzec?
Starano się potrosze wybić mu z głowy całkowite przynajmniéj poświęcenie się literaturze na inny zawód praktyczniejszy — Bernard stał przy swojém. Nie straszyła go przyszłość cicha, skromna i uboga.
Obudziło to szacunek, a dziwiło, bo nigdy zupełne zrzeczenie się lepszego bytu, robienia majątku nie było pospolitém. Uważano go za fenomen.
Z koniem, ze strzelbą choć trochę się poznajomił Bojarski, ale do poufałości nie doszedł. Dawano mu najspokojniejszego wierzchowca zwykle, a na polowaniu czuwał nad nim stary leśniczy, który więcéj dykteryjkami go zabawiał, niż myśliwstwa uczył.
Wakacye przeszły, jak błyskawica. Hrabiostwo starzy pozostawali na wsi, Wroniec nawet miał tu czas jakiś bawić jeszcze, a hrabia Leon i Bernard wracali do uniwersytetu. Nie kłamał, żegnając się, Bojarski i zapewniając gospodarzy, że pobyt ten na wsi do najmilszych wspomnień jego życia będzie należał.
Wieś zawsze odżywczo działa na człowieka, a zbliżenie do natury krzepi zarówno ciało, jak umysł.
Wiózł z sobą Bojarski wspomnień mnóstwo, całą pakę bibuły z pozasuszanemi kwiatami, dużo notatek z biblioteki i to, czego sam on ocenić nie mógł: umysł rozmową, rozprawami, obcowaniem z poważnemi ludźmi zbogacony. Działało to obcowanie codzienne powolnie, ale było rodzajem gimnastyki, wyrabiającéj siły nowe. Widnokrąg myśli jego znacznie się rozszérzył, dostrzegał sfery, których dawniéj oko jego nie sięgało. Matka go znalazła opalonym okrutnie, ale takim czerstwym i silnym, iż się nim nacieszyć nie mogła.




Krwawo i łzawo, burzą i gromami przerwane zostało to życie, dotąd płynące spokojnie. Bojarski z innymi znalazł się na placu walki takim, jakim był na ławie uniwersytetu — nie cisnąc się do piérwszych rzędów, unikając wrzawy, przekładając posłuszeństwo nad rozkazywanie.
Ranny pod Grochowem, musiał długi czas przeleżeć, pielęgnowany przez matkę i Wrońca, który dla głuchoty służyć nie mogąc, miał sobie tylko powierzony jakiś nadzór nad magazynami w mieście.
Skazany do łóżka, gdy tylko cokolwiek sił odzyskał, otoczył się książkami, wojskową swą służbę uważając za epizod tylko, który nie powinien był odwrócić go z drogi powołania.
Po burzy znalazł się zwichniętym nieco. Nauki potrzeba było szukać gdzieindziéj, a na to nie starczyły środki; musiał więc samouctwem dopełniać tego, czego mu brakło. Zamiast posady profesora w szkołach, zaledwie udało mu się dostać kwalifikacyą na domowego prywatnego nauczyciela.
I o tę nie było łatwo, ale czasu nie tracił. Kto się uczyć chce, zawsze znajdzie, czego jeszcze nie umié. Ogromną pracą zdobył tak sobie zasób wiedzy niepospolity.
Trochę polyhistor i encyklopedysta, bo każdy umysł wyższy, nieumiejący w ciasnych zamknąć się obrębach, nim być musi — miał Bojarski przedmioty wybrane i główne, do których wszystko co umiał odnosiło się i skupiało przy nich.
Gdy rozproszone nieco dawne towarzystwo stolicy znowu do niéj niedobitkami ściągać zaczęło, powrócili i hrabiostwo Zygmuntostwo do miasta.
Leon, wypadkami wyrzucony za granicę, objął dobra galicyjskie.
Bojarski nie wiedział o ich powrocie, gdy ze starym hrabią spotkał się na ulicy.
— A! cóż tu robisz? — zapytał go, uprzejmie witając, hrabia, który w krótkim czasu przeciągu postarzał bardzo.
— Dotąd nie robię nic — odparł Bernard — ale cośbym rad począć i zająć się czém. Uczyłem się i uczę; lecz na nieszczęście publiczny zawód nauczycielski jest dla mnie zamknięty, muszę się ograniczyć prywatnym. Dotąd nic mi się nie trafiło...
Hrabia zadumał się chwilkę.
— Odwiedź-no nas — odezwał się. — Moja żona, która kilka razy pytała o ciebie, rada będzie swemu lektorowi. Żyjemy bardzo osamotnieni i cicho.
Wpomniał potém Wrońca, którego nie widział oddawna, i tak się rozstali.
Z odwiedzinami u hrabiostwa niebardzo pośpieszył Bojarski. Zajęty swém położeniem, losem matki, troskami powszedniemi, nie miał ochoty szukać rozrywki.
Wczasie tych wypadków, w których tyle nowych postaci zjawiło się na bruku, że w ich tłumie dawne utonęły, piękna Klarcia zupełnie zniknęła z oczu Bernardowi, który nie przestał wzdychać do niéj, bo piérwsza miłość, jakąkolwiekby ona była, zostawia po sobie nigdy zatrzeć się niedającą bliznę.
Wiadomości, jakie o niéj mógł zasięgnąć, brzmialy najsprzeczniéj. Matka jéj nie widywała, wyemancypowała się zupełnie.
Natychmiast po wypadkach, które i teatr dotknęły, gdy przyszło do nowéj jego organizacyi, balet stanął na piérwszym planie.
Bojarski (który nigdy teraz nie bywał w teatrze) dowiedział się, że panna Astrea, jako jedna z piérwszych tancerek, świetnie i z nadzwyczajném powodzeniem występowała na scenie.
Ale razem z tém podszeptywano, że jakiś stosunek bardzo poufały i blizki łączy ją z pewnym konsulem - dyplomatą, który w jéj domu (bo miała osobne gospodarstwo) był jakby panem, a raczéj ona u niego tylko rodzajem gospodyni. Nie ulegało wątpliwości, że na ślizkiéj dróżynie, którą sobie obrała, Klarcia nie utrzymała się w równowadze... upadła.
Nie mówiono o niéj nigdy zbyt głośno i jasno, ale gdy Bernardowi na myśl przyszła, goryczą zapływało mu serce.
Przechodząc raz tym Saskim ogrodem, który dla niego był tak pełen pamiątek, Bojarski spostrzegł naprzeciw siebie powoli idącą kobiétę, wystrojoną z niezmierną elegancyą, piękną, nadzwyczaj zręczną, posuwającą się z wdziękiem takim, jakby w powietrzu płynęła.
Nie poznał jéj zpoczątku. Szła sama jedna. Przypatrywano się jéj zdaleka, ale do téj zachwycającéj bogini nikt się zbliżyć nie ośmielił. Była to ona, Klarcia — Astrea.
Bojarski, gdy ją nareszcie poznał, chciał, dla uniknięcia spotkania, rzucić się w boczną uliczkę; ale nie było żadnéj w pobliżu i mimowoli zmuszony został zetknąć się z nią oko w oko. Nie miał jednak zamiaru witać się, usiłując pominąć gdy usłyszał głos dźwięczny.
— Cóż to, pan mnie nie poznajesz?... A! to pięknie!
Bojarski stanął; przywitał się zmieszany dosyć chłodno, ale serce mu biło gwałtownie.
Z jakiego powodu Klarcia teraz życzyła sobie zbliżyć się znowu do Bernarda — czy dlatego, że on jéj się zdawał unikać, na przekorę, czy przez prostą ciekawość? ona sama może tego dobrze nie wiedziała. Mogła to być fantazya tylko, lub rachuba w chwili, gdy dla oczyszczenia się pragnęła zdobyć sobie męża powolnego, coby jéj dał imię swe, a nie przeszkadzał w niczém.
Bernard, zakochany, łagodny, zdawał się (bo go nie znała dobrze) stworzonym do takiéj roli.
— Gdybym pani nie poznał — odpowiedział, zawahawszy się nieco, Bojarski — byłożby w tém co dziwnego? Tyle lat nie widywaliśmy się, pani wypiękniałaś cudownie, stałaś się inną, a ja...
— No, a pan? cóż pan? Wszak matka żyje, zdrowa?
Bernard ujęty został wspomnieniem swéj ukochanéj matusi.
— A! dzięki Bogu — rzekł żywo — matka ma się dosyć dobrze, choć trochę postarzała... jak ja — dodał z uśmiechem. — Pani tylko masz przywiléj wiecznéj młodości.
— A! kompliment! z ust pana! to coś nad-zwyczaj osobliwego — śmiejąc się, poczęła Klara. — Cóż się z panem działo pod te czasy?
— Byłem ranny, przeleżałem długo nieużyteczny ludziom, ciężarem matce i wszystkim — odparł Bernard.
— A teraz? co pan myślisz? — nalegała, zwolna prowadząc go za sobą i nie puszczając, piękna Astrea. — Cóż teraz?
— Dotąd szukam czegoś, nie mogąc nie znaléźć — rzekł Bojarski. — Zapewne znajdę gdzieś na prowincyi miejsce prywatnego nauczyciela.
— A cóż w takim razie będzie z matką? — ze szczególną troskliwością zapytała Saska, która zwolna, jakby umyślnie, za ogród już z sobą wyprowadziła Bernarda.
— Albo mnie wezmą z matką, która jednego pokoiku potrzebuje tylko — mówił Bojarski — albo... nie wiem, coś się innego znajdzie może w saméj Warszawie.
Chciał ją w téj chwili, przeprowadziwszy, pożegnać, gdy Astrea go zatrzymała.
— Jesteśmy o trzy kroki od mojego mieszkania — odezwała się. — Proszę, pan koniecznie musisz zajść do mnie.
Bernardowi wydało się to zpoczątku dziwném bardzo.
— Ale jakże? — dorzuciła z nadrobioną żywością Klarcia, nie dając mu odpowiedziéć. — Jesteśmy bardzo, bardzo starzy znajomi, więc zapominać tak o sobie się nie godzi. Pamiętasz pan — dorzuciła, śmiejąc się — jak mała Klarcia, z zaplecionemi we włosy sinemi wstążkami, siadała w oknie dworku, a ktoś... z rogu akademii podkradał się jéj przypatrywać? O! były to te dobre czasy, kiedy surowa marchewka słodką się i smaczną zdawała, jak teraz Loursa cukierki...
Gdy to mówiła, szli ciągle i wchodzili już, po dywanem wysłanych schodach, na piérwsze piętro gmachu, który był pozostałością po pałacu saskim. Astrea tu mieszkała, bo Klarci dawnéj już ani śladu nie było.
Pokoje, do których go wprowadziła, uderzające były przepychem wymuszonym, jaskrawym, chwalącym się sobą, świadczącym że kosztować musiał niezmiernie wiele, choć smaku w nim niebyło.
Jak jéj strój, tak i mieszkanie wywoływały pytanie, czy najpiękniejszy taniec w balecie mógł starczyć na przepych taki?
Bojarski, który w życiu nie widział takiego nagromadzenia fraszek, cacek, bronzów, kryształów, draperyj, złoceń, nieznanych kwiatów, porcelany, obrazków, świécidełek — wśród najdziwaczniejszych siedzeń, kanapek, huśtawek, taburetów, stołeczków — znalazł się tak zbłąkany, onieśmielony, że kroku nie umiał stąpić i nie wiedział, gdzie się obrócić.
W dosyć dużym saloniku wistocie ciasno prawie było.
Nadbiegająca ładniuchna służebna, tak prawie wystrojona jak pani, zdjęła z niéj chustkę, a Astrea rzuciła się na kanapkę, krzesło obok siebie wskazując Bojarskiemu.
— Chciałam się pochwalić przed panem — zaczęła — jak tu u mnie ładnie i elegancko. A! ja-bo tak lubię co piękne, co drogie! przepadam za tem... to pasya moja! Piéniędzy zbiérać nie potrafię nigdy; ale je rozsypywać — o! umiem doskonale!
Podparła się na rączce białéj, wypieszczonéj i patrząc w oczy staremu znajomemu, ciągnęła daléj:
— Nie miała-żem ja słuszności, gdym się upiérała tańcować? Byłabym dotąd wujaszkowi musiała fajkę nakładać szkaradnym tytuniem, który mnie dusił, i chodzić do kuchni wąchać pomyje. A tu u mnie tak ładnie pachnie! Nie mogę się skarżyć, życie mi płynie, jakby sen jakiś rozkoszny. Prawda, że za kulisami meczą mnie zazdrośnice i zatrują czasem chwil parę; ale ja o te stare, chude baletnice z długiemi językami nie dbam. Jeżeli dotąd nie jestem najpiérwszą, to obok niéj tuż stoję. Pan mnie nigdy nie widziałeś w balecie? nie bywasz w teatrze?
— Nie mogę, nie mam na to ani czasu... ani — odezwał się Bojarski.
— No, rozumiem — przerwała żywo Astrea, odsuwając szufladkę i niecierpliwie wołając służącéj Karusi. — Ale ja panu dam bilet, ja ich mam ile zechcę dla moich przyjaciół. Musisz pan pójść choć raz — mówiła, rozogniając się coraz. — Bo widziéć mnie tu w domu, a na scenie, to wielka różnica. Pan mnie nie znasz jeszcze... Ja na deskach jestem zupełnie inną. Mówiłeś zawsze, pamiętam, o ideałach... Otóż ja tańcując, wszyscy mi to przyznają, jestem idealną... Słyszałam sto razy to wyrażenie i ono mi nawet pana przypomniało.
Napastliwe to odnowienie znajomości, które zpoczątku Bojarski zimno przyjmował — naostatek na niego oddziaływać zaczęło. Zapomniał się, nie bronił; urok piękności upajał go powoli. Szukał w sobie jakiegoś sofizmatu, aby ją oczyścić, uczynić w swych oczach mniéj winną — choćby naiwną nieświadomością własnéj winy.
Gwałtem prawie wcisnęła mu bilet, którego odrzucić nie miał siły, choć mu ręce palił.
— Przyjdź-że pan raz, zobacz — powtarzała — przecież to grzechem nie jest. Mówią, że nawet księża po cywilnemu na paradyz się wciskają..
Bojarski półgębkiem przyrzec musiał, ale jéj na tém nie było dosyć.
Klarcia, zostająca Astreą, bądźcobądź nieco się rozwinęła; umiała więc tak się znaléźć, aby nie raziła Bernarda.
— W teatrze pan musisz być — poczęła, pochylając się ku niemu — ale na tém niedosyć. Mam daleko większą pretensyą: chcę ażebyś pan bywał u mnie w domu. Tak, tak! — powtarzała, główką przekręcając zalotnie. — Powiédz pan sobie, że masz misyą nawracania grzésznicy! Ja będę kazań słuchała cierpliwie. Nuż pan mnie skruszysz, nawrócisz i ja, głowę posypawszy popiołem, pocznę pokutę?
Śmiała się serdecznie. Bernard sposępniał. Obrócenie w żart tego, co on za bardzo wielką i poważną rzecz poczytywał, raziło go. Ona szczebiotała ciągle:
— Nie możesz się pan mnie obawiać; zbyt jesteś, jak byłeś, panem siebie, a niepodobna aby mu przyjemności nie robiło popatrzéć czasem na to stworzenie, w którém się niegdyś kochałeś. Bo, że się kochałeś — o! na tobym przysięgła! Tego się zaprzéć nie możesz.
Bernard mocno się zarumienił.
— Nie zapiéram się tego — rzekł. — Była to miłość chłopięca, dziecinna, odtrącona, z któréj panna Klara tylko się śmiała.
Astrea błysnęła okiem ku niemu, minkę ułożyła dwuznaczną, spuściła potém wejrzenie na białe swe rączki, całe okryte ślicznemi pierścieniami, które żywo zsuwała z paluszków napół i nanowo je wkładała.
Rozmowa, dla Bernarda bardzo przykra, byłaby się przeciągnęła dłużéj, gdyby w téj chwili mężczyzna łysy, rysów arystokratycznych, niemłody, ale bardzo wykwintnie i młodo ubrany — nie wszedł do salonu.
Zimném głowy poruszeniem, zmieniona nagle, Klarcia pożegnała Bojarskiego, który wysunął się i wyszedł. Za sobą słyszał w salonie natychmiast rozpoczętą francuską rozmowę. W przedpokoju stał kamerdyner w liberyi, a przed gankiem piękny powóz, zaprzężony parą koni tak ustrojonych elegancko, jak ich właściciel.
Wyszedłszy w ulicę, Bernard odetchnął, jakby mu wielkie brzemię spadło z piersi. Nimby powrócił do matki, potrzebował zabrać myśli, zrobić rachunek zaniepokojonego sumienia.
Nierad był z siebie; okazał się zanadto słabym i pobłażającym, nie powiedział Klarci co był powinien, uległ urokowi jéj wdzięku... Miał to sobie do wyrzucenia. Krew obléwała mu twarz, wstydził się tego pokonania wejrzeniem i szczebiotliwością, tego przemilczenia prawdy.
Klarcia mu się wydawała uroczą, ale obudzała politowanie... powinien jéj był to powiedziéć otwarcie.
W sumieniu przed sobą samym czuł się winowajcą. Krok fałszywy jeden sprowadzał go z drogi najuroczystszych postanowień.
Godziłoż się, nie zaprzeczając jéj, dozwolić tak lekceważąco mówić o życiu, o skrusze, o nawracaniu i obracać w żarty, co dla niego powinno było być świętem? Godziłoż się bilet przyjmować, a nawet dać się wprowadzić do domu, którego progu noga jego przestąpić nie była powinna?
Wszystko to razem teraz dopiéro stanęło mu przed oczyma.
Milczeniem przyrzekł prawie ją odwiédzać. Było to uznaniem jéj położenia za... prawidłowe, jéj życia za zupełnie wytłumaczone.
Gdzież były te zasady niezłomne, to postanowienie mówienia zawsze i wszędzie prawdy, choćby ona kosztować miała życie?
Poruszony do najwyższego stopnia, rozgorączkowany, upokorzony, czując się winowajcą nietyle może przez to co popełnił, jak przez następstwa, które słabość ta pociągnąć mogła za sobą — Bernard w rozpaczy przebiegał plac Saski, gniewając się na siebie, obawiając powrócić do matki, aby na jego twarzy nie wyczytała grzechu.
Wzruszenie wewnętrzne było tak silne, tak opanowało go, iż wyrzuciwszy precz dany sobie bilet, poprzysiągł naprzód sobie, iż noga jego nie postanie więcéj u Klary.
Ale na tém niedość mu było.
Czuł że zawinił przeciwko zmarłemu ojcu, który zszedł spokojnie do grobu, pewien, iż syn od uznanych i wpojonych zasad nie odstąpi i im się nie sprzeciwi.
Cześć, jaką miał dla pamięci ojca, chwilową tę egzaltacyą spotęgowała jeszcze. Nie myśląc już o tém, że matka, czekając na niego, mogła być niespokojną, chwycił piérwszą wolną dorożkę i kazał się wieźć na Powązki, do grobu ojca.
Tu na mogile chciał cień jego przebłagać za słabość i uroczyście ponowić przysięgę nieschodzenia nigdy z téj drogi, którą sobie wytknął na całe życie.
Ktoby był naówczas widział Bojarskiego pogrążonego w sobie, zrozpaczonego, pośpieszającego ku cmentarzowi, nigdyby się był nie mógł domyśléć, że tak napozór błahy powód roznamiętnił i pognębił do tego stopnia biédnego Bernarda. Pozostawiwszy dorożkę u wrót, pośpiesznym krokiem, znajomą ścieżyną, pobiegł do grobu profesora.
Dzień był jasny, pogodny, cmentarz pusty, pełen ptactwa... grobowce stały światłem oblane, opowiadając poswojemu historyą ludzi, spoczywających pod niemi. Najwspanialsze z nich jadła już rdza i pokrywały mchy zapomnienia, wiele skromniejszych odżywiały kwiaty i wieńce.
Profesora grób w skromnym, dalekim kąteczku, utrzymywany był przez syna i wdowę z tém staraniem, które miłości gorącéj dowodziły. Nie mogli mu postawić pomnika, ale się nie chcieli prostym krzyżem ograniczyć. Profesorowa sprzedała jakiś po babuni odziedziczony szal stary, który miał wartość pewną, poświęciła ubogie swe klejnoty, zebrała co mogła i zakupiła kamień, który na podstawie oparty, zabezpieczony od słoty, miał pamięć zacnego człowieka podać potomnym.
Drewniane sztachetki opasywały ciasny skrawek zakupionéj ziemi, okrytéj kwiatami.
Jak winowajca, z głową spuszczoną, ukląkł Bernard przy mogile... W duszy swéj rozmawiał z cieniem, który ożywiał złożone tu zwłoki.
— Jestem winien, ojcze, i przychodzę skruszony wyznać to przed tobą — mówił w sobie, łzy ocierając z oczu. — Niegodnym się stałem ciebie i imienia syna twojego. Popełniłem błąd, którym się brzydzę, i przychodzę tu, u stóp twoich, ponowić przysięgę, że słabości nie ulegnę więcéj... Oczy mi się otworzyły. Vitam impendere vero! to była zasada twoja, która moją téż być powinna. Szczęściem w porę przyszło poczucie winy i następstw, które grzészna słabość sprowadzić może za sobą. Ojcze! przebacz mi i bądź pewien, że błąd mój był ostatnim.
Powtarzając te uroczyste zobowiązania, Bernard zatopił się w myślach, we wspomnieniach, uspokoił nieco, uczuł w duszy jakieś błogie przejednanie z sobą samym i z nowém męztwem powstał do walki życia.
Matka... matka oddawna już musiała, oczekując na niego, być wielce niespokojną, potrzeba było pośpieszać do niéj, a nadewszystko wytłumaczyć opóźnienie, nie trapiąc opowiadaniem niepotrzebném o odwiédzinach u Astrei, które trwogą ją napełnić mogło.
Wistocie, powróciwszy do domu, znalazł ją w progu już stojącą, z załamanemi rękami, przelękłą, bo nawykła do punktualności syna, najmniejsze opóźnienie jego przypisywała zaraz nadzwyczajnemu jakiemuś wypadkowi.
Bernard, ściskając ją z podwojoną czułością, przyznał się, że niewysłowiona tęsknica zaprowadziła go do grobu ojca. Popłakali się oboje i Bernard, niebadany, mógł zmilczéć o Astrei.
Tegoż dnia nad wieczorem profesorowa go namówiła, aby koniecznie odwiédził hrabiostwo. Bernard dał się do tego skłonić i poszedł.
Zastał ich samych, z jednym starym ze wsi sąsiadem. Hrabina Marya powitała go ze łzami na oczach, wywołanemi wspomnieniem wypadków, które ich rozdzieliły.
Z macierzyńską niemal troskliwością zaczęła go o przeszłość rozpytywać. Okazało się wkrótce z rozmowy, że oboje hrabiostwo, troskliwi o los jego, już mieli dlań miejsce upatrzone w spokrewnionym z sobą domu.
Hrabina szepnęła mu poufnie, iż jest tam do wychowania jedynak, przyszły dziedzic wielkich włości, wielkiego imienia, nadzieja rodziny, którego dotąd zupełnie na sposób cudzoziemski kształcono.
— Uprzedzam pana — dodała hrabina — iż z rodzicami, to jest właściwie z matką, bo ojciec ma tam wpływ mały, a może i z dzieckiem zadanie łatwém nie będzie. Ale pozyskasz wielką zasługę, jeżeli wychowanie chłopca skierujesz na drogę właściwą, bo przy najlepszych chęciach matki... może ono być zwichnięte.
Hrabia Zygmunt podszepnął, że warunki były nadzwyczaj świetne. Bojarskiemu wydały się one bajecznemi, gdy o nich posłyszał.
Umówioném zostało, że za dni parę sama hrabina miała Bernarda matce chłopczyka przedstawić, bo ta była panią domu i rozporządzała samowładnie wychowaniem jego.
— Nie zrażaj się pan — dorzuciła jeszcze — chociażby zpoczątku wrażenie było niezupełnie korzystne, chociażby cię coś raziło, choćbyś przewidywał trudności. Powtarzamy to panu, będziesz miał wielką zasługę i pociechę. Wychować krajowi człowieka, który imieniem, położeniem, majątkiem wielki wpływ wywrzéć nań może — to coś warto.
— Nie przeczę, warto się poświęcić — odparł Bojarski — ale tylko naówczas, gdy zgodnie z przekonaniami własnemi będzie się go mogło pokierować.
— Kochany panie — przerwała hrabina — właśnie o to idzie, że w piérwszéj chwili mogą nie podzielać waszych przekonań, ale cierpliwie, z taktem, można je wpoić i... nawrócić.
Zaraz nazajutrz Bojarski począł się zdala rozsłuchiwać, pytać i zbiérać wiadomości o tym domu, do którego miał być wprowadzonym. Rodzina hrabiów, których jedynego potomka miał Bernard wychowywać, należała do najmożniejszych, do najstarszych, najbardziéj usprawiedliwionych, by je w piérwszym rzędzie arystokracyi zapisano.
Na nieszczęście parę ożenień, kilka żon i matek cudzoziemek, wprowadzonych do niéj, z polskiéj uczyniło ją kosmopolityczną. Koligacye były świetne, lecz nadawały jéj charakter obcy. Stosunki, podróże, długi pobyt za granicą wpłynęły na obyczaje i na pojecie obowiązków. Szczególniéj sam hrabia był niemal gościem w domu i w kraju; bawił gdzieś zawsze u wód, na zimowisku południowém, robił wycieczki dla rozrywki i dla powietrza, a w miejscu nigdy długo wytrwać nie mógł. Przybywał do żony, którą szanował i słuchał jéj, jakby w odwiédziny, cieszył się synem, na czas krótki w kraju znajdował wszystko bardzo miłém i oryginalném, lecz stale tu zamieszkać niepodobna mu było.
Obiecywał to sobie... na starość. Hrabina, choć się krzywiła na wydatki, tolerowała ten absenteizm dlatego, że jéj dozwalał w silnéj dłoni trzymać interesa, zarząd majątków, edukacyą dziecka, z czego się wywiązywała bardzo szczęśliwie.
Hrabinie Annie odmówić nie było można wielkich przymiotów, zdolności rzadkiéj, pracowitości niezmordowanéj, logiki ścisłéj w postępowaniu, lecz, obok tego, miała słabostki. Przywiązywała wagę przesadzoną, zbyteczną do zwyczajów, obyczajów, konwencyonalnych form świata, szanowała do zbytku rzeczy bałamutne, bałwochwalczo przywiązaną była do pewnych drobnostek, znamionujących, według niéj, dobre wychowanie, cechujących towarzystwo wybrane.
W wychowaniu dziecka ta obawa naruszenia form stała na piérwszym planie — i przed nią ustępować musiały daleko ważniejsze względy.
Sama może niezupełnie sobie z tego zdając sprawę, więcéj niż człowieka, z syna chciała uczynić — pana. Ideał, jaki sobie stworzyła po kobiécemu, składał się z zewnętrznych znamion, z barw i foremek, a nie wchodziła w wykształcenie duszy i serca, z których się rodzić powinny wszystkie te przymioty, jako owoce.
W salonie postaci wspanialszéj, majestatyczniejszéj nad hrabinę Annę trudno sobie było wystawić. Dawna jéj, zimna i marmurowa piękność, zmieniła się z wiekiem w uroczystą jakąś powagę. Obudzała poszanowanie i trwogę.
Na ludzi patrzyła zgóry, nie poufaląc się prawie z nikim, nie zwierzając nigdy całkowicie, trzymając się na wodzy: ale dla wszystkich była nadzwyczaj grzeczną, uprzejmą zarazem i trzymającą ich w pewném oddaleniu, którego przestąpić nie dozwalała. Cała jéj baczność i staranie zdawały się skierowane ku temu, aby zawsze i wszędzie okazać się panią i królową. Nie cierpiała, aby jéj kto śmiał narzucać swą wolę w najmniejszéj rzeczy.
Dom hrabiostwa był pański, w całém słowa tego znaczeniu, miał wszystko co stanowiło atrybut stanu, chociażby wcale tego nie potrzebował. Rachunkowość była prowadzona ściśle, oszczędność surowa, ale nie żałowano na to, co dom na stopie wysokiéj mogło postawić.
Z żelaznych form raz nadanych tu życiu, nic nie mogło wyzwolić się; reguła była zachowywaną jak w klasztorze, musieli się do niéj stosować wszyscy.
Etykieta była niemal hiszpańska; służba miała na piśmie wydane instrukcye, okréślenie swych obowiązków, przepisane ruchy, stanowisko, ubranie i zajęcia.
Niewoli téj poddawała się ta i co ją stworzyła, ale téż dla innych była nieubłaganą. Począwszy od kamerdynera w białym krawacie, ubranego czarno, aż do umundurowanych lokajów, niepokazujących się nigdy bez rękawiczek, każdy do dworu należący miał miejsce oznaczone, w którém go można było znaléźć, godziny służbowe, których pilnować musiał, a przyniesienie listu na prostym talerzu, zamiast srébrnéj tacki, mogło służby pozbawić.
Porządek był wzorowy, wszystko szło cicho, spokojnie, jak w zégarku, a wielka ta karność domowa tak zalecała tych co się jéj poddawali, że najlepszą rekomendacyą służącego było świadectwo, iż lat kilka wytrwał pod surową kontrolą hrabiny.
Przyszły wychowaniec Bojarskiego dochodził lat dwunastu. Po bonach, trzymano do niego księdza Francuza i drugiego nauczyciela pomocniczego. Chłopiec źle bardzo mówił po polsku i rzadko mógł tego języka używać.
Dotąd, co poprzedzało, było tylko niejako przygotowaniem do wychowania, które się dopiéro naseryo rozpocząć miało. Dziécię, dosyć rozwinięte, nie było bez zdolności.
Bojarski miał objąć, pod nadzorem matki, główny kierunek naukami, nie potrzebując wykładać nad jeden przedmiot, który sam mógł wybrać sobie. Do innych przychodzić mieli specyalni profesorowie. Bernard zato stać musiał nieustannie na straży przy dziecku, nieodstępnym być przy lekcyach, nie oddalać się na krok.
Odpowiedzialność była wielka, ale i wpływ mógł być niemały.
Piérwsze przedstawienie się hrabinie Annie było tylko formalnością, zagajeniem. Prosiła go, oznaczając dzień i godzinę, aby przyszedł rozmówić się z nią obszérnie, wyczerpująco.
Sam widok tego domu sztywnego, pani majestatycznie zimnéj, krótka z nią rozmowa, w któréj o parę myśli wychowania tyczących się potrącono — wlały to przekonanie w Bojarskiego, że świetne stanowisko, jakie mu się tu obiecywało, po latach kilku zapewniające dożywotnią pensyą — z trudnością będzie mógł osiągnąć. Postanowił jednak być cierpliwym, nie zrażać się i.... poszedł na egzamin.
Dla obu stron rezultat jego był wątpliwym. Bojarski miał zasady, od których odstąpić nie mógł; hrabina, w wielu rzeczach różniąca się od niego zdaniem, aforyzmów jakie głosiła nie dozwalała poddawać pod roztrząsanie.
Jednakże Bernard miał w sobie coś tak sympatycznego, poważnego, obudzającego zaufanie, jednającego szacunek — że zaproponowano mu trzymiesięczną próbę, ze znakomitém téj straty czasu wynagrodzeniem, jeżeliby się próba nie powiodła.
Po upływie trzech miesięcy, hrabina miała zdecydować o przyszłości. Czas ten zdawał się dostatecznym do poznania człowieka, a zakrótkim, aby szkodliwy wpływ mógł wywrzéć na dziecko, w najgorszym razie.
Ponieważ hrabina znaczniejszą część roku miała spędzać w Warszawie, Bojarski wymówił sobie godziny dla widywania się z matką, a w duchu sama pani powiedziała sobie, że mogłaby jéj nawet dać skromne w pałacu mieszkanie.
Chłopaczek, którego miano powierzyć Bernardowi, hrabia od kolébki, miał pradziadowskie imię Gwalberta. Była to śliczna laleczka, miła, układna, słodziuchna i w całém znaczeniu wyrazu paniczyk.
Naśladował doskonale w obejściu się z ludźmi zimną grzeczność matki i miał już pewną powagę, świadczącą o poczuciu swojego wyjątkowego stanowiska na świecie.
Napozór Bernard miał niby niewiele do czynienia, wistocie jednak musiał całego siebie tu oddać.
Dzień każdy, z wyjątkiem niedzieli, bo w święta i niedziele udawano się na nabożeństwo do kościoła — rozpoczynał się cichą mszą w kapliczce, którą Francuz l’abbé odprawiał. Potém następowały godziny nauczycieli, małemi od siebie oddzielone odpoczynkami. Po obiedzie para lekcyj lżejszych, przechadzka, potém dozór przy nauce i zadaniach, modlitwa i spoczynek zapełniały dnia resztę. Bojarski wymówił to sobie, że gdy hrabia młody doskonale paplał już po francusku, on z nim będzie po polsku rozmawiał. Matka po namyśle zgodziła się na to.
Dla Gwalbertka przychodziło to zpoczątku z wielką trudnością; krzywił się i dławił; lecz zwolna począł się przyzwyczajać i postanowił przełamać mężnie wstręty i trochę lenistwa.
Przy stole naturalnie panowała francuzczyzna.
Zpoczątku, choć maleńkie następowały starcia i nieporozumienia — pobłażano sobie wzajemnie. Niekiedy jednak coś trzeba było naganić laleczce, która wtedy pocichu wymykała się na skargę do matki; matka delikatne czyniła wyrzuty, a Bojarski się tłumaczył.
Przychodziło do objawienia zasad, na które niezawsze się zgadzano w zupełności.
Hrabina, sama despotyczna, umiała poszanować niezłomne trzymanie się przy uznanéj prawdzie. Uległość byłaby jéj dogodniejszą, ale nie obudziłaby może zaufania i szacunku.
W rozmowach Bernard umyślnie naprowadzał treść ich na przedmioty, które mogły odkryć jego sposób myślenia i pojmowania.
Niewszystko się podobało. Ksiądz Francuz piérwszy zwrócił na to uwagę matki, iż jakaś woń liberalizmu zalatywała z pojęć chrześciańskich Bojarskiego. Niedosyć dla niego było ortodoksyi w nauczycielu. Hrabina tak samo domyślała się w nim zarodków demokratycznych.
Godzono się jednak na to, że mogły to być małe skazy, młodzieńcze porywy, z których łatwo dałby się poprawić.
Bojarski kilka razy wyrwał się z pojęciami postępu i coraz większego rozwoju ludzkości. L’abbé zbijał to, jak herezyą. Nie mówiono o tém późniéj, lecz Bernard został przy swojém, zadumany, co ma począć daléj.
Różnice takie w wielu zasadniczych pojęciach coraz się dotkliwiéj czuć dawały.
Zdawało się Bojarskiemu, iż po trzech miesiącach, dostatecznie go poznawszy i wiedząc już że on się nie da nawrócić — grzecznie pożegnają go; był do tego przygotowanym.
Tymczasem, choć l’abbé podnosił te „kamienie obrażenia,” te fałszywe doktryny wieku i groził następstwami wychowaniu, w któreby one wsiąkły — on i hrabina wahali się z rozstaniem i odprawą Bojarskiego.
Obejście się jego z chłopaczkiem, łagodność, charakter, którego strony szlachetne tak były wybitne, powaga, sumienność, spokój ducha — jednały mu zaufanie. Obawiano się go utracić. L’abbé nawet przyznawał mu niepospolite przymioty i gotów był zgodzić się na zachowanie go, czuwając tylko, aby nie zawrócił głowy Gwalbertowi mrzonkami i doktrynami ułudnemi.
Hrabina, która już szukała długo i na kilku się zawiodła, znużona nieco, była tego zdania, iż doskonałości niepodobna znaléźć na świecie, a tam, gdzie suma dobrego przewyższa ujemne strony — należało i tém się zadowolić.
Znając dobrze świat i ludzi, czuła już, że wstępnym bojem Bojarskiego ani nawrócić, ani zmienić nie było można; lecz pochlebiała, że nieznaczny, powolny wpływ atmosfery domowéj musi oddziałać na Bernarda i naprowadzi go na prawą drogę.
Trzymiesięczna próba dobiegała do końca. Wieczorem jednego dnia Bojarski, zmęczony i smutny, przyszedł do matki, dla któréj teraz godzina odwiédzin jego była jedyną jasną, oczekiwaną, upragnioną.
Z tego co jéj syn opowiadał o domu, w którym się podjął tak wielkich obowiązków, profesorowa więcéj powzięła trwogi, niż radości.
Oboje oni, syn i matka, nie spodziéwali się, ażeby Bojarski mógł się utrzymać na stanowisku trudném i niezawsze dającém się pogodzić z zasadami wyznawanemi przez Bernarda.
Matka nawet nie wiedziała, czy sobie i jemu życzyć tego miała, obawiając się, aby jéj nie zamęczono Bernarda. Opowiadanie o hrabinie przeraziło ją. Zdala starała się ją widziéć w kościele i majestatem wielkiéj pani była olśniona.
Bernard sam z sobą walczył, nie wiedząc czego pragnie. Przez te trzy miesiące chłopaczek się do niego przywiązał i on do wychowańca. Zdawało mu się, że mógłby w tę duszę jeszcze nierozpowitą zasiać zdrowe ziarno.
Tego dnia jednak, po rozmowie z księdzem, w któréj nieuchronne były maleńkie starcia, powziął to przekonanie, iż zostanie grzecznie odprawiony.
Małego Gwalbertka, w którego duszy odbywał się widocznie jakiś proces, zapowiadający przesilenie, niezmiernie żal mu było. Nie mylił się Bernard: dziecko, rozmowami z nim rozbudzone, myśleć zaczynało. Przybycie Bojarskiego, obcowanie z nim, podziałało na paniczyka w sposób niespodziéwany. Żelazne kluby, w które go od dzieciństwa zakuła wola matki, piérwszy raz mu zaciężyły. Rodziła się chętka oporu, zmiany jakiéjś, swobody i samoistności, chociaż Bernard nigdy najmniejszém słowem do nieposłuszeństwa go nie podbudzał.
Dzieciak przez ostrożne słowa nauczyciela zaczynał widziéć świat inny, nowy — nie taki, jakim go otaczała matka. Ciekawość razem i pragnienie życia przywiązywały go do mistrza.
Nie taił się z tém przed matką, że Bojarskiego bardzoby mu żal było, a i to wpłynąć miało na ostateczne rozstrzygnięcie o przyszłości.
Bernard milcząco powitał matkę, całując ją po rękach; ona patrzyła mu w oczy niespokojna, starając się zbadać, co przynosił. Lękała się zarazem i pragnęła, aby pozostał u hrabiów. Sama nie wiedziała, co lepszem było.
— Z czém-że ty przychodzisz? — zapytała go pocichu.
— Dotąd niéma nic jeszcze, nie mówiono ze mną — rzekł Bojarski — chociaż w tych dniach termin upływa.
— Jakże ci się zdaje? Co przeczuwasz? — dodała matka. — Co do mnie, modlę się: Bądź wola Twoja — bo doprawdy nie wiem, czego chciéć i życzyć.
— Ja tak samo — przerwał Bojarski. — Radbym pozostać i lękam się. Niezupełnie się zgadzamy z hrabiną w wielu ważnych kwestyach. Ona nie ma zwyczaju ustępować, a ja od tego, co za prawdę poczytuję, nie mogę.
Łzy kręciły się w oczach matki, która je nieznacznie, skręconą w wałeczek chusteczką ociérała.
Bernard stał przed nią zadumany.
— Niezbyt się niepokoję tém co wypadnie — rzekł, biorąc rękę matki. — Niech matusia téż będzie spokojną. Znajdę sobie inne zajęcie, mniéj zapewne korzystne i świetne, ale téż mniéj kłopotliwe.
— Wola Boża — szepnęła Bojarska, wzdychając.
— Tego matusia pewną być może — dodał — iż ja ustępstwem się nie splamię takiém, któreby mnie poniżało. Na chléb zarobię zawsze, a sumieniu kłamu nie zadam.
Staruszka pocałowała go w głowę.
— Jestem spokojną — rzekła. — Opatrzność Boża opiekowała się nami dotąd, ufam jéj i na przyszłość. Ja niewiele potrzebuję, a ty, biédaku, przywykłeś znosić cierpliwie, co Bóg zsyła.
— Dotąd nie mam zasługi żadnéj — dorzucił, uśmiechając się, Bernard — nie cierpiałem jeszcze... a sił mam dosyć.
Bojarski rozpoczął potém rozwijać przed matką plan swój dawania lekcyj na pensyach, przygotowywania uczniów do egzaminów. Dozwalało mu to pozostać w Warszawie razem z matką i skromny chléb powszedni zapewnić mogło.
Tegoż wieczora, gdy tak syn z matką rozprawiali o swéj przyszłości, hrabina z powiernikiem swym, Francuzem, roztrząsała wielką kwestyą, co począć z Bojarskim: odprawić go, czy zatrzymać?
Oboje niezupełnie byli zaspokojeni; oceniali przymioty, lecz obawiali się wielu przekonań, zbyt, zdaniem ich, radykalnych, z któremi Bernard się zdradził.
Hrabina, która już wielu kandydatów pozbyła się bez próby i znała trudność znalezienia nauczyciela idealnego, niemal już godziła się na zatrzymanie Bojarskiego, pod ścisłą kontrolą i dozorem.
Ksiądz się jéj nie sprzeciwiał i żywił nadzieję, że młodzieniec zwolna, karmiony dobremi książkami w atmosferze domu, przerobić się da na to, czém go miéć chciano.
W ostatku dla serca matki ważyło i to, że Gwalbertek mówił za Bojarskim, że się do niego przywiązał.
— Mój ojcze — wzdychając, mówiła hrabina — to darmo, zupełnie nam odpowiadającego człowieka wątpię, byśmy znaleźli. Ten przynajmniéj szlachetny jest, uczciwy, stateczny i otwarty. Ma przymiotów wiele i kocha Gwalbertka...
— Droga pani — odparł ksiądz a jeżeli późniéj wpływ, tego nauczyciela, codzień, nieustannie obcującego z uczniem, okaże się zgubnym, albo nawet wątpliwym, cóż pani poczniesz wtedy, związawszy się umową na pewien przeciąg lat? Pozbyć się go nie będzie można inaczéj, jak stosunkowo wielką ofiarą.
— Dla tego téż — przerwała hrabina — chcę jutro z nim mówić, stawiąc mu warunki nowe: umowę roczną na przykład, a wrazie rozstania się, jakąś indemnizacyą.
Ksiądz zgadzał się na to milcząco.
Tak tedy nazajutrz, po obiedzie, gdy wedle zwyczaju wszyscy się rozchodzić mieli, l’abbé pozostał z Gwalbertkiem, a hrabina skinęła na Bojarskiego, aby za nią przeszedł do gabinetu.
Nie chcąc dać poznać po sobie niepewności i walki, hrabina Anna przybrała niezwykły ton wesoły, uprzejmie wskazała krzesło Bernardowi i odezwała się z pewną poufałością:
— Trzy miesiące upłynęły nam bardzo szybko, i pomimo małych różnic w zapatrywaniach się naszych, sądzę że pan równie nas znośnymi znajdujesz, jak my go nam miłym i pożytecznym. Gwalbertek przywiązał się do swego mistrza.
Spojrzała mu w oczy bystro.
— Wiész pan co, mam nowy wniosek, na który może się zgodzisz — dodała. — Nie wiążmy się jeszcze żadnym dla obu stron ciężkim ślubem. Zróbmy umowę na rok, to poznamy się lepiéj. Wrazie, gdybyś pan nas nie chciał, a my nie mogli dłużéj korzystać z jego poświęcenia, chętnie ofiarujemy półroczną indemnizacyą, chociaż pewną jestem, że im dłużéj będziemy z sobą, tém ściśléj się zwiążemy i zrozumiémy lepiéj. Na wszelki jednak wypadek.... Jak pan to znajdujesz?
Bojarskiemu warunek był najdogodniejszym.
— Z największą wdzięcznością — rzekł — zgadzam się na żądanie pani hrabiny, z jednym tylko warunkiem, że do żadnéj indemnizacyi prawa miéć nie będę.
— O nie, nie! — przerwała hrabina, rada że się tak skończyło — ja stoję przy swojém, uznając to sprawiedliwém. Proszę tylko pana o jedno: w rozmowach z Gwalbertkiem, które na niego widoczny wpływ wywiérają i rozwijają władze jego umysłowe, chciéj pan pamiętać, że chłopiec ten ma od losu zawczasu sobie przeznaczone miejsce i rolę, jaką odegra w społeczeństwie. Do niéj go szczególniéj przygotowywać potrzeba.
Bernard zrozumiał. Nie chciał się w dłuższą o tém wdawać rozprawę i skłonił tylko głowę.
Hrabina wstała, podając mu rękę, którą pocałował z poszanowaniem, a poruszenie jéj z miejsca natychmiast przywołało niecierpliwego Gwalbertka, który wpadł, wołając nauczyciela na zwykłą przechadzkę. Bojarski radby był zaraz dać matce znać o rozwiązaniu sprawy i uspokoić ją, lecz obowiązek nie dozwalał. Panicz niecierpliwie powoływał go na tę rozmowę na cztéry oczy, która służyła mu do badania o tysiące rzeczy, ciekawych, zagadkowych, niezrozumiałych, a tylko przez Bojarskiego mu objaśnianych... On jeden, zastosowując się do pojęcia ucznia, umiał, nie zbywając go milczeniem, zaspokoić pragnienie wiedzy i młody umysł do samoistnego wprawie myślenia. Iść krok w krok za postępami, jakie czynił Gwalbert, za trudem Bernarda, czuwającego nad powierzonym mu sobie uczniem; śledzić zmiany, którym uległ młody hrabia — nie jest zadaniem naszém. Matka śledziła pilnie rozwijanie się syna, umiała je ocenić, ale się niém trwożyła. Chłopak, zdaniem jéj, nadto szybko dojrzéwał. Ksiądz Francuz znajdował to także i podzielał jéj obawy. Oprócz tego w ogólnych pojęciach o świecie, ludziach, obowiązkach, Bernard wpajał mu zasady, wprawdzie godzące się z nauką ewangeliczną, ale nadawał im, zdaniem matki i księdza, jakąś barwę niewłaściwą, zbyt demokratyczną.
Hrabina znajdowała, że syn jéj, pod wpływem Bernarda, zwolna coraz mniéj paniczem się stawał, tracił cechy dystyngowane, odrębne, które mu były w dzieciństwie nadane, stawał się do zbytku popularnym. Zarzucić nie można było nic nauczycielowi, pochwycić go na niczém, a mimo to działał na Gwalberta nie tak, jakby hrabina sobie życzyła.
Samo przywiązanie do Bojarskiego, wiara w niego, matkę czyniły zazdrosną. Zdawało się jéj, iż przez to straciła część przeważnego swego wpływu na syna.
Pół roku nie upłynęło, gdy już dawało się czuć ostygnięcie wzajemne i Gwalbertek tylko coraz się goręcéj przywiązywał do mistrza.
Mama, zapobiegając przechadzkom samotnym, które posądziła o najniebezpieczniejsze wpływy, potrafiła pod jakimś pozorem dodać do nich Francuza, który towarzyszył Bojarskiemu. Gwalbertek stał się odtąd milczącym.
Co do nauk, postęp w nich był widoczny, dozór ścisły i tu Bojarskiemu nic zarzucić nie było podobna. Hrabina, nie umiejąc się dobrze z tego wytłumaczyć, wogóle coraz mniéj chętną okazywała się dla nauczyciela, ale on to znosił cierpliwie.
Przed przyjaciółkami swemi chwaliła Bernarda, ale pocichu dodawała, iż jednakże pod względem dystynkcyi wychowania wiele zostawiał do życzenia.
Druga połowa roku próby cięższą była od piérwszéj do przebycia. Bojarski przeczuwał znowu nieuchronne rozstanie, hrabina zaś szukała, kimby go zastąpić mogła, ale znaléźć nie umiała. Gniéwało ją to najwięcéj, iż nic wyraźnego, dobitnego, oznaczonego zarzucić nie mogła nauczycielowi. Posuwał powolność dla niéj do ostatecznych granic, przez miłość dla Gwalbertka.
Chłopiec wistocie zasługiwał na nią; budziły się w nim instynktu szlachetne, a właśnie zbyt surowe trzymanie się form ze strony matki, niewola w jakiéj ona go trzymać chciała — pragnienie większéj swobody podbudzały.
Gwalbertek wydawał się przed matką z zachciankami zuchwałemi, które ona nie jemu, ale Bojarskiemu przypisywała.
Twarz jéj posępniała, stawała się milczącą; l’abbé coraz nieznośniejszym był natrętem i dozorcą. Parę razy przyszło do cierpkich wymówek, zpowodu drobnych rzeczy, które Bernard zniósł cierpliwie.
Tak rok ten dobiegał powoli do końca.
Jednego wieczora nagle, po dłuższéj rozmowie z synem, wezwała hrabina do swojego gabinetu Bojarskiego.
Mógł się łatwo domyśléć, iż mu to nic przyjemnego nie zwiastowało. Zastał hrabinę z podniesioną dumnie głową, chodzącą krokami niecierpliwemi po pokoju.
Była tak poruszoną, iż zpoczątku mówić nie mogła.
— Panie Bernardzie — odezwała się po namyśle — przypomnij pan sobie nasze rozmowę, w któréj to sobie wyraźnie zastrzegłam i wymówiłam, aby Gwalbertowi nie wpajać myśli i zasad, z jego stanem i położeniem niezgodnych. Tymczasem nie od dziś dnia postrzegam w nim zmianę, któréj nie mogę czemu innemu przypisać, jak wpływowi pańskiemu. Gwalbert nadto się z ludźmi spoufala, nie umié poszanować swéj godności. Śmiał mi niedawno dowodzić, że wszyscy ludzie są równi.
— Przed Bogiem i przed prawem — wtrącił Bojarski — nie można ich dzielić na klasy uprzywilejowane.
— Ale życie ma swe warunki — przerwała hrabina żywo — które się tym doktrynom sprzeciwiają. Pan pomimowoli wpajasz mu zasady demokratyczne.
— Nie czuję się winnym — odparł Bernard — bo z Gwalbertkiem nie mogłem nawet dotknąć tego przedmiotu. Jest zamłodym....
— A jednakże wpływ pański jest na nim widocznym — zaczęła hrabina, głos podnosząc. — Nietylko ja to postrzegam. Dziecko nabija sobie głowę marzeniami niepotrzebnemi.
— Powtarzam — rzekł cierpliwie Bojarski — iż się do winy nie poczuwam. Gwalbertek umysł ma żywy, ciekawość rozbudzoną; ja więcéj pracuję nad tém, aby go uspokoić i zwrócić ku innym zajęciom, niż wywoływać niepotrzebne i przedwczesne marzenia. Ale być może — dodał — że mimowoli postępuję nietrafnie. Jak skoro pani hrabina znajduje, iż życzeniom jéj odpowiedziéć nie umiem, usunę się chętnie...
To mówiąc, Bernard cofnął się parę kroków, jakgdyby sprawę uważał za skończoną.
Hrabinę to podrażniło. Nie życzyła sobie rozstać się tak nagle; sądziła że mała pogróżka doprowadzi do porozumienia.
— Ale ja — rzekła — pragnąc się z panem rozmówić, nie miałam na myśli wcale skłonić go do opuszczenia nas. Spodziewam się, że to nie nastąpi. Zadaj pan sobie tylko pracę baczniejszego czuwania...
— Jest to dla mnie niepodobieństwem — rzekł Bojarski spokojnie. — Nie mogę się ani przyznać do fałszywego kroku, do mylnego kierunku, ani dostrzedz, w czém uchybiłem. Jestem sobą i innym być nie potrafię.
Hrabina ramionami ruszyła.
— Pozwól sobie powiedziéć, że masz trochę uporu — rzekła.
— Trudnoby mi było z niego się poprawić — dodał Bernard. — Wistocie tam, gdzie przekonanie mną kieruje, nie ustępuję... Lecz ponieważ idzie o Gwalbertka, do którego się przywiązałem, którego przyszłość tak mnie obchodzi...
Tu Bojarski, o mało strasznéj herezyi jakiéjś nie wyrzekłszy, połknął ją, nie domawiając.
— Ponieważ idzie o Gwalbertka — poprawił się — czy mi wolno zapytać, w czém pani widzi zgubny mój wpływ na niego?
Hrabina brwi zmarszczyła.
— Sądzisz pan, że to się tak łatwo daje okréślić? — odparła. — Jest innym, spoufala się nadto, zapomina często co winien imieniowi swemu. Są małe, niedostrzeżone odcienia, które ja jednak widzę jasno i czuć mi się dają dotkliwie.
Bojarski stał milczący.
— Zdaje mi się — rzekł wkońcu — iż w tym wieku im się więcéj zbliży do ludzi, im lepiéj pozna życie, które nikogo nie oszczędza, tém na przyszłość więcéj skorzysta. Los dał mu wprawdzie położenie wyjątkowe, szczęśliwe, ale któż zapewnić może, iż się ono nie zmieni? Lepiéj być przygotowanym na wszystko.
— A szczególniéj — przerwała hrabina z oburzeniem — do tego, co najpewniejsze, co niezawodne. Spodziéwam się, iż Gwalbert będzie tém, czém go uczyniło urodzenie. Czego innego nie przypuszczam.
Bojarski, widząc panią domu do zbytku już oburzoną i lękając się dłuższéj z nią rozprawy, która rozdrażnienie powiększyć tylko mogła, cofnął się krok jeszcze i rzekł:
— Nie pozostaje mi więc nic, nad podziękowanie pani za dotychczasowe zaufanie i opuszczenie jéj domu.
Hrabina podbiegła ku niemu.
— Ale cóż znowu! — zawołała. — Tak się nie rzuca porywczo raz przyjętych obowiązków. Daj mi pan czas wyszukania kogoś, coby go zastąpił, i niech Gwalbert nie wié o tém, dlaczegośmy się rozstali. Proszę pana o to.
Nic już nie odpowiadając, Bojarski skłonił się nizko i wyszedł.
Był to dzień właśnie, w którym zwykle matkę odwiedzał; nie zachodząc więc do Gwalberta, który zabawiał się z l’abbé, wprost udał się do niéj.
Na wchodzącym poznała odrazu profesorowa, że coś z sobą przynosił, co mu czoło zachmurzało i uciskało piersi. Nie dał jéj długo czekać na wyznanie.
— Matusiu — rzekł — z hrabiną przyszło do otwartego wytłumaczenia się. Oddawna postrzegałem, że nie była ze mnie kontenta. Dziś, po wymówkach jakie mi uczyniła, podziękowałem jéj...
Profesorowa załamała dłonie, które syn ucałował.
— Aleśmy to przecie przewidywali — rzekł. — Z tego, co się oszczędziło, możemy spokojnie żyć kilka miesięcy, dopóki ja sobie nie znajdę zajęcia. Gwalberta mi serdecznie żal, bo z niego uczynią paniczyka, gdy być mógł zacnym i pożytecznym człowiekiem. Ale, niestety, niéma na to rady.
Matce w téj chwili nie szło wcale o młode hrabiątko, ale o własnego syna. Znowu tedy pozostawali z tą nieszczęsną troską o jutro. Bojarski był tak pewnym, że sobie da radę, iż wcale nie myślał o przyszłości. Pensyjka matki, małe oszczędności wciągu roku uczynione, zapewniały conajmniéj na kilka miesięcy skromne ich utrzymanie. Uspokoiwszy matkę i do późna z nią zabawiwszy, Bojarski powrócił do pałacu i nie schodząc już do salonu, wprost poszedł do swojego mieszkania, gdzie wkrótce znalazł się i Gwalbert, który za nim zatęsknił. Humor matki, unikanie jéj w rozmowie wspomnienia o Bojarskim chłopcu dało do myślenia. Obawiał się o swego, kochanego nauczyciela.
Ponieważ stosunek nie był jeszcze zerwany, Bernard nie znajdował właściwém oznajmić uczniowi, iż go miał opuścić. Udawał wesołego.
Gdy się to działo na górze, hrabina z powiernikiem swym Francuzem siedziała na konferencyi, naradzając się, co począć. L’abbé niebardzo lubił Bojarskiego, nie był dla niego usposobionym przyjaźnie, ale bardzo dobrze rozumiał, jak trudno go będzie zastąpić. Niemiły, surowy, obstający przy tém, aby go słuchano, do czego, jako duchowny, miał prawo, Francuz nadto ludzi znał, ażeby nie ocenił Bojarskiego; ale z drugiéj strony tém więcéj się go obawiał. I on, jak hrabina, był wahającym się, niepewnym, które z dwojga złego miał wybrać. Z Bojarskim byli oboje pewni tego przynajmniéj, że ich nie oszuka. Miłość prawdy w nim była przymiotem uderzającym.
Sam Francuz naprzód zwrócił uwago matki na coraz wybitniejszy wpływ Bojarskiego, jak mu się zdawał niebezpieczny. Teraz niemal się gniewał na siebie za sąd może zbyt pośpieszny, który — wrazie usunięcia się tego nauczyciela — narażał na ciężkie poszukiwania, próby i zawody.
Nielepiéj-że było pozostać przy tém, co się już znało, niż trafić może na skryte a gorsze jeszcze niebezpieczeństwo?
Hrabina poczęła od opowiadania o swém spotkaniu z Bernardem.
— Koniec końcem — rzekła wprost, z krwią najzimniejszą — sam mi podziękował, ten jeden kładąc warunek, że o żadnéj indemnizacyi słyszéć nie chce.
— Tego ja byłem pewnym — dodał żywo l’abbé — ma uczciwą dumę ubogich. Szkoda człowieka, ale... im czystszym jest i zacniejszym, tém staćby się mógł z marzycielstwem swém groźniejszym dla Gwalbertka.
Hrabina zamyślona stała oparta o stolik.
— I mnie z nim rozstać się będzie trudno — rzekła — a co najgorsza, przewiduję że Gwalbert, który się przywiązał do niego, będzie go opłakiwał. I jak mu tu wytłumaczyć, że się on z nami, czy my z nim rozstajemy?
— Ale on z nami, on z nami! — podchwycił ksiądz. — Tak jest wistocie: on piérwszy podziękował pani hrabinie. Trudno siłą człowieka i gwałtem trzymać, gdy chce odejść.
Oboje zadumani czas jakiś milczeli.
— Nie mam sobie nic do wyrzucenia — rzekła hrabina — najmniejszego niebacznego słowa. Nie mogłam go obrazić, zwróciłam tylko uwagę nato, że mi demokratyzuje Gwalbertka.
Ksiądz ramionami poruszył.
— Tak — dodał — a że te demokratyczne przekonania popiéra niezawsze właściwemi cytatami z ewangelii, to mi się nie podoba. Daje to twierdzeniom powagę wielką. Wiémy jak słowa Bożego łatwo nadużyć można. Czy sądzi pani hrabina, że Bojarski nie dałby się jeszcze na czas pewien zatrzymać, przynajmniéj dopóki my sobie kogoś innego na jego miejsce nie znajdziemy?
— O, do czasu pozostanie pewnie — westchnęła hrabina — lecz, przyznaję się wam, iż ze smutkiem przyjdzie mi się wyrzec nadziei zachowania go przy Gwalbercie. Musimy przyznać, mimo zbałamucenia, że ten człowiek o wiele więcéj wart od innych.
L’abbé westchnął.
— Tymczasem więc — dodał — niech hrabina tylko zażąda od niego, aby nie opuszczał Gwalberta, póki się nie znajdzie zastępca.
— Postaram się o to — zimno odparła hrabina — ale sprawiedliwość nakazuje postawić oznaczony termin jakiś, bo on téż musi się starać o to, aby sobie znalazł zajęcie.
Rozstała się hrabina, niezupełnie kontenta z kapelana, który zanadto surowym się okazał względem Bernarda — i l’abbé z hrabiny, mówiąc sobie, iż go nie zrozumiała, zbyt się pośpieszywszy z wymówkami, gdy można było innych jeszcze próbować środków oddziaływania na Bernarda.
Nazajutrz dzień się rozpoczął jak zwykle, wedle formy niezmiennéj, a po śniadaniu hrabina na chwilkę rozmowy wezwała do gabinetu Bernarda.
— Pan naseryo obstajesz przy tém, by nas porzucić? — zapytała go.
— Zdaje mi się, że spełniam tylko życzenie pani hrabiny — rzekł spokojnie. — Nie mogę się odmienić, muszę się więc usunąć.
— Jest to dla nas niespodzianką — odparła pani domu. — Mówisz pan że kochasz swojego ucznia, Gwalbert téż mu płaci za to przywiązaniem; nie zechcesz go wiec tak rzucić z dnia na dzień, nie dając nam czasu, byśmy mu poszukali zastępcy.
— Pani hrabina pozwoli mi na to zwrócić uwagę, że l’abbé V... może bardzo dobrze zająć tymczasowo moje miejsce — rzekł Bojarski. — Ja będę zmuszonym także szukać sobie...
— Ale ja obstaję przy indemnizacyi, dlatego że ona właśnie ma na celu dać panu czas na to poszukiwanie — rzekła hrabina.
— Tak — odparł Bernard — ale mogłoby się obejść bez niéj i mnieby z tém lżéj było.
— Nie przesadzaj pan w delikatności — odezwała się hrabina. — Słusznie się to panu należy a nam daje czas, abyśmy się rozpatrzyli.
Bernard, skłoniwszy się, chciał odejść, gdy hrabina przystąpiła do niego.
— Gwalbertkowi proszę nic nie mówić o tém; bądź pan z nim jak dawniéj.
Bojarski odszedł i rzeczy pozostały w zawieszeniu.




Do małego kółka przyjaciół i towarzyszów Bernarda, z którymi go związało koleżeństwo uniwersyteckie i służba wojskowa, należał Cezar Muliniec.
Jak Bojarski, sposobił się on do stanu nauczycielskiego, miał wielkie zamiłowanie literatury, niepospolity talent poetycki, pojęcie żywe i bystre, lecz zawczasu zmuszony myśléć sam o sobie i wtajemniczony w ciemniejsze strony życia ludzkiego, nawykł rachować się z niemi i wcale inaczéj wytykał sobie drogę życia.
Muliniec nie był zepsutym, lecz przedewszystkiém tylko własne dobro zawsze mając na widoku, do wielu ustępstw był gotowym, na które Bernardby się nigdy nie zgodził. Charaktery ich miały pewne bliźnie przymioty, ale i wielkie różnice. Bernard przy nim wydawał się naiwnie dziécięcym.
Cezar, jakby przeczuwał naukę Emmersona, miał za zasadę iść do celu własnego, niezbyt się dla drugich poświęcając. Celem tym wprawdzie nie były zdobycze materyalne, nie szło mu ani o zbogacenie się, ani o dogadzanie próżności, ale o wykształcenie siebie, o podźwignięcie swych sił umysłowych; to zaś, co mu na zawadzie stawało, gotów był bez namysłu uprzątnąć z drogi. Syn urzędnika, który nie zostawił po sobie nic nad wychowanie jakiemu dał, Cezar wyrostkiem, na łasce dalekich krewnych, musiał sam dobijać się reszty. Ale czuł w sobie siły i wiodło mu się szczęśliwie. Są ludzie, co mają przeczucie przyszłości swéj, i stąpają nieraz zuchwale, dobijając się jéj osiągnięcia. Zwano go zarozumiałym niekiedy, choć nie był nim wistocie, lecz miał instynktową wiarę w siły własne. Najlepiéj rozumiał czego mu brakło, ale nigdy nie rozpaczał o nabyciu niedosięgniętego. Pracowity, niezmordowany, zawsze pogodnego umysłu, miły w obcowaniu, umiejący się zastosować do ludzi, Muliniec należał do téj młodzieży, którą wymieniano jako świetne rokującą nadzieje. Kilka jego poemacików, kilka rozprawek, parę krytyk teatralnych zwróciły nań uwagę najsurowszych sędziów ówczesnych.
Bojarski był bojaźliwym w wyborze zajęć, wahał się często w posłuchaniu natchnienia, badając siebie, czy ono wistocie odpowiadało jego charakterowi i zdolnościom. Każde zadanie w piérwszéj chwili uważał za przechodzące jego siły.
Cezar, przeciwnie, mając ogromną łatwość, nigdy nie wątpił o sobie, porywał się na wszystko i gotów był szczęścia próbować w najrozmaitszych rodzajach. Rzucał się na poemata, pisał dramata, marzył o historyi, czuł w sobie powołanie krytyka.
Niezawsze bywał szczęśliwym w tych pokuszeniach, lecz to go nie zrażało. Potrzebował być czynnym, poruszać się, pracować. Czytał ogromnie wiele; erudycyą, choć może niezbyt głęboką, ale świetną, zdumiéwał Bojarskiego. Poznawszy się z sobą, poprzyjażnili się łatwo, znajdując się sobie wzajem potrzebnymi.
W długich rozmowach, na przechadzkach, poddawali sobie myśli, roztrząsali je, sprzeczali się, a koniec końcem tęsknili za sobą, choć się najmocniéj różnili w zdaniach. Dla Bojarskiego miał Cezar ten przymiot wielki, że sam straciwszy matkę, do któréj był przywiązanym, szanował i kochał profesorową, bo mu ją przypominała.
Rzadko dzień upłynął, żeby się nie spotykali. Muliniec nie miał jeszcze stałego zajęcia; ale dwie siostry zamężne za urzędnikami dosyć wpływowymi, obie przywiązane do brata, starały się o coś dla niego. Tymczasem był on spółpracownikiem bezimiennym pisemek niewielu, które podówczas wychodzić zaczynały.
Nie przynosiło to nic, lub bardzo mało, lecz nie dawało zardzewiéć i rozpróżnować się.
Tymczasem Muliniec roił plany olbrzymie prac przyszłych. Równie jak Bojarski, uczył się z chciwością wiedzy niezmierną.
Pomiędzy Mulińcem a Bernardem nie było tajemnic; spowiadali się sobie, nie obawiając się zdrady.
Drugiego dnia, gdy hrabina wymogła na Bojarskim, że do czasu pozostanie przy jéj synu, Bernard, idąc do matki, spotkał na drodze Mulińca. Cezar z powierzchowności téż różnił się wielce od skromnego i niepokaźnego Bojarskiego. Był to bardzo przystojny mężczyzna, słusznego wzrostu, zręczny, twarzy pełnéj wyrazu, umiejącéj się przymilić, rozmowy łatwéj i mający pewną dystynkcyą, którą mu nawyknienie do towarzystwa w większém mieście nadawało.
Bernard wyglądał na daleko mniéj wybitną osobistość, niż był wistocie; trzeba go było poznać, aby ocenić. Cezar więcéj obiecywał, niż mógł ziścić, ale zdobywał ludzi łatwiéj, zastosowywał się do kółek, w które wchodził, prędzéj daleko.
Podali sobie ręce.
— Cóżeś tak pochmurny dziś? — spytał Muliniec.
— Jakże chcesz? odprawiono mnie, czy ja się odprawiłem, bo doprawdy nie wiem tego sam — rzekł Bojarski. — Jestem człowiekiem szukającym kawałka chleba, a mam matkę.
Muliniec, który wysoko cenił przyjaciela, szczególniéj jako pedagoga, zdumiał się.
— A toż są... z pozwoleniem... (tu niegrzecznego mu się coś wyrwało), jeżeli mając cię, nie poznali się na tobie. Chyba nie hrabina, ale ty...
— Hrabina zaczęła mi czynić wymówki, posądzając o wpływ na syna w kierunku, który się jéj nie podobał. To było powodem, żem usunąć się musiał — rzekł Bernard.
— Seryo? — zapytał Cezar.
— Nie cofnę się — mówił Bojarski. — Prędzéj późniéj przyjść do tego musiało... przeczuwałem to. Ja z Gwalbertka chciałem zrobić człowieka... matka panicza — nie mogliśmy się pogodzić...
Muliniec słuchał z uwagą.
— Gdybyś troszeczkę, odrobinkę chciał był zażyć przebiegłości — rzekł cicho — byłbyś na swojém postawił.
— Udawać nawet dla najszlachetniejszego celu, maskować się nie potrafiłbym, nie mogę — odparł Bojarski. — Żal mi Gwalberta, lecz sumienie moje droższe mi jest nad niego.
— Więc rzecz postanowiona, nieodwołalna? — przerwał gorąco Muliniec — miejsce wakuje?
— Ja com raz powiedział i postanowił, tego nie odwołuję — potwierdził Bojarski. — Lecz cóż cię to tak obchodzi?
Muliniec na chwilę spuścił oczy, patrząc w ziemię.
— Ba — zawołał — więcéj daleko, niż sądzisz. Nigdy w świecie nie chciałbym tobie odebrać tak pięknego stanowiska, gdyby mi ono nawet było jedyną deską wybawienia; ale jeżeli ty porzucasz to miejsce, nie będę ci taił, że gotówem wszelkiemi siłami dobijać się o nie. Tak — dodał Muliniec — naprzód wychować przyszłego dziedzica takiego imienia jest-to już zdobyć sobie nieoszacowane stosunki, zapewnić przyszłość; powtóre same korzyści materyalne, pensya i t. p. czynią tę posadę wyjątkowo powabną. Na miłość Boga, nie zrzekaj się! — dokończył Muliniec.
— Ale rzecz jest dokonana — odparł Bojarski zimno. — Ja tam nie wrócę już, a ty.... staraj się, jeśli chcesz... Zapowiadam ci jednak, że będziesz miał do walczenia z hrabiną, wymagającą wiele, z księdzem podejrzliwym i z sumieniem....
Muliniec się uśmiéchnął.
— Bądź spokojny — rzekł. — Jest to wielka między nami różnica, mój Bernardzie, że cel możemy miéć jeden i pojmować go jednakowo, ale w wyborze środków i dróg do tego poczciwego celu różnimy się ogromnie. Ja się nie będę wahał zmilczéć, potakiwać, bylebym osiągnął, czego pragnę; ty idziesz przebojem. Wychować się będę starał Gwalbertka tak jak ty, na prawego i pożytecznego krajowi obywatela, to pewna; lecz nic mnie nie będzie kosztowało oszukać w tym względzie i labusia i mamę. Sumienie mnie moje rozgrzészy.
Bojarski zaciął usta, skrzywił się i nie odpowiedział nic.
Muliniec rękę wyciągnął do niego i w milczeniu dłonie sobie ścisnęli.
— Przedewszystkiém — zawołał Cezar — słowo honoru, że ty mi za złe tego nie weźmiesz.
— Ale owszem, wdzięczen ci będę, gdy Gwalberta weźmiesz pod swoję opiekę; dam ci nawet wskazówki do postępowania z nim. Staraj się, zdobądź to stanowisko i utrzymaj się na niém — rzekł Bojarski — to będę o Gwalberta spokojniejszy.
Raz jeszcze ręce sobie uścisnęli.
— Proszę cię o jedno — dodał, śmiejąc się, Muliniec — abyś ty mnie nie zalecał. Jeżeli się spytają o Mulińca...
— To powiem, co o nim myślę, ani mniéj, ani więcéj — surowo odparł Bojarski. — Zalecać do zbytku nie będę, lecz wiesz, że cieniem nawet kłamstwa się brzydzę.
Nie tracąc ani chwili czasu, Muliniec uściskał Bojarskiego i pobiegł natychmiast rozpocząć starania i zabiegi o wakującą nauczyciela posadę. Bernard tymczasem, nie śpiesząc się, układał sobie drogi, któremi miał zdobyć nowe zajęcie, zapewniające mu choćby skromne z matką utrzymanie.
Przewidywał teraz, iż Cezar, umiejący żwawo popierać wszystko cokolwiek przedsiębrał, prędzéj daleko albo dopnie tego co zamierzał, lub zostanie stanowczo odrzuconym. Piérwsze jednak zdawało się pewniejszém. Trzeba więc było myśléć o sobie, a raczéj o matce.
Wśród tego zaprzątnienia losem przyszłym i żalu, jaki w nim obudzało rozstanie się z Gwalbertkiem, odebrał kartkę od hrabiny Maryi, w kilku słowach żądającéj, aby się z nią widział niezwłocznie.
Domyślał się łatwo, iż nieporozumienie z hrabiną Anną wywołało to wezwanie. Protektorka chciała się zapewne z ust jego dowiedziéć, co mogło być powodem, iż miejsce tak korzystne utracił.
Wieczorem tegoż dnia wyprosił się Bernard do hr. Zygmuntostwa.
W saloniku wyszła naprzeciwko niego hr. Marya, smutna i zdziwiona. Oczekiwała na niego.
Hr. Zygmunt szedł tuż. Oboje, jak z twarzy ich widać było, mocno zajęci zdawali się tém, co zaszło pomiędzy hr. Anną a Bernardem.
— Ale mów że nam pan, wytłumacz — odezwała się pośpiesznie gospodyni domu, prowadząc Bojarskiego za sobą. — Co to za nieporozumienie? w czém zaszła taka różnica zdań, że się aż musicie rozstawać? Nie pojmuję, nie rozumiem!
— Ani ja téż — dodał hrabia. — Znamy się trochę i sądzę, że przekonania pańskie, z któremi się nie taisz, są mi wiadome, a nie przypuszczam, ażebyś je miał zmienić.
— Hrabina Anna — odezwał się Bernard — znajduje wpływ mój na syna swego wogóle szkodliwym. Dostrzegła w dziecku zmianę i mnie ją przypisuje. Zdaje się, że mię posądza o zbyt demokratyczne zasady.
Hr. Zygmunt się uśmiéchnął.
— Mój panie Bernardzie — odezwał się — jakże tam stoisz z temi zasadami? Miałżebyś nagle stać się demagogiem, tak jak Rousseau niegdyś w urojonym stanie natury szukał zbawienia? Miałżebyś szukać wszystkiego u ludu, który jest zaprawdę wielką skarbnicą in potentia, ale sam do czynu ani usposobionym, ani przygotowanym? Lud potrzeba kochać, umiéć go cenić, ale go nie przeceniać... Jest-to bogaty pokład rudy, który topić i oczyszczać należy, a hartować, aby stałą uczynić.




— Zdaje mi się, panie hrabio — odparł Bojarski — że w tym względzie wcale się nie różnim przekonaniami. Demagogiem nie byłem, nie jestem i nie będę, dlatego naprzód, iż w ostatecznościach i skrajnych pojęciach nie szukam prawdy; powtóre dlatego, że wszelka społeczność jest ciałem, składającém się z wielu organów, i najlepszym sposobem sprowadzenia jéj do stanu polipa, jest zredukowanie organizmu do jednego tylko organu, do pierwotnéj formy. Cokolwiek rozwinięte i udoskonalone życie społeczne z konieczności wymaga podziału pracy, a zatém i podziału na klasy. Idzie o to tylko, aby one z sobą zostawały w żywotnym i organicznym związku. Bez pewnéj arystokracyi, bez możnych, bez reprezentantów idei narodowéj, równie jak bez ludu, jak bez klasy średniéj, żadna ukształcona społeczność obejść się nie może. Odjąć jéj jednę z tych klas, jest to odebrać siłę i narzędzie do pracy wspólnéj. Nie wiem czy się dosyć jasno wyraziłem — dodał Bernard — aleśmy nieraz tę kwestyą poruszali i pan hrabia wié, jak ja ją pojmuję. Do tych zasadniczych prawd dodać trzeba, iż każdy naród nieinaczéj jak na podstawach przeszłości swéj i wyrobionego wiekami organizmu życie przedłużać i rozwijać może. I my więc obowiązani jesteśmy iść za wskazówkami, jakie nam pozostawia przeszłość. Jeżelim na małego Gwalbertka wpływał — dokończył Bojarski — to tylko chyba w tém, aby swego położenia, swych obowiązków nie uważał za rzecz odrębną, za oddzielnie dla samych siebie istniejące, ale jako część składową całości. Teoryj tych chłopcu wcale nie wykładałem, bo byłyby zawczesne i nie w miejscu; starałem się tylko wpoić w niego przekonanie, iż powinien był czuć się członkiem, cząstką czynną narodu, a nie jakąś odrębną istotą, dla saméj siebie stworzoną.
— O wszystkiém tém — rzekła hrabina — mówiliśmy nieraz i my nie różnimy się od pana w pojmowaniu obowiązków arystokracyi, bo idzie tu tylko o to, jak mi się zdaje, aby obok jéj praw, położyć obowiązki dla równowagi. Lecz... cóżeś pan przewinił ostatecznie, o co poszło?
— Zdaje mi się, że powodu nie dałem żadnego do wymówek — rzekł Bernard. — Wogóle hrabina postrzegła, że chłopak stał się przystępniejszym i mniéj bacznym na to, co zwie godnością jego... Hrabina Anna nie okréśliła mi wyraźniéj, co miała do zarzucenia; ja zaś, nie mogąc się zmienić, gdybym chciał nawet, musiałem się dobrowolnie usunąć.
— Bardzo źle się stało — szepnęła hrabina Marya — postąpiłeś pan zapośpiesznie... Widziałam się z Anną i czuję, że ona sama z tego zerwania jest nierada, że porozumienie się jakieś było możliwem.
— Być może — wtrącił Bernard — aleby to było tylko odwłoką tego, co nieuchronne. Gwalbertekby się przy mnie demokratyzował, jak utrzymuje hr. Anna; jabym zapobiedz temu nie umiał, więc rozstać się prędzéj późniéj musieliśmy.
— Ja nad tém boleję témbardziéj — odezwał się hr. Zygmunt — że nie widzę kim i jak pana mogą zastąpić, a żal mi Gwalbertka. Są to właśnie lata te, dla których wpływ nauczycieli i otaczających osób największéj są wagi. To, co się wyciśnie na miękkim mózgu chłopaka teraz, pozostanie na wieki.
— Ja się serdecznie przywiązałem do mojego ucznia — dorzucił Bojarski — on potrosze do mnie. Boli i mnie, że go porzucę.
— Nie możnaby próbować? — łagodnie wtrąciła hrabina Marya.
— Nie, pani łaskawa — przerwał Bernard — nie, ja to uważam za nieodwołalnie rozstrzygnięte.
Oboje hr. Zygmuntostwo zasmucili się. Szło im o Gwalberta głównie, ale i los Bojarskiego niemniéj ich obchodził.
— Cóż pan myślisz począć z sobą? — spytała hrabina Marya.
— Spróbowałem nauczycielstwa domowego — odparł Bernard — lecz widzę że i odpowiedzialność jest bardzo wielka i zadanie dla człowieka sumiennego trudne. Piérwszym warunkiem byłoby z rodzicami się tak porozumiéć, aby najmniejszéj różnicy w planie wychowania nie było. Jest to jednak prawie niepodobieństwem. Zrzekam się więc wychowania, a będę tylko nauczał — dokończył Bojarski. — Szukam lekcyj, będę je dawał po pensyach, ograniczę się wykładem kilku przedmiotów. Ja i matka nie potrzebujemy wiele, a to nam życie lżejszém uczyni. Będę miał więcéj swobody do pracy nad sobą, do zajęć literackich.
Przez cały niemal wieczór pozostał Bojarski u hrabiostwa. Rozstali się z nim, obiecując mu starać się dla niego o zajęcie, a żądając, aby o nich nie zapominał. Zjednali go tém sobie więcéj jeszcze.
Bojarski, nie dając Gwalbertowi poznać tego po sobie, iż wkrótce rozstać się mieli, mimowoli czulszym był dla niego jeszcze. W stosunkach domowych nic się nie zmieniło, ale czynny i nie zasypiający gruszek w popiele Muliniec już ze wszech stron zabiegał, aby się wcisnąć do domu hr. Anny i być jéj poleconym.
Znalazł z łatwością kogoś, co się podjął tego i potajemnie wprowadzono go, dla piérwszego poznajomienia się z matką.
Trochę zawiedziona na Bojarskim, postanowiła sobie zgóry być nadzwyczaj ostrożną i nie spieszyć się z ostateczném rozstrzygnięciem.
Pan Cezar, zbadawszy przez Bojarskiego plac boju, wystąpił zbrojny i dobrze przygotowany, postanawiając zwyciężyć. Mówiliśmy już, że ustępstwa nic go nie kosztowały, że w towarzystwie znaléźć się umiał i do usposobień ludzi zastosować.
Hrabina przyjęła go zimno, sztywnie, od piérwszego słowa zapowiadając, że jest nadzwyczaj wymagającą, ale tam, gdzie szło o całą przyszłość dziécięcia, sumienie jéj to nakazuje.
Muliniec ze swéj strony świetnie rozwinął tę teoryą, że nauczyciel powinien być narzędziem tylko w ręku rodziców, naturalnych opiekunów dziécięcia i najlepiéj mogących niém pokierować. Zdanie to nadzwyczaj się podobało hrabinie, a rozwiązywało odrazu niemal wszelkie trudności.
Wyrzekając się samoistności, Muliniec już napoły zwyciężył. Szło o to teraz tylko, czy miał zdolności umysłowe i naukowe wykształcenie dostateczne.
Z tym talentem popisowym, jaki odznaczał Cezara, łatwo mu było zaraz w piérwszéj rozmowie olśnić hrabinę. Znalazła go nieskończenie wyższym nad Bernarda, sympatyczniejszym.
Zręczny i przebiegły, odgadywał jéj myśli, uprzedzał je, potakiwał.
Po półtoragodzinnéj rozmowie, hr. Anna uszczęśliwiona, byłaby może odrazu zgodziła się z nim, gdyby niezmierna giętkość Mulińca, nadzwyczajna jedność zdań nie obudziły w niéj jakiéjś obawy. Po Bojarskim, który się nie dawał przełamać, ten dowcipny, zręczny, śmiały człowiek, tak nadzwyczaj powolny, był dla niéj zjawiskiem prawie niepojętém.
Rozstając się z nim, hr. Anna zaprosiła go na drugie posłuchanie, obiecując sobie zbadać go lepiéj jeszcze.
Muliniec wyszedł z najlepszą nadzieją.
Wciągu piérwszéj konferencyi, hrabina Anna spytała Cezara, czy zna swojego poprzednika.
— Jesteśmy towarzyszami z uniwersytetu i bardzo dobrymi przyjaciółmi — odparł Muliniec. — Bojarski jest jednym z najwięcéj obiecujących między młodzieżą, ma przymioty wielkie i rzadkie; ale trochę marzyciel, niedosyć się rachuje z rzeczywistością. To jedno mu zarzucić można.
Hrabina uśmiéchnęła się milcząco.
Wprost prawie od niéj, Cezar postarał się widzieć z Bernardem i wyspowiadał mu się z całego przebiegu rozmowy.
— Zapyta cię może o mnie — dodał. — Co powiész?
— Żem twoim przyjacielem i że cię cenię wysoko — rzekł Bernard. — A jeśli chcesz, dodam i to, że się po tobie większéj powolności spodziéwać może.
Obawiając się zawodu, hr. Anna, któréj Muliniec podobał się bardzo, poruszyła wszystkie sprężyny, aby o nim, jego przeszłości, charakterze, zdolnościach zasięgnąć wiadomości. Wszystko się składało tak, iż nic p. Cezarowi zarzucić nie było można.
Naostatku, jednego poobiedzia, wyprowadziła hr. Anna Bojarskiego do gabinetu.
— Znasz pan Cezara Mulińca? — zapytała go, bacznie mu patrząc w oczy.
— Bardzo dobrze, jesteśmy przyjaciółmi.
— Cóżbyś powiedział, gdyby on pana zastąpił?
— Cieszyłbym się z wyboru — rzekł Bojarski. — Zdolności ma wielkie.
— A strona moralna?
— Nic jéj zarzucić nie można... Obyczaje najlepsze, pracowitość ogromna, a to już samo jest rękojmią pewną.
Zadumana, przeszła się hrabina razy parę po pokoju.
— Według wszelkiego podobieństwa — rzekła — chociaż waham się jeszcze, będę zmuszoną wziąć p. Mulińca. Proszę pana, abyś Gwalbertkowi przedstawił tę zmianę, jako spowodowaną własną pańską wolą. Ja panu nie miałam nic do zarzucenia, tak jak nic... bylibyśmy się porozumieli, gdybyś nie był tak nieznośnie drażliwym i trochę upartym.
Podała mu rękę.
— Rozstaniemy się przynajmniéj — dodała grzecznie — z wzajemnym szacunkiem dla siebie. Powoli przygotuj pan Gwalbertka.
Bojarski wziął się do tego zręcznie, łagodnie, powolnie, ale chłopak niezmiernie uczuł groźbę rozstania i pobiegł do matki jak oszalały.
Hrabina złożyła winę na Bojarskiego, przedstawiając synowi, iż zbytnich ofiar od ludzi nie godzi się wymagać.
Dla odwrócenia smutnych myśli dziécięcia, hrabina współcześnie zaprosiła Mulińca, którego Gwalbert przyjął bardzo chłodno i z pewném niedowierzaniem.
Nie zraziło to Cezara, umiejącego w każdym razie stosować się do ludzi i położenia. Był pewnym siebie, że młode i wrażliwe paniątko, choćby z początku wstręt do niego miało, pozyskać sobie potrafi. Nie lękał się trzech razem zdobyczy, których musiał dokonać, jednając sobie zaufanie matki, życzliwość Francuza i przywiązanie Gwalberta...
Bernard usuwał się ze smutkiem w sercu, bo miał słabość ludzi wielu, że się do tych, z którymi żył, przywiązywał.




Rok upłynął od czasu, gdy Bojarski, uścisnąwszy Gwalberta, milczący, zadumany, opuścił dom hrabiny Anny. Matka, która swém wystąpieniem nieoględném wywołała rozstanie, żałowała Bernarda, Francuz mówił o nim z szacunkiem, Gwalbertek tęsknił.
Muliniec jednak wszystkich sobie, jak postanowił, pozyskać potrafił. Szło z nim daleko łatwiéj; ulegał hrabinie, potakiwał księdzu, zabawiał Gwalberta; ale tego poszanowania i uczucia, jakie pozyskał Bernard, on wzbudzić nie umiał.
Zarzucić mu nic nie było można, ale przywiązać do siebie nie potrafił. Dogodnym był tylko...
Powolność z jego strony dochodziła do tego stopnia, iż Gwalbertowi ułatwiał na przechadzkach spotykanie się z dawnym nauczycielem i długie z nim rozmowy, do których chłopię najczęściéj przed matką się nie przyznawało.
Bojarski ze spokojem ducha począł zaraz po uwolnieniu swém starania o lekcye i zajęcia literackie... Hrabiostwo Zygmuntostwo dopomogli mu skutecznie do pozyskania piérwszych, w korzystnych warunkach, a to samo już, że zamożniejsze domy powoływały Bernarda, zalecało go pensyom i uczniom, potrzebującym nadzoru i kierunku.
Przez czas jakiś mowa nawet była o tém, że Bernard mógł otrzymać pozwolenie na utrzymywanie pensyi męzkiéj lub żeńskiéj. Obawa jednak, aby dom większy nadto matki nie obarczał, wstrzymała od tego Bojarskiego. Lękał się téż wielkiéj odpowiedzialności, zbyt pochłaniających go zajęć w chwili właśnie, gdy się czuł powołanym do tworzenia.
Do lekcyj prywatnych nie potrzebował się przygotowywać tak mozolnie; wieczory i część dnia miał dla siebie. Mnóstwo planów i projektów przechodziło mu teraz po głowie. Natchnienia poetyczne nawiédzały go niekiedy, częściéj jeszcze pomysły dzieł, których brakło dotąd literaturze. Po wielkich kataklizmach, zwykle w zajęciach umysłowych szuka społeczeństwo wytchnienia. Słowo zastępuje czyn i przygotowuje do niego.
Ale sama ta droga do niedoścignionéj świątyni prawdy była gimnastyką ducha zdrową, wprawiała umysły w poważniejsze, głębsze zapatrywanie się na procesy żywota...
Bojarski, którego obchodziło mocno wszystko, cokolwiek się zjawiało, niosąc z sobą zarody prawdy i światła, należał do małego kółka ludzi, cicho i spokojnie pracujących nad sobą.
Było ich kilku zaledwie, idących w tym poważniejszym kierunku, a obok nich czy przez naśladownictwo, czy z rodzimego gruntu, wyrastało cygaństwo, poezyą zabarwione.
W niém także drgało życie, ale nieświadome siebie, i płomień jego więcéj dawał kopciu, niż światła.
Lekceważenie, ironia łączyły się tu ze szlachetniejszemi porywy, które w nich zasmolone ginęły.
Ze spalonych gorzałką rozpaczy gardzieli tych poetów biédnych, wśród czkawek dobywały się zarazem urocze dźwięki tęsknicy i rozdziérające wołania rozpaczy, we wdzięczną formę odziane. Musset i Byron zléwali się tu w jedno smutne zjawisko, które jak ogień na rozdrożu miało zgasnąć jednéj nocy burzliwéj.
Niekiedy z téj grupy cygańskiéj po trzeźwemu zjawiał się jakiś wysłaniec, ciekawy co w poważniejszém kole się działo i czy cyganów tu brano naseryo; ale dwa obozy te nie zléwały się z sobą.
Gdy w jednym cynizm był tonem dominującym, do którego się wszystko stroić musiało, drugiemu smętna powaga wyczekiwania jakiegoś nadawała charakter nieokréślony, niepewny, łatwo dający się w śmiészność obrócić.
Bojarski, zmuszony dla niektórych lekcyj prywatnych zająć większe mieszkanie, obrachowawszy z matką, co mógł na to przeznaczyć, dom nanowo musiał urządzić.
Wybrał sobie szczęśliwie dosyć, na uliczce od miasta nieodległéj, kamienicę czystą i spokojną, któréj drugie piętro starczyło na wszelkie wymagania. Profesorowa, zawsze pamiętając o skromnym dworku, w którym znaczniejszą część życia spędziła, znajdowała lokal ten nowy aż nadto wspaniałym.
W środku jego Bojarski miał dosyć obszérny salonik, z dwoma stołami i kanapami, tak że towarzystwo mogło się zawsze podzielić w nim na dwie grupy. W prawo potém szedł mniejszy pokoik jadalny, profesorska pracownia z biblioteczką i sypialnia. W lewo profesorowa miała dla siebie dwa pokoje, które się z kuchnią łączyły.
Oprócz staréj Katarzyny, która się jeszcze poruszała, ale głos i siły traciła, był do pomocy wyrostek dziéwczę. Więcéj sług nie potrzebowano.
Profesorowa, sama niewiele mogąc pracować, bo jéj wzrok nie dopisywał, naglądała czynnie na gospodarstwo. Życie tu płynęło spokojnie i dobrze uregulowane. Bojarski wychodził na lekcye do miasta zrana, powracał zwykle na obiad do domu; czasem schodzili się do niego uczniowie, a około godziny podwieczorku skończone było wszystko i wieczorem zazwyczaj przychodził ktoś z przyjaciół, z nową książką, z dziennikiem lub niedokończoną jakąś rozprawą, o któréj zdania były podzielone... Staruszka matka, choć część wieczoru spędzała w towarzystwie synowskiém, nie brała udziału w rozmowach i pocichu wysuwała się do swojego pokoju, na pacierze i konferencye z Katarzyną.
W saloniku tym, przy szklance herbaty i skromnym kawałku chleba z masłem, w gronie ludzi niepokaźnych, niemających żadnego stanowiska w świecie, często walczących z niedostatkiem i ciężko zarabiających na powszedni chleba kawałek — roztrząsały się nieraz zadania wielkiéj doniosłości, z gorącą miłością prawdy. Starano się odgadnąć przyszłość. Wschodziły zorze dokoła, ale byłyż to zwiastuny dnia, czy owe ognie podbiegunowe, które rodzą się i gasną w łonie nocy? Często na stoliku Bernarda znajdowały się nowości, które gdzieindziéj zupełnie były nieznane.
Kierunek literatury narodowy, zwrot jéj do rodziméj rudy, nie przeszkadzał Bojarskiemu i przyjaciołom jego uznawać żywotnego związku z Zachodem i jego cywilizacyą za warunek główny postępu.
Czytano więc, co się zjawiało w Niemczech, we Francyi, w Anglii i śledzono nadewszystko pulsa, jakie tam drgały.
Do kółka przyjaciół Bernarda należał już nam znany Cezar Muliniec, chciwy wiedzy, zdolny, żywy, obiecujący wiele, ale w początkach, po objęciu kierunku wychowania Gwalberta, ukazujący się tu rzadko. Tęsknił on za Bojarskim i towarzyszami, lecz potrzebował zapewnić sobie uznanie i zaufanie hrabiny, nimby się zaczął emancypować potrosze.
Drugim z towarzyszów Bojarskiego był zamknięty w sobie, milczący, wychudły, żyjący z wyrobnictwa literackiego, z tłumaczeń za bezcen, ze sprawozdań jako tako kléconych, z artykułów do gazet, które ani stylu, ani nowych myśli nie wymagały — Piotr Grochowski.
Był on daleko więcéj wart, niż na oko się zdawało... Nauki miał dosyć, któréj zużytkować nie mógł. Wielki niedostatek wpłynął na usposobienie jego kwaśne i na pewne lekceważenie pracy... Czuł że mógł więcéj i lepiéj, ale z cyniczną pogardą szydząc sam z własnéj roboty, podejmował ją dla chleba, nie ufając przyszłości. Blady, w okularach krzywo zawsze umieszczonych na nosie małym, trochę już łysy, Piotruś czasem zarywał na cygana... Ubiorem był do nich podobny. Wytarty mocno surdut czarny nigdy się nie zmieniał, a szczelne jego zapinanie zdawało się spowodowane zaniedbaniem reszty ubrania.
Gdzie stał, jak się mieścił, co jadał, o tém nikt nie wiedział; były to jego tajemnice. Adresu swojego nie dawał nikomu. Znajdowano go najpewniéj w oznaczonych godzinach w małéj kawiarence, którą on swoją dziurką nazywał. Zjawiał się rano w biurach redakcyjnych, brał z nich robotę do domu, a bardzo często, gdy była pilną, siadał i wśród gwaru, ze znakomitą przytomnością umysłu, odrazu ją na papiér rzucał.
W téj walce z piérwszemi potrzebami życia, na których zaspokojenie mu nigdy nie starczyło, posądzany o pewne wybryki, które go rujnowały, Piotr był skwaszony, gorzki, niemiły w towarzystwie, a za to, że go nie uznawano, mścił się nielitościwą krytyką na wszystkiém. Słabe strony w każdéj rzeczy, w człowieku i książce, odkrywał najłatwiéj, one jedne go uderzały...
Piękności albo nie czuł, lub stępiony smak nie dawał mu ich ocenić.
Głupia książka więcéj mu daleko sprawiała przyjemności, niż najznakomitsze dzieło.
Lecz w poufałém towarzystwie, gdy był w kilku z Bojarskim, Mulińcem i wśród takich, których musiał szanować, Piotruś innym się stawał. Sąd miał zdrowy, pogląd głęboki, zdanie trafne.
Jedna zato obojętna lub niemiła osobistość starczyła, by mu zamurować usta, lub uczynić go szyderskim i nieznośnym. Bojarski litował się nad nim, lubił go i zapraszał często.
— Jabym przyszedł czasem do ciebie — odpowiedział na to Piotruś — ale — zapominam się i okrutnie cię objadam, bo prawie zawsze przychodzę głodny. Pociecha ze mnie niewielka, a koszt znaczny...
Profesor gimnazyum, Wawrzyn Larski, należał także do małego cenaculum Bernarda. Ten przy Piotrusiu w wyszarzanym surducie, którego łokcie połyskiwały, wydawał się jakby istota do innego należąca świata.
Młody, ładny, choć do zbytku blady, posądzanym był nawet iż się fryzował, chociaż ciemny włos lśniący sam przez się w pukle się układał. Figurkę miał bardzo zręczną, ręce białe, rękawiczki nosił obcisłe, obuwie od najlepszego majstra i stroił się może do zbytku, jak na profesora. A że nie miał lat trzydziestu, i płeć piękna nie była dlań obojętną.
Spoglądano zukosa na jego elegancyą, a przebaczano mu ją dlatego, że pomimo starania o nią, Wawrzyn był nie bez talentu i miał dar wymowy niepospolity.
Piotruś utrzymywał, że słowa toczyły mu się z ust, jak kryształowa woda z górskiego źródła, że błyszczały brylantowemi kroplami, ale nie były niczém więcéj, tylko zimną, czystą wodą.
Larski, dzięki matce Francuzce, mówił doskonale jéj językiem, znał najlepiéj jego literaturę i wykształcenie to odbijało się w umyśle, w obyczajach, w całym człowieku.
Głębokich pomysłów nie miał, lecz drobnym i nieznaczącym nawet rzeczom umiał nadać urok, ubrać je, okrasić, ubarwić i uczynić zajmującemi.
Gdy jeden ze swych występów oratorskich rozpoczynał Larski, Piotruś zwykle ostentacyjnie ziéwał, lub stawał przypatrywać się ścianie. Wzięty w kołach arystokratycznych już dla samego języka francuskiego, Wawrzyn przynosił ich woń z sobą i niezupełnie się dostrajał do Bojarskiego i jego towarzyszów, czując się tu może nieswoim; ale dbał o to, aby go przyjmowano, chcąc uchodzić za poważnego i uczonego człowieka.
Nie potrzebujemy dodawać, że poeci młodéj Francyi, z W. Hugo i Lamartinem na czele, byli bożyszczami, przed któremi składał ofiary. Nowości francuskie on najpiérwszy otrzymywał i sławę ich głosił.
Starszy daleko od nich wszystkich, ale lubujący się w odżywiającém go towarzystwie młodzieży, profesor, emeryt Żardyński należał także do przyjaciół Bernarda.
Był to jeden z tych rzadkich ludzi, którzy na umyśle i duchu nie starzeją. Wykształcony wedle dawnych prawideł, łacinnik znakomity, obeznany z literaturą klasyczną — całe pieśni Wirgiliusza recytujący na pamięć, Żardyński, nie poprzestając na téj specyalności, chciwy wiedzy, czytał co tylko mógł dostać, szedł z ruchem wieku, zapalał się nawet do dzieł jego, choć im wszystkim niedosyć wyrobioną formę wyrzucał, a w towarzystwie młodych łatwością słowa, żywością uczucia stawał się ich rówieśnikiem. Różnice w poglądach jego od młodszych były wielkie, ale profesor ani się zrażał niemi, ani pogardzał nowościami... nadewszystko zaś szukał życia, potrzebował go i dlatego w kółkach młodzieży obracał się z upodobaniem.
Sam jeden na świecie, z żoną staruszką, dobrą a prostą kobiéciną, nie mając nic do czynienia, czytał po całych dniach ogromnie; książek mu nastarczyć nie było można. W niedostatku nowości, rozpoczynał poraz może setny Pliniusza, który go bawił, listy Seneki, lub Cycerona, komedye Terencyusza i Plauta, a niekiedy przynosił młodzieży jakby z tamtego umarłego świata zaczerpnięte życie nowe... Szanowano go tu, od czego się bronił, chcąc zawsze udawać młodego, a Bojarski, znajdując w nim pewne choć dalekie podobieństwo do swego ojca, kochał go bardzo.
Oprócz tych gości zwyczajnych, zjawili się na ulicy Ś-to Krzyskiéj niekiedy wprowadzani przez którego ze znajomych młodzi ludzie, przy których starszyzna więcéj była milczącą i nieswoją. Z cygańskiego obozu czasami wpadał tu przezwany przez swych towarzyszów nieprzyzwoicie „Skórką na buty,” a przez skrócenie „Skórką” — młody Haburski.
Niepodobna mu było odmówić rzeczywistego, pięknego talentu poetyckiego; — wiérsze pisał i improwizował z łatwością nadzwyczajną; lecz nawet wśród sobie podobnych cynizmem raził i przesadzoném rozpasaniem, z którém się chwalił.
Rzadko bardzo można go było widziéć trzeźwym, a często w ulicach zataczał się o białym dniu i sypiał po szynkach. Naówczas bracia cyganie, którzy w nim uznawali rodzaj naczelnika, bo nikt mu ani talentem, ani cynizmem nie zrównał — brali go na barki ostrożnie i jakby z procesyą wiedli tego nieboszczyka gdzieś na strych, na słomę, aby się na niéj przespał i przetarłszy zaledwie oczy, zawołał o szpagat znowu.
Skórka, obok cynizmu najobrzydliwszego, z którego popis czynił i chwalił się nim, miéwał chwile smutku i melancholii, można było nawet powiedziéć zgryzot sumienia, a z towarzyszów, co go naśladowali niedołężnie, szydził nielitościwie. W poezyach jego, obok sarkazmu, dźwięczały struny uczuciowe, niekiedy łzawe. Było w nim coś Heinego i Musseta; najpiękniéjszy poryw kończył się swędliwém i obrzydłém szyderstwem. Wszystko to razem wzięte nadawało mu fizyognomią oryginalną i przyczyniło się do zjednania sławy czy osławienia. Poważni ludzie nawet ciekawi byli tego fenomenu, chociaż on obchodził się z nimi, jakby ich chciał od siebie odstręczyć, nikomu nie dając zajrzéć w czarne głębiny swéj duszy.
Rzadko bardzo koryfeusz ten cyganów, który otoczony bywał naśladowcami i podkomendnymi, dozwalał któremu z nich towarzyszyć sobie do Bojarskiego. Przychodził tu sam i bywał milczący, niekiedy tylko strzelając jakim paradoksem lub sarkazmem. Trafiało się, że przynosił jaki ułamek poematu, czytał go, lub deklamował od niechcenia i śledził wrażenia, jakie wywołał.
Jakim sposobem zawiązała się znajomość z Bojarskim i potrafiła się wcisnąć do jego domu i towarzystwa panna Henryka Żabska, nie umiemy wytłumaczyć. Najprawdopodobniéj sama piérwsza musiała szukać téj znajomości, narzucić się i raz dostawszy pomiędzy ludzi nauką zajmujących się, miłujących ją, stosunki te pielęgnowała troskliwie.
W owych czasach, gdy jeszcze emancypacya kobiéty nie była na porządku dziennym, panna Henryka mogła się liczyć do istot fenomenalnych. Córka profesora, siérota, zawczasu gruntownie obeznana ze wszystkiém, co stanowi podstawę wychowania ogólnego, z głową otwartą, z energią niepospolitą i siłą woli jéj równą — niepiękna, chociaż powierzchowność jéj odrażającą nie była, a figurę miała zręczną — panna Henryka cała się oddała studyom, własnemu wykształceniu, zdobyciu wiedzy, rozszerzéniu swojego widokręgu poza kresy ogółowi kobiét dostępne.
Był to profesor, pedagog w spódniczce. Umiała wcale dobrze po łacinie, uczyła się filozofii, studyowała Kanta, przez jakiś czas zajmowała się naukami przyrodniczemi, a naukowy ten rachunek nie stępił w niéj talentu poetycznego. Pisała wiersze i w nich znajdowano więcej siły, wyrazistości, niż w wielu męzkich utworach.
Poświęciła się naturalnie nauczycielstwu, ale nie chcąc popaść w niewolę, najkorzystniejsze czynione sobie propozycye z miejscem guwernantki odrzuciła. Dawała tylko na godziny lekcye języka, literatury i historyi.
W całém jéj obejściu, wysławianiu się, w pismach nawet w ruchach i fizyognomii, znać było usiłowanie stawienia się męzko, samoistnie i niemal zuchwale.
Czasem tylko, zapomniawszy się, dawała poruszyć się sercu i wybuchnąć uczuciu. Żabska miała już naówczas zdobytą pewną sławę kilku poezyami, urywkami opowiadań i ułamkami opisowemi.
Władała językiem dzielnie i styl jéj nawet prof. Żardyński innym za wzór zalecał.
Osierocona oddawna, panna Henryka żyła sama z kuzynką jakąś daleką, którą wychowywała, biegała na lekcye, resztę zaś czasu spędzała w bibliotece, lub nad książkami, pracowała nad sobą ogromnie, a całą rozrywką jéj było spędzić parę godzin u Bojarskiego, albo gdzieś w towarzystwie starszych, poważnych ludzi.
Piotruś złośliwy nazywał ją istotą bezpłciową, słuszniéj jednak można było okréślić ją, jako zagadkowe stworzenie, które obie płcie łączyło w sobie; bo chwilami miéwała wszystkie słabostki kobiéce, oprócz zalotności. Bojarski czuł dla niéj szacunek wielki, a że najłatwiéj go było ująć, okazując dla matki poszanowanie, panna Henryka, która własnéj nie miała, czuła się siérotą, a do profesorowéj była nadzwyczaj przywiązaną, wielce tém Bernardowi przypodobać się umiała. Nie wypływało to u niéj z żadnéj rachuby: potrzebowała kochać jakąś staruszkę i tę sobie wybrała, dla niéj chętnie czyniąc się prostą kobiéciną i zstępując z wyżyn, na których mieszkała, do prozaicznych zajęć staréj Bojarskiéj, gotowa z nią rozprawiać godzinami o gospodarstwie i bieliźnie. Bernard umiał to ocenić, a Bojarska tę niepiękną i rubaszną jéjmościankę kochała jak córkę, może tém więcéj, że dla syna jéj niebezpieczną nie była.
Z innego koła, z którém mało miał stosunków Bojarski, malarz młody Babski, znakomity szkicownik, karykaturzysta, lubiący rozprawiać dużo o sztuce, wiecznie rzucający na papiér pomysły, a nie mogący nic stworzyć skończonego, miły w towarzystwie, czasem się do literatów przyplątał.
Było to rzeczą uznaną, iż Babskiego natura obdarzyła geniuszem. W owych czasach za cechę genialności uważano łatwość i bogactwo pomysłów, rzutność w ich wykonaniu, a nawet lekceważenie tego, co pomysłom tym rzeczywistą wartość dzieł sztuki nadać mogło.
Rozrywano te kawałeczki papieru, na których Babski od niechcenia piórem rozkwaczoném, węglem, kawałkiem ołówka rzucał główki charakterystyczne, lub figureczki zaledwie kilku rysami oznaczone, a jednak życia pełne.
Babski téż na tém się niemal ograniczał... szkicował. Kilka płócien zaczętych nie mogło się doczekać końca; inne, o których zawsze słyszano, iż miały być rozpoczęte, pozostawały w głowie artysty.
Wistocie utalentowany młodzieniec był próżniakiem i sumiennie wykończyć czegokolwiekbądż nie był już w możności. Sprzedawał ładnie nakreślone akwarelki, karykatury, małe sceny rodzajowe, a obiecywał, że coś wielkiego kiedyś ma stworzyć. Innéj wymówki swojego próżniactwa znaléźć nie mogąc, tłumaczył się Babski koniecznością odbycia podróży do Włoch... ale na nią nie mógł zebrać funduszu.
Tymczasem prowadził życie wesołe, z dnia na dzień i... starzał.
Obok talentu do szkiców, pan Gerard miał drugi, do wysokiego stopnia wykształcony: rozprawiania o teoryi sztuki, sądzenia o jéj płodach, krytykowania tych, którzy pracowali. Sądy jego bywały często trafne i sprawiedliwe, lecz zawsze grzeszyły tém, że się wyłącznie do stron ujemnych przywiązywały. Oprócz talentu rysownika i krytyka, Babsio — tak go poufale nazywano — dobre, miłe, serdeczne chłopię, miał głosik i śpiewał ładne piosenki, których umiał wiele. W wesołém więc towarzystwie był to pożądany gość i współbiesiadnik.
Lubili go wszyscy, nazywali go genialnym, lecz nikt się już po nim wielkich rzeczy nie spodziéwał. Zjadał swe życie, nie zachowując nic na jutro.
Od owego niefortunnego spotkania z Klarcią, która przekonała Bernarda, iż ona była jeszcze dla niego niebezpieczną i nabawiła go strachu, unikał on widzenia się z nią. Nie poszedł na teatr, a razy kilka zdaleka ją spostrzegłszy, nie wahał się wymknąć, uciec, aby nie być narażonym na nową pokusę, lub na nieprzyjemne, otwarte wytłumaczenie się, które za obowiązek poczytywał.
Astrea, pochlebiająca sobie, że go potrafi pochwycić, osnuwająca może na tém jakieś plany przyszłości, szukała go nadaremnie, oczekiwała i pogniewała się wkońcu na niewdzięcznika.
Chciała teraz koniecznie złapać go gdzieś, połajać, uczynić mu przykrość; ale nigdzie go spotkać nie mogła. Parę razy przesunął się jéj tak, że go posądziła o umyślną ucieczkę. Rozgniewana, usiłowała się pomścić. Przez kilka dni siadywała na ławeczce w Saskim ogrodzie, spodziéwając się, że może tu go pochwyci.
Długo jednak Bernard unikał właśnie téj przechadzki, mając się na ostrożności. Raz w ostatku, gdy bardzo szybko z lekcyi powracając, przerzynał się główną ulicą zamyślony, nie spostrzegł się jak mu Klarcia, wpoprzek zabiegłszy drogę, zastąpiła ją i głośno go powitała.
— A! tym razem nie wymkniesz mi się pan!
Bojarski, zmieszany wielce, skłonił się, wyjąknąwszy że bardzo mu pilno; ale Saska się tém zbyć nie dała.
— Chodźmy — rzekła — musisz mi się pan wytłumaczyć. Jesteś niewdzięcznym i niegrzecznym. Dlaczego pan unikasz mnie, czemu nie chcesz bywać u mnie? Jestżem tak niebezpieczną?
Gdy Klarcia to mówiła — Bojarski całą siłę swą skupił w sobie, aby nie ulegając jéj urokowi, powiedzieć prawdę. Nie chciał być okrutnym i brutalem, a jednak wytłumaczyć się musiał.
Klarcia zarzucała go pytaniami coraz namiętniéj, nagląc o odpowiedź i ścigając oczyma wyraz mieniącéj się jego twarzy.
— Mów pan — dokończyła — co to ma znaczyć?
— Panno Klaro — odparł Bojarski — radbym abyś mnie pani do sumiennéj i otwartéj odpowiedzi nie zmuszała. Nie chciałbym jéj uczynić przykrości.
— Przykrości? co to ma znaczyć? Czy ja zasłużyłam na nią? — podchwyciła, rumieniąc się, Klara.
— Przypomnij pani sobie przeszłość — począł, ostygając, Bojarski — porównaj ją z teraźniejszością, a zrozumiész łatwo, iż teraz my należymy nie do jednego świata, ale do dwóch zupełnie różnych, które się ani rozumiéć, ani zbliżyć do siebie nie mogą.
— Nie rozumiem; mów pan jaśniéj! Któż to ja jestem i do jakiego świata pan zaliczasz siebie?
— Ja poprostu jestem człowiekiem ubogim, żyjącym z pracy, ale nie wyłamuję się zpod ogólnych praw i nie mam powodu z niczém się taić, niczego ukrywać.
— A ja? — gniewnie przerwała Klara.
Bojarski stanął i poważnie, surowo spojrzał jéj w oczy.
— Panno Klaro, mnie jéj żal, żal serdecznie. Pani chciałaś dostatku, goniłaś za używaniem życia tylko i obrałaś sobie drogę, któréj albo się musisz zapiérać, lub ją zakrywać.
Oczy Astrei strzelały piorunami.
— Daléj, mów pan daléj!
— Mógłżem ja bywać w jéj domu? — dodał Bojarski — patrzéć na ten zbytek okupiony dobrą sławą, na stosunek z jakimś możnym przyjacielem, do którego się przyznać nie możesz? Cóżby to znaczyło?... chyba że pochwalam, że nie mam jéj za złe tego lekceważenia...
— Daléj! daléj! — wołała, niecierpliwie tupiąc nóżką, Klara — nie masz się co żenować. Uważasz mnie więc za nieszczęśliwą istotę upadłą, któréj się dotknąć nie można, nie powalawszy?
— Wierz mi, panno Klaro, że więcéj mam politowania, że boleje nad nią, że do pewnego stopnia tłumaczę sobie to, coś uczyniła bez zastanowienia; ale patrzéć na ten upadek jéj z krwią zimną nie mogę. Dlatego wolałem się oddalić. Nawrócić jéj nie potrafię, ani pani mnie przekonać, że jest rzeczą godziwą to, co czynisz.
— Ale cóż ja czynię? — rozśmiała się Astrea, poruszając ramionami. — Mam jednego kochanka, gdy inne kobiety, wielkie i małe panie, które wy po rękach całujecie, mają ich po kilku. Ten człowiek, rozkochany we mnie, obdarza mnie, ubiera, karmi i poi... Jest-że to tak wielka zbrodnia?... Któż wié, czy nie ożeni się ze mną?
Bojarski spojrzał na nią.
— Widziałem pannę Klarę niewinną, śliczną dziéweczką; serce mi się rozdziéra, gdy widzę ją teraz...
— Powtarzam panu, że nie mam i nie miałam nad jednego kochanka, że mój pan hrabia jest nawet nieżonaty, zatem stosunek mój nie tak znowu jest poniżający...
— Pani go takim znajdujesz? — zapytał surowo Bernard.
Astrea zapłonęła.
— Sądź pan zresztą, jak mu się podoba — dodała. — Raz mieliśmy się rozprawić. Wiem dlaczego odemnie uciekasz i wprost wydaje mi się to śmiészném. Żal mi pana: umrzesz starém dzieckiem, nie rozumiejąc świata ani ludzi, nie skosztowawszy życia.
Odwróciła się nagle, poruszając ramionami, i odeszła.
Bernard pozostał chwilę, przykuty do miejsca. Zdawało mu się, że niedosyć i zanadto powiedział; chciał coś dodać jeszcze, ale było zapóźno. Szybkim krokiem, nie oglądając się na niego, Astrea szła do swego mieszkania.
Tym razem rozstali się na wieki. Patrzył na nią z litością i łza mu się zakręciła w oczach.
Tyle wdzięku miała ta istota, skazana na zatracenie!




Bojarski w ostatnich latach pisał wiele; niektóre téż poezye jego były drukowane w pismach peryodycznych i tak zwanych noworocznikach, które wówczas jeszcze zastępowały niedostatek literackich tygodników i przeglądów. On sam jednak wiedział, że nie odznaczały się niczém tak wybitném, oryginalném, ażeby mogły trwalsze uczynić wrażenie. Podobały się, przyznawano talent autorowi, ale je przyjmowano, jako zapowiedzi i obietnice tylko.
Rozpoczęty poemat, w którym Bernard chciał stan swéj duszy, wyrywającéj się ku światłu, goniącéj za ideałami, odmalować w walce z cielesnemi więzami, które ją krępowały — był napół gotowy. Lecz były to słabą nicią połączone fragmenta nierównéj wartości. Niektóre epizody miały niezaprzeczone piękności, inne obok nich, słabsze, raziły. Potrzeba było przerabiać, uzupełniać, poprawiać — i poeta się zrażał.
Zwątpił wkońcu o sobie. Nie przynosząc nic nowego, nic doskonalszego, wartoż było się odzywać?...
Dumając nad poematem, nad warunkami tworzenia, nad kwestyami treści i formy, nad żywiołami, które powinny były w pewnych ilościach wchodzić do dzieła, mimowolnie zszedł Bojarski do zadań estetycznych, do okréślania piękna, do krytyki i do dziejów piśmiennictwa.
Rzucone na papiér myśli stworzyły kilka rozprawek, które samemu autorowi zdawały się nie bez pewnéj wartości. Długo się wahając, kogoby mógł zapytać o radę, czy je ogłosić lub nie, dał je naprzód do przeczytania Mulińcowi, prosząc go, aby nikomu o tém nie wspominał.
Cezar czytał prędko i niezwykł się był zbyt głęboko zatapiać w żaden przedmiot. Piérwsze wrażenie dla niego stanowiło o sądzie... Przez jednę noc dość spory tom przeczytawszy z zajęciem wielkiém, Muliniec odniósł go nazajutrz.
— Przeczytałeś już? — spytał Bernard zdziwiony.
— Od deski do deski — rzekł, śmiejąc się, Cezar. — Już to samo mówi za twoją książką, że się od niéj oderwać trudno. Rzecz wyborna, poglądy śmiałe, ale...
— Słucham twojego ale — przerwał Bojarski — o nie mi najwięcéj chodzi.
— To „ale” zamyka się w jedném słowie — ciągnął daléj Muliniec. — Książką tą zyskać możesz wziętość i jako występ będzie ona bardzo świetną; ale sobie narobisz nieprzyjaciół we wszystkich obozach i będziesz miał wrogów, którzy ci prawdy wypowiedzianéj nie przebaczą nigdy. Jeżeli masz na celu w ten sposób drastyczny dać się poznać, narobisz wrzawy... jeżeli przygotowany jesteś stanąć do walki i chcesz ją wywołać, to bardzo dobrze...
— Na Boga! — podchwycił Bernard — nie miałem i nie mam tego zamiaru. Mówię co myślę, uważając to za obowiązek; sądzę według przekonań. Nie idzie mi o to, jakie wrażenie uczynię, ale czy prawdę ludzie uznać zechcą.
Muliniec patrzył na przyjaciela smutnie.
— Wistocie ci nie idzie o wrzawę? — zapytał.
— Idzie mi o to, aby w kwestyach spornych, niewyświetlonych, wywołać polemikę i pozyskać rozwiązanie... o nic więcéj.
— Nie należysz do żadnego obozu, sąd twój jest surowy i bezstronny, nie oszczędzasz nikogo — dodał Muliniec — pozostaniesz więc sam ze swoją prawdą, a co żywe napadnie na ciebie.
— No to co? — odparł Bojarski. — Powtarzam ci, że osobiste względy na stronę odkładam wszystkie. Ale zda się to na co, czy nie?
— Niewątpliwie książka będzie czytaną, rozbieraną i nie przejdzie bez korzyści dla ogółu, bez rozgłosu, tylko... ty padniesz ofiarą.
Bojarski się uśmiéchnął.
— Zdaje mi się, że się mylisz — rzekł. — W piérwszéj chwili mogą dotknięci w sobie lub swych bożyszczach piorunować, ale ochłoną potém i oddadzą mi sprawiedliwość. Jestem zresztą, zdaje mi się, dla geniuszów i talentów z poszanowaniem wielkiém.
— Pięknie z poszanowaniem! — rozśmiał się Muliniec. — Chwalisz, to prawda, ale wykazujesz ich słabe strony, a dla geniuszów i talentów żadna pochwala nie równoważy najdrobniejszéj, najsłabszéj nagany. Dosyć jednéj skazy, aby dyamentowi odebrać wartość — tak o sobie sądzą ci, co się mają za wielkich. Wady nawet ich potrzeba im rachować za przymioty i widzieć w nich znamiona oryginalności, wskazówki nowych zwrotów, piękności dotąd nieznanych.
Bernard roztargniony przerzucał rękopis swój, który Muliniec położył na stole.
— Wartoż to drukować? — zapytał.
— Niéma wątpliwości, że ogłosić powinieneś; lecz nawet bezimiennie wydając, zostaniesz odkrytym i nie unikniesz prześladowania. Są w rozprawach zdania śmiałe, są twierdzenia przyjętym ogólnie przeciwne, są rzeczy, jedném słowem, bardzo drażliwe. Dla twojego spokoju wolałbym, ażeby książka w tece została; z innych względów życzę sobie, aby się ukazała conajrychléj.
Bojarski ciągle jeszcze przerzucał swój rękopis tak, jakby chciał z jego powierzchowności, z pomiętych przy czytaniu przez Mulińca kart odgadnąć, gdzie one szczególną jego zwróciły uwagę. Cezar chodził tymczasem po pokoju.
— Jeszcze jedno — dodał po namyśle. — Jest-to uwaga, którą natchnęła moja szczéra przyjaźń dla ciebie. Nie idzie tu o skutek, jaki książka miéć będzie dla literatury. W twojém położeniu niechęć literatów, polemika czysto naukowa może nie pozostać bez wpływu na życie prywatne i stosunki. Straciłeś miejsce u hrabiny Anny, które ja tobie zawdzięczam, przez miłość prawdy nieugiętą; możesz książką tą narazić się ludziom i stracić lekcye, wywołać ostracyzm namiętny...
— Jakże możesz przypuścić — przerwał Bernard — ażeby literackie moje przekonania i poglądy mogły i oddziałać na stosunki prywatne? Jaki związek zachodzi między jednemi, a drugiemi?...
— Logicznego związku niéma — rozśmiał się Muliniec — ale na świecie i u ludzi nie to tylko się spełnia, co logiczne. Ludzie są namiętni, polemika przechodzi zwykle w prześladowanie. Miéj to na względzie.
Bojarski ruszył ramionami, radę tę lekceważąc. Poszedł tylko uścisnąć Mulińca, aby mu za ten dowód troskliwości o siebie podziękować, i wesoło zakończył rozmowę, nie wyjawiając, co postanowił.
Tak się rozstali. Bernardowi pośpiesznie ogłoszony sąd zdawał się nieco lekkomyślnym. Oceniał on trafność poglądów Mulińca, ale nie znajdował ich dosyć głębokiemi, aby nie potrzebowały potwierdzenia.
Zdało mu się właściwém pokazać jeszcze swe rozprawy profesorowi Żardyńskiemu. Poszedł z niemi do niego i zastał, jak zwykle, starca pożérającego łakomie jakąś nową książkę, która go rozgorączkowała, a milczącą żonę jego w oknie, z pończoszką, spoglądającą na małżonka, nad którym czuwała, aby się do zbytku w pracy nie zatapiał.
Żardyński, kochający Bernarda jak syna, przyjął go z serdecznością wielką.
— Przyszedłem kochanemu panu — rzekł Bojarski, w reku ukazując rękopis — nową pracę narzucić, a masz jéj i tak dosyć... Pani profesorowa — dodał, w rękę ją całując — będzie się gniewała na mnie.
Żardyński, niecierpliwy jak młodzik, już mu starał się wyrwać zwitek i oczy starego pałały ciekawością.
— Co to jest? mów! — wołał.
— Okrutna pańszczyzna i w dodatku rzecz pisana, która oczy zmęczy — rzekł Bernard.
— Ale ja widzę doskonale! — zawołał Żardyński — o to obawy niéma.
— Poprostu „oto są grzechy mojego żywota” — rozśmiał się, siadając przy profesorze, Bojarski. — Napisałem coś, a nie wiem czy to się zdało na co, czy ma jaką wartość, czy mam się z tém popisać przed światem, czy nie. Przyszedłem zasięgnąć waszéj światłéj rady w tym względzie. Chciéjcie to przeczytać i ze szczérością ojca, z powolnością nauczyciela, powiedziéć mi zdanie swoje.
Żardyński pochwycił go w ramiona, objął i ściskał ze łzami w oczach.
— Mój drogi Bernardzie — zawołał — czynisz mi cześć i przyjemność! Dawaj... wdzięczen ci jestem.
Po wymianie słów kilku, Bojarski odszedł, zostawiając rękopis. Ale ze starym profesorem nie poszło tak łatwo i prędko, jak z Mulińcem, który przez jednę noc połknął wszystko, a nazajutrz rano wyrok ferował. Bojarski, jakkolwiek mu pilno było posłyszéć Żardyńskiego zdanie, nie naglił o nie — czekał.
Upłynął tydzień, począł się drugi, a stary nie przychodził. Spotykali się na ulicy; sam Żardyński naówczas zagajał o rękopisie i dodawał:
— Daj mi się zastanowić dobrze. Przeczytałem dawno, ale odczytuję i myślę nad tém, co czytałem. Odniosę ci rękopis, gdy będę gotów.
Drugiego tedy tygodnia Żardyński nie wieczorem, jak zazwyczaj, ale po południu przyszedł do Bojarskiego, rękopis położył na stoliku i podparłszy się na lasce, medytował długo, nim rozpoczął.
— Książka — rzekł — napisana gorąco, narobi wrzawy niewątpliwie. Wrzawa w literaturze, obudzenie w niéj ruchu i życia, zawsze jest z pożytkiem dla ogółu. Już więc to samo, że twoje opus poruszy, mówi za niém. Ale w wielu miejscach zdajesz mi się parodoksalnym, może zaśmiałym, w innych zasurowym. Nie na wszystko się zgodzę, choć wszystko z talentem pisane, starannie opracowane i dziś, gdyśmy zastygli, budzące do żywota... Nie spodziéwaj się jednak, aby książka przeszła bez opozycyi, bez krytyki, bez wywołania małéj wojny. Kilku nowych poetów sądzisz surowo, powiem sprawiedliwie, lecz jednych opromienia aureola poświęceń, blask cierpienia i niedoli, za drugimi mówi gorąca miłość dla kraju, targnąć się na nich nie można, nie narażając ogółowi, nie podając w podejrzenie.
— Są to względy podrzędne — rzekł Bojarski. — Quandoquidem bonus dormitat Homerus. Można być wielkim mistrzem i poetą, a niezawsze miéć natchnienie i zbłądzić samą gwałtownością uczucia.
— Uczucia nie rozumują — przerwał Żardyński. — Możesz miéć słuszność i tę ci za sto lat przyznają; ale za życia, jak świętokradca, zostaniesz potępionym.
— Muliniec mi już coś podobnego mówił i groził za moję zuchwałość — odparł Bernard — ale ja mam lepsze wyobrażenie o ogóle naszym, który potrafi rozróżnić sąd trzeźwy od złośliwéj napaści...
Żardyński coś mruczał.
— Książka jest bardzo dobra — rzekł — lecz czy przychodzi w porę — nie wiem...
— Jutro zestarzeje się i na nic się nie zda — dodał Bojarski — a przyznam się profesorowi, że z obawy wilka w las nie iść, z obawy narażenia się prawdą nie głosić jéj — nazwałbym nikczemnością. Zawsze ktoś dla idei musi paść ofiarą — dokończył Bojarski. — Dlaczego jabym miał oszczędzać siebie?
— Wszystko to śliczne, heroiczne, i ja moję starą głowę skłaniam przed tobą — odezwał się Żardyński — ale dla świętego spokoju wolałbym, abyś guza nie szukał.
To naprzód wypowiedziawszy, Żardyński zwolna począł rozbierać pojedyncze rozdziały rękopisu i idee zasadnicze w nim zawarte. Podnosił wysoko przenikliwość i trafność poglądów, piękność nawet formy nieszukaną, która wszędzie, gdzie autor goręcéj czuł to co pisał, przychodziła mu sama z siebie.
— Ani Michał Grabowski, ani Tyszyński ani potrafią lepiéj — zakończył — ani nawet Mochnacki. Przygotuj się tylko, jeśli ogłosisz swe rozprawy, bronić ich i wiele czasu zmarnować na opędzanie się napaściom.
Bojarski wysłuchał sądu cierpliwie, podziękował za niego staremu i obiecał zastanowić się jeszcze, czy książkę w świat ma puścić.
Profesor, tak samo jak Muliniec, wrazie gdyby wyjść miała, radził wydać bezimiennie, albo pod pseudonymem.
— Kochany ojcze — rozśmiał się, słysząc to, Bojarski — anonym nigdy nie zasłania pisarza, a świadczy o jego tchórzostwie. Pseudonym również jest według mnie uwłaczającym dla człowieka, co się pod nim kryje. Jest-to zawsze obawa, nieprzyznanie się do własnego dziécięcia. W bardzo niewielu wypadkach można go usprawiedliwić.
Na tém się skończyło, Żardyński zresztą nadzwyczaj gorąco się wyraził o zaletach dzieła i przyznał się Bojarskiemu wkońcu, że jakkolwiek wysokie miał wyobrażenie o jego zdolnościach, owoc ich przechodził jego nadzieje.
Muliniec i Żardyński obaj nie sądzili się obowiązanymi do zachowania tajemnicy o rękopiśmie. Profesor wspomniał o nim kilku znajomym literatom, Cezar pochwytał myśli śmielsze, które, jako wyjęte z niedrukowanego dzieła Bojarskiego, rozgłaszał i poddawał dyskusyi. W kółkach, które obchodziło piśmiennictwo, rozeszła się wieść o tém.
Bojarski, choć nierad był przedwczesnemu rozgłosowi, gdy go poczęto rozpytywać ciekawie, wedle swojego obyczaju kłamstwem i zaparciem ratować się nie myślał.
Jedyny ówczesny śmielszy nieco przedsiębiorca, który coś niby płacił za rękopisma, starał się o nie i bardzo dobrze na tém wychodził, choć stękał i skarżył się, był właśnie w Warszawie.
On piérwszy uwierzył w to, że polska książka rozkupioną być może i że kraj ma tylu czytelników, by wydawnictwo niekosztowne zysk przynosiło. Po tych czasach, w których za drukowanie rękopisów autor płacić musiał, zmiana korzystna choć jakiéj takiéj płacy za pracę, łatwości ogłoszenia jéj, wydawała się niezmiernym postępem... Pan Teofil więc, choć skąpy, choć ostrożny, ze swemi wydawnictwami niepoprawnemi, na bibule, był owego czasu niemałą figurą.
W filialnéj jego księgarni warszawskiéj, rozprawiano o rękopiśmie Bojarskiego, a nakładca słuchał jedném uchem.
Nagle począł rozpytywać o niego i jednemu ze swoich szepnął, że radby się z nim poznać.
Ułatwiono zbliżenie się tak zręcznie, jakby ono wcale przygotowaném nie było, ale przypadkowém. Znajomy z Bojarskim literat coś mu powiedział o nowości, któréj jedyny egzemplarz był w magazynie pana Teofila.
Bernard ciekawy był ją przeczytać; obiecano mu to wyjednać, ale trzeba się było panu Teofilowi przedstawić.
Są w różnych zawodach ludzie istotnie fenomenalni, obdarzeni instynktem, umiejący nadawać ruch tym sferom, którym wykształceniem są obcy — rzeczom, których wartości ocenić nie potrafią. Znają oni jakieś niedostrzeżone dla innych znamiona, po których mogą wywróżyć przedsiębiorstwu powodzenie... Takim fenomenem był pan Teofil, jako wydawca. Książki, któréj nakładu miał się podjąć, nie czytał nigdy: patrzył na człowieka, na stosunki, na treść, na przygodną chwilę — i rzadko się zawiódł na tém, co miało być przyjętém dobrze, a przynajmniéj czytaném chciwie.
Przyjął on Bojarskiego bardzo grzecznie. Niby wypadkiem rozmowa skierowaną została na literaturę, na wydawnictwa.
Pan Teofil skarżyć się począł na oziębłość publiki, na straty jakie porobił na najlepszych książkach i najzdolniejszych pisarzach. W ten sposób zagajał on zawsze przy nowych znajomościach rozmowę na wszelki wypadek.
Bojarski słuchał ciekawie.
Znajomość została zawiązaną. Pan Teofil prosił o małą przysługę, poddał sądowi młodego literata jakiś rękopism, który mu przyniesiono. Wywdzieczał się, pożyczając mu nowości. Nareszcie jednego dnia spytał znienacka:
— A pan tam nie ma czego w tece?
Nie zaprzeczał Bojarski, że cośby się może znalazło, ale nie chciał śpieszyć z ogłoszeniem. Bardzo umiejętnie i zręcznie księgarz potrafił zyskać jego zaufanie i skłonić go do drukowania rozpraw.
Co do honoraryów, było to rzeczą powszechnie wiadomą, iż polscy pisarze do znacznych, istotnéj wartości pracy odpowiadających, prawa sobie rościć nie mogli. Książka się rozchodziła w małéj ilości egzemplarzy, była więc ofiarą, składaną na ołtarzu oświaty i postępu.
Bernard téż wcale na zyski wielkie nie liczył; kilkadziesiąt rubli książkami zdawało mu się znakomitą nagrodą. Rękopis rozpraw dostał się do rąk pana Teofila.
Rozprawy, na których stało nazwisko autora, miały wyjść w Wilnie, a na kontrakty kijowskie mogły być gotowe.
Powierzywszy pierworodnego swojego panu Teofilowi, Bernard w gorączce i niepokoju, który dla niego był nowym, oczekiwał ukazania się na świat dziécięcia...
Przewidywał, że wiele z jego powodu cierpiéć może, ale, po ludzku — nie przewidział tego, co go najboleśniéj dotknąć miało.
Oszczędny pan Teofil żałował na korektorów i niezliczone omyłki wkradły się w tekst, często tam, gdzie wyraz zmieniony najdziwaczniéj przekręcał znaczenie myśli.
Gdy Bojarski, otrzymawszy piérwszy egzemplarz, siadł rozcinać go i czytać, trafił na próżnie, na omyłki poczwarne i rozpacz go ogarnęła. W piérwszéj chwili chciał ostatnim groszem wykupić obrzydliwe wydanie i spalić je. Rozchorował się. List do pana Teofila, błagania, wymówki, ledwie zdołały na nim wymódz dwie stronice sprostowań błędów druku. Ale któż sobie zadaje pracę poprawiania książki, nim ją czytać zacznie?
Całą tę rozkosz oglądania własnego dzieła w szacie, zapewniającéj mu ludzką tak zwaną nieśmiertelność, zepsuły te monstrualne eliminacye i błędy. Bojarski zżółkł, zbiédniał, uczuł się upokorzonym i przybitym.
Książka tymczasem poczęła krążyć z rąk do rąk i — jak przewidywano, zrobiła wrażenie wielkie.
Nie dopatrzono się luk w tekście, nie zważano na druk niedbały; pochwycono naprzód w rozprawach to, co w nich było najzuchwalszém, najśmielszém, najmniéj spodziéwaném, a najłatwiéj podległém krytyce.
Chwalono ogólnie, przyznawano talent, ale zarzucano autorowi zarozumiałość, targanie się na świętości, przypisywano mu cel tajemny, mogący cień rzucić na człowieka. W pismach, które się niekiedy zajmowały literaturą i sprawozdaniami, piérwsze wzmianki o rozprawach były suche, zimne i jakby zastrzegające sobie sąd w przyszłości, którego wygłosić otwarcie nie mogły. Miało to znaczenie dwoiste.
Trochę późniéj, nie mówiąc o rozprawach, zjawiać się zaczęły urywane z nich twierdzenia, poddane najsurowszéj krytyce. Dla Bernarda jawném było, że one się do niego stosowały, lecz nie miał powodu polemizowania z niemi.
Wogóle zresztą powiedział sobie, że w początkach polemiki unikać powinien i pozostawić ją innym. Zdawało mu się, że znajdują się ludzie podzielający jego przekonania, którzy wystąpią w obronie. Ale liczba napadających była wielka, a obrońcy milczeli; ci zaś, co występowali na pozór pobłażliwiéj, umieli w ten sposób wskazać nowe tylko strony, przeciw którym polemika skierować się miała.
Bojarski cierpiał, bo nie był jeszcze do takiéj walki zahartowanym; kosztowało go milczenie. Raz wszedłszy w szranki, nie mógłby się już był cofnąć. Wszystkie skutki wystąpienia, przepowiadane mu przez Mulińca i Żardyńskiego, sprawdzały się. Bernard czuł zmianę w swém położeniu i stosunkach: obawiano go się, posądzano, usuwano potrosze i, jak każdy wybitniejszy nieco człowiek, narażonym był na najrozmaitsze tłumaczenia swego charakteru, słów i czynności.
Najmocniéj mu się to i najprzykrzéj uczuć dało, gdy raz, po dłuższéj niebytności u hrab. Zygmuntowstwa, poszedł ich odwiédzić. Hrabina, która zawsze dla niego była uprzejmą i otwartą, przyjęła go chłodno jakoś, milcząco, nieufnie.
Mógł się domyślać, że krytyka poetów, którzy mieli w narodzie wziętość największą i zyskali cześć jego, kazała się domniemywać w Bernardzie nietylko sędziego dzieł pod względem sztuki, ale przeciwnika w przekonaniach, za kres jéj wychodzących. Sądzono, że Bojarski samo czyste źródło natchnienia pragnął zamącić.
Hrabina nie wspomniała gościowi o jego rozprawach, lecz on sam domyślać się mógł, że one tylko jedne usposobienie jéj dla niego zmienić zdołały.
Niezagadnięty, nie mógł się tłumaczyć. Rozmowa szła bardzo leniwo między nim a hrabiną, gdy sam gospodarz się ukazał i szorstko powitawszy Bernarda, niedługo czekając, otwarcie go o książkę zagadnął.
— Cóżeś to chciał? — zapytał go. — Szukać plam na słońcu, gdy my tego słońca tak skąpo mamy? ostudzić cześć dla geniuszu, gdy ona podnosi nas i uszlachetnia? Przyznam się wam, panie Bernardzie, tego po was anim się spodziewał, ani mogę zrozumiéć celu waszego dzieła. Chciałeś chyba, przeciwko prądowi idąc, zyskać Herostratowską sławę?
Bojarski stał długo milczący.
— Wytłumaczyć mi się i uniewinnić trudno — odparł. — To pewna, iż celów, jakie mi przypisują, nie miałem, a skutków wystąpienia, choć mi je przepowiadano, nie przewidywałem. Zdawało mi się, że sumienna krytyka wszędzie i zawsze jest dopuszczalną i że ludzie nie zechcą w niéj widzieć nic więcéj nad to, co ona wypowiedziała. Przekonywam się teraz, iż omyliłem się i pokutuję za naiwność moję. Jeżeli co mi jest przykrém, to posądzenie mnie o cel skryty i chęć odjęcia geniuszowi czci, jaka mu się słusznie należy. Lecz geniusz jest że nieomylnym i może-li zawsze być sobą?
Hrabina, zajęta boleściwym tonem, z jakim to Bernard wypowiedział, zbliżyła się ku niemu.
— Jakżeś pan nie przewidział tego — rzekła — że są prawdy, które, wypowiedziane nie w porę, mogą być użyte za narzędzie przeciwko nam i że często milczenie bywa nakazaném?
— Tak, tego nie przewidziałem — wzdychając, odparł Bojarski — i za to pokutuję. Najboleśniejszém jest dla mnie, iż wytłumaczyć się nie będzie mi wolno, bo to, cobym na obronę swoję mógł powiedziéć, nie da się głośno i otwarcie wyrzec. Muszę milczeć i chodzić, okryty więcéj niż posądzeniem, bo potwarzą. Cała moja pociecha w tém, iż ci, co mnie lepiéj znają, nie uwierzą, abym wistocie był winnym świętokradztwa.
Przed hrabiną i jéj mężem, pod wrażeniem boleści, Bojarski mógł się otwarcie wyspowiadać. Hr. Marya uwierzyła mu, hr. Zygmunt nie mógł darować omyłki.
— Są rzeczy, których u nas człowiekowi nie przebaczają — rzekł wkońcu. — Do nich należy odstępstwo od ołtarzy, apostazya od czci tego, co się zachowuje w narodowym przybytku. Pod czysto artystycznym względem poddałeś krytyce dzieła ludzi, którzy, jako artyści, wyłącznie sądzonymi być nie mogą i sąd ten częściowy jest zawsze niesprawiedliwym. Trudno będzie poprawić błąd popełniony, bo w nim nieprzyjaciele nasi szukać będą własnych korzyści i zużytkują głos ten za sobą, przeciwko nam.
— Wszystko to dziś przyznaję — odparł Bojarski — niemniéj jednak czuję się niewinnym, choć może niezręcznym, bo prawda, zdaniem mojém, miła czy nie, korzystna czy szkodliwa, jako prawda jest rzeczą świętą i zawsze a wszędzie głosić się ją godzi. Zamilczeniem jéj świadczy się o słabości swojéj, odracza tylko to, co prędzéj lub późniéj musi być wypowiedzianém.
— Przypomnij pan sobie Fontenella — przerwała hrabina — który powiadał, że gdyby miał garść prawd pełną, nigdyby jéj nie otworzył i w świat ich nie puścił.
— Tak, pani — rzekł Bernard — pamiętam ten frazes Fontenella, ale jako Francuz, gotów był on zawsze samę prawdę dla dowcipnego ucinku poświęcić.
— Mój kochany panie Bojarski — dodał hrabia Zygmunt — piękną jest w tobie ta cześć prawdy i gotowość do męczeństwa dla niéj; lecz gotujesz sobie tym sposobem życie ciężkie, nieznośne. Wierz mi, że lepiéj ci wychodzą, co powtarzają: ergo decipiatur. Nie pochwalam téj zasady, ale z nią jest wygodniéj.
— Panie hrabio — odezwał się Bojarski — zdaje mi się, żeśmy życia nie wzięli dla szukania w niém wygód, ale mamy obowiązki i wyznaczoną cząstkę pracy, którą, bądźcobądź, spełnić powinniśmy. Samo poczucie się do tego wskazuje mi moje przeznaczenie...
Hrabina patrzyła na mówiącego z zajęciem i sympatyą. Rozpromieniony tém uczuciem swojego posłannictwa, Bernard piękniejszym, jakby natchnionym się wydawał; postać jego skromna ale wyrażająca siłę, obudzała poszanowanie.
— Wysoki i piękny cel założyłeś pan życiu swojemu — dodała gospodyni — żal mi tylko, że i sam i matka jego będziecie nieuchronnie ofiarami téj idei.
Na wspomnienie matki, Bernard pobladł.
— Masz dla staruszki obowiązki — dodała hrabina. — Jeśli nie oszczędzasz siebie, powinieneś ją oszczędzać.
— Lecz — przerwał Bojarski — nie sądzę abym tak zgrzészył wiele, by mnie już na osobie méj matki karać miano.
— Daj Boże, aby tak było — rzekł hrabia — no, i w każdym razie znajdziesz obrońców w tych, co cię lepiéj znają. Ale, wierz mi, niepodobieństwem jest oddzielić pisarza od człowieka.
Po tém piérwszem rozjaśnieniu sprawy, hrabiostwo oboje wrócili do dawnego sposobu obchodzenia się z Bernardem i on trochę się rozchmurzył. W rozmowie hr. Marya wspomniała o Mulińcu.
— Hr. Anna, kuzynka moja — rzekła — jest niewymownie z niego kontenta. Ja, com go parę razy spotkała u niéj, nie mogę mu odmówić wielkich towarzyskich przymiotów. Jest miły w obejściu się, pełen przebiegłości, umié się zastosować do ludzi i znaléźć właściwie; ale zawsze wolałabym pańską czasem szorstkość prawdomówną, niż jego sofisteryą. Szczególna rzecz: hrabina, wychowaniec, Francuz — wszyscy zarówno są z niego uszczęśliwieni.
— Jest to zdolny bardzo człowiek, a w gruncie téż bardzo zacny — dokończył Bernard.
Uśmiéchnęła się gospodyni.
— Masz go pan za przyjaciela swego? — spytała.
— Jest nim, jak sądzę — odparł zdumiony zapytaniem Bernard.
— Co nie przeszkadza, że chórem za innymi przeciwko jego książce otwarcie się oświadcza i napada na nią.
Bojarski słuchał, milcząc.
— On piérwszy mi przepowiadał jéj skutek — rzekł — i nie mam mu za złe, że mimo przyjaźni dla mnie to głosi, co sądzi być i co dla niego jest prawdą.
— Powinienby jednak stawać w obronie — szepnęła hrabina.
— Zdaje mi się — przerwał Bojarski — że ja sam chyba, rozjaśniając myśl moję, o ile się to da uczynić, będę mógł rozproszyć skutki piérwszego wrażenia; ale to mnie wciąga w polemikę, która jest wielką stratą czasu i siły. Cóż robić? kto rozpoczął niebacznie, kończyć téż musi.
Rozstanie się z hrabiostwem tego wieczora już było tak serdeczne prawie, jak dawniéj. Oboje oni zrozumieli i uniewinnili Bernarda.
On wyszedł pocieszony od nich; ale teraz każdy dzień niemal przynosił mu jakąś troskę i dowód ludzkiéj złośliwości.
Zazdroszczono mu lekcyj licznych, o które się dotąd dobijano; nieprzyjaciele skorzystali z rzuconego cienia na człowieka, aby niepopularnością jego właścicieli i właścicielki pensyj nastraszyć.
Zwolna zaczęto się usuwać od Bojarskiego, który dla siebie małąby do tego przywiązywał wagę, ale dla matki lękał się, aby zmniejszony dochód, zmuszający do oszczędności, nie przeraził jéj i nie wzbudził obawy na przyszłość.
Krył się więc przed nią z temi niepowodzeniami, nie zmieniając trybu i skali życia, w nadziei, że się to da naprawić i trwać nie będzie.
Kółko przyjaciół najbliższych stało dotąd przy nim wiernie, chociaż i wśród nich pewna zmiana tonu czuć się dawała.
Wszystko to Bernard stoicko i milcząco przyjmował.
Ci co mu piérwsi prorokowali skutki wydania rozpraw, Muliniec i Żardyński, nie opuszczali go. Rzadziéj zaczął tylko przychodzić profesor Larski, a Grochowski zdawał się poto tylko tu zjawiać, aby robić psychologiczne studya nad obżałowanym. Skórka wręcz i grubijańsko zarzucał Bojarskiemu zdradę. Według niego, poetów i wieszczów, do których on i siebie zaliczał, nikt sądzić nie miał prawa. Obwiniał Bojarskiego o świętokradzkie targnięcie się na przybytek.
Wierną pozostała Henryka Żabska, umysłem wyższa nad wielu mężczyzn i równa prawdy bezwzględnéj czcicielka, jak Bojarski.
— Nie troszcz się pan o te hałasy — mówiła mu — a nadewszystko nie daj sobie narzucić milczenia, ani się onieśmielić. Należy walczyć i na nic nie zważać. Poważniejsze umysły stać będą po waszéj stronie.
Długo ważąc i rozmyślając co miał począć, Bojarski wkońcu na te zarzuty przeciwko sobie, w znaczniejszéj części nie drukowane, ale latające w powietrzu — zdecydował się odpowiedziéć nową seryą rozpraw. — Siadł do pisania.
Matka, która go dobrze znała, po wypalonych rumieńcach, po długich czuwaniach, po rozgorączkowaniu poznała, że pisał coś nowego, co go niezmiernie zaprzątało.
Nie śmiąc odwodzić go od pracy, czuwała tylko, aby powszedniego życia warunki czyniły ją jaknajmniéj ciężką i wyczerpującą. Stawiała mu niby przypadkowo pozostałe jedzenie i machinkę do kawy. Zrana, gdy zasypiał, chodziła na palcach.
Bojarski, wczasie takiego duchowego tworzenia, nie miał zwyczaju myślami dzielić się z nikim. Utrzymywał że należało bronić się od wszelkiego wpływu obcego i być jaknajbardziéj samym sobą. Muliniec, znający i przenikający ludzi, odgadywał co się w nim i z nim działo. Nie pytał i nie badał przyjaciela, ale przypatrywał mu się ciekawie.
Był pewnym, że po ukończeniu téj nowéj pracy, Bojarski, jak piérwszą, odda mu ją pod sąd i radzić się go będzie. Omylił się w tém jednak: Bernard zrażonym był nieco. Jednemu staremu Żardyńskiemu chciał się zwierzyć i jego wrażeniem skontrolować swoje własne.
Czas jakiś upłynął i mimo, a raczéj właśnie dla wrzawy jaką wzbudziły rozprawy, piérwsze ich wydanie bardzo szybko się rozeszło.
List grzeczny pana Teofila oznajmił, że „chociaż znaczna liczba nierozprzedanych egzemplarzy była na składzie, uwzględniając to, że wistocie wydanie bardzo błędne było (nie z jego winy), gotów zrobić nowe, a nawet skromnie wynagrodzić za nie, gdyby autor parę rozpraw dodał nowych” i t. p.
W samę porę przychodziło to dla Bernarda, mógł bowiem i piérwsze poprawić i dorzucić do nich nowe, po których sobie obiecywał wiele.
Z autorstwem dzieje się, jak z nałogiem do picia. Dosyć jest począć od jednego kieliszka, aby on się stał niezbędnym, a po nim coraz ich więcéj. Dzielenie się to myślą z ogółem czytelników przeradza się w potrzebę, w konieczność.
Bojarski, raz skosztowawszy zakazanego owocu, pragnął i łaknął. Cynik Piotruś wybadywał go zręcznie i śmiał się.
— Czego ty się kwasisz i zrzymasz? — mówił czasami. — Głupi ładzie chyba mogą ci wmawiać, że tém piérwszem wystąpieniem popsułeś sobie sprawę. Gdybyś umiał rachować i był filutem, ty prostoduchu, lepiéjbyś nie mógł rozpocząć. W pisaniu nie o to idzie, czy się głupstwo napisze, czy rzecz rozumną i doskonałą, ale o to, aby narobić hałasu i oczy zwrócić na siebie. Tego dopiąłeś! Vivat! Myślisz że to mała rzecz zmusić tych próżniaków ludzi, aby się czém zajęli, co im ani chleba, ani wody nie daje? To największa sztuka, a ty dokonałeś jéj, sam nie wiedząc jak. Wal-że teraz żelazo, póki gorące, bo zastygnie...
Na to mało zważał Bojarski i Piotrusia zdanie miał za wybryk humorystyczny.
Nowe rozprawy dostały się do przeczytania, sub rosa, profesorowi Żardyńskiemu, który zapowiedział, że je uważniéj jeszcze i dłużéj będzie studyował, niż piérwsze.
Z księgarzem nie było jeszcze umowy, tylko wstępne listy zamieniono. Bernard ani obiecywał, ani odrzucał propozycyi.
Jednego wieczora, gdy zmęczony po pracy w mieście i bieganiu za lekcyami, Bojarski powrócił do domu, matka czekała na niego przy ostygłym podwieczorku, poruszona jakaś i smutna. Wciągu dnia była u niéj profesorowa Żardyńska, która zwykle dla zabawienia przyjaciółki z miasta jéj różne przynosiła historyjki.
— Proszę cię, Bernardku — po wstępnych kilku słowach przemówiła profesorowa — słyszałeś co o téj biednéj Klarci? nic nie wiész?
— O Saskiéj? — przerwał zdumiony Bernard. — Słyszałem i widziałem tylko to co wszyscy, a bardzo dawno straciłem ją z oczu. Można było przewidziéć, że ją spotka to, co wszystkie słabe istoty, narażające się na niebezpieczeństwo. Wiem że została przyjaciółką jednego dyplomaty i zbytkiem a elegancyą gasiła swe współzawodniczki.
— Zatém nic nie wiész, mój drogi? — westchnęła staruszka — to tylko piérwsza część téj smutnéj historyi dziéwczęcia.
— Cóż się z nią stało? — podchwycił Bernard.
— Żardyńska mi powiadała, że biédna w balecie na scenie przed kilku miesiącami zwichnęła czy złamała nogę — dokończyła Bojarska. — Z początku zdawało się, że to za sobą żadnych nie pociągnie skutków, obiecywano wyzdrowienie. Tymczasem noga długo się nie dała wygoić, a teraz podobno uczyniła ją zupełnie niezdolną do pokazywania się na scenie. Biédna grzésznica wczasie długiéj słabości zmizerniała, zbrzydła, zamęczyła się, niecierpliwiąc. Dyplomata podobno wyjechał za granicę i czy powróci, niewiadomo, a w każdym razie zerwał stosunki i z pomocą jéj nie przychodzi. Nie umiejąc oszczędzać, Klarcia miała już stracić prawie wszystko, posprzedawać co tylko było kosztowniejszego i rozpacza, nie wiedząc co począć z sobą. Co za los nieszczęśliwy!...
Bojarskiemu ścisnęło się naprzód, potém gwałtownie uderzyło serce. W duszy powiedział sobie, że teraz właśnie czas biédną obłąkaną sprowadzić na drogę prawą. Nie byłoż to obowiązkiem przyjaciela?

KONIEC TOMU PIÉRWSZEGO.








od Kolébki do Mogiły.
Z Życia Zapomnianego Człowieka.



OPOWIADANIE
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.



TOM II.



WARSZAWA.
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA.
1885.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 24 Декабря 1884 года.




Druk Braci Jeżyńskich (dawniej J. Ungra) Warszawa,
Nowolipki Nr 3.



W maleńkiéj uliczce, która poci te czasy jeszcze nawet wybrukowaną nie była, w drewnianym domku niepozornym, mającym tylko małe pięterko wpośrodku wysokiego, łamanego dachu — wielki pokój o trzech oknach jednego dnia wiosennego przedstawiał widok, przypominający scenę z Hogartha.
Okno od ogródka, zasadzonego smutnemi drzewami owocowemi, niedającemi cienia, stało otworem; wielka izba nieładem się odznaczała.
Obok prostych, bielonych jéj ścian, na których dziury i plamy świadczyły o wielu lokatorach, którzy rozmaicie się tu urządzali przed laty, stały rozrzucone sprzęty kosztowne niegdyś i wytworne, okryte dziś pyłem i bezmyślnie skupione.
Widać było, że się tu nowy mieszkaniec wniósł niedawno i nie miał czasu lub możności rozgospodarowania. Meble cisnęły się jedne przy drugich, aby jaknajmniéj zabierać miejsca, stały nawet niektóre jedne na drugich. Mnóstwo rzeczy pozrzucano na nie w nieładzie.
Piękny fortepian okrywały na kupę nagromadzone, pomięte, pstre stroje kobiéce. Na krzesełkach i pod niemi stały pudla i pudełka różnych kształtów, formą swą ukazujące, że do strojów kobiécych służyły.
Na kanapce, niegdyś ciemno czerwonym pluszem z bogatemi frenzlami obitéj, siedziała nawpół, wpół leżała, sparta na białéj ręce wychudłéj kobiéta młoda jeszcze, ze śladami piękności na twarzy, którą gwałtowne cierpienie nagle zgniotło i zwiędłą uczyniło.
Na przedłużonéj wychudzonéj twarzyczce bladéj i zżółkłéj, z policzkami wpadłemi, dwoje niespokojnych, wielkich oczu niebieskich świéciło jeszcze resztką życia i młodości, ale rozjątrzonéj cierpieniem, zrozpaczonéj i zmęczonéj.
Strój, składający się z dawnych pozostałości elegancyi, zmięty był i zarzucony niedbale. Piękne włosy związane od niechcenia, splątane, okalały twarz, nie zdobiąc jéj, jak dawniéj, a mówiąc równie jak ona, iż troska o piękności zapomniéć kazała...
Wsparta na ręku, dumała piękna Klarcia nad swoim losem. Ona to była, ale w krótkim czasu przeciągu z Astrei ubóstwianéj przeistoczona w biédną, opuszczoną ex-baletnicę Saską.
Z pałacu, w którym mieszkała niegdyś, stopniami schodząc, znalazła się tu w nędznym dworku, z tém co jeszcze jéj pozostało. Najkosztowniejsze rzeczy wszystkie już zostały spiéniężone; koléj przychodziła teraz na te gałganki kobiéce, które się kupują bardzo drogo, a raz włożone, prawie żadnéj potém nie mają wartości.
Klarcia dumała zrozpaczona, leżąc na kanapie. Służąca jéj, brudna, niemłoda, z podwiązaną spuchłą twarzą, z oczyma kosemi, kwaśna, chmurna, stała w kącie, mrucząc i przerzucając stosy sukien. Nieco daléj ku drzwiom otyła Żydówka, w wielkiéj chuście, nadęta, z ustami pogardliwie wykrzywionemi, czekała na coś, rozglądając się po tém, co ją otaczało.
Wszystkie trzy kobiéty milczały, jakby znużone długim targiem, a na twarzy Klary malowało się zniechęcenie, gniéw bezsilny, który z oczu, mimo wiedzy jéj, łzy wyciskał. Niekiedy poruszała ramionami, rzucała się, usta coś pomrukiwały a oczy, utopione w podłodze, nie widziały nic.
— No, co będzie? mnie czas drogi — odezwała się stojąca opodal Żydówka, oczami raz jeszcze powiódłszy dokoła. — Niech panna sobie namyśli się. To są gałgany. Może być, że oni wiele kosztowali... Aj! aj! I człowiek, póki młody, więcéj wart, a jak się zwala, to kto co da za niego?
To mówiąc, pani Szmulowa w dwu palcach podniosła najbliżéj siebie leżącą suknię, potrząsnęła nią pogardliwie i rzuciła.
Ciche łzy płynęły z oczu Klary.
— Mówiłam pannie, za to co lepsze, com wybrała kila sukienek, dam dziesięć rubli. To jest wielki piéniądz... Ja na niech może stracę. A póki u mnie kto kupi, co ja będę czekała! Chce panienka, to dobrze, nie, to nie. Ja się nie napraszam.
Klarcia rzuciła ręką, nic nie odpowiadając. Wskazała coś służącéj i twarz zakrywszy dłońmi, płakała.
Sługa, milcząc, zbliżyła się do Szmulowéj i szeptać coś z nią poczęła. Odkładano nabok wybrane suknie, z których służąca lepsze ocalić się starała, a Szmulowa z gniewem szarpała je, ciągnąc ku sobie.
Niema ta scena odbywała się zdaleka, u drzwi, a Klara nie spoglądała nawet w tę stronę, aby nie być jéj świadkiem. Kupcząca temi biédnemi łachmanami Żydówka postawiła na swojém, podszepnąwszy coś tylko służącéj, któréj w rękę wcisnęła papiérek. Wszystko potém poszło gładko i cicho. Wybrane suknie, chustki, narzutki leżały już nagromadzone na kupkę, gdy w sieniach dał się słyszéć głos. Zapytano o pannę Klarę Saską.
Usłyszawszy nazwisko swoje, płacząca podniosła głowę zdumiona, a stara sługa, porzuciwszy Żydówkę, prędko wybiegła za drzwi.
Nikt od tak dawna się tu o nieszczęśliwą nie dopytywał, przez wszystkich tak była zapomnianą, że i pani i sługa nie mogły pojąć, co tu kogo sprowadzało... Saska domyślała się chyba wierzyciela, bo długów miała jeszcze wiele i te ją wszędzie ścigały.
Wtém w progu pokazał się skromnie bardzo ubrany, niepozorny miody mężczyzna, któremu z roztargnieniem przypatrując się, Klara wcale go sobie przypomniéć nie mogła. Pamięć jéj błądziła w tych sforach, z któremi przybyły nic był nigdy w żadnym stosunku.
Wolnym krokiem, zmieszany, wśród nagromadzonych sprzętów przedziérał się przybyły do Klary, która bezmyślnie poprawiać zaczęła rozrzucone włosy i niedbale wdzianą sukienkę. Nie była wcale przygotowaną do przyjęcia kogokolwiekbądź.
Szmulowa zdala mierzyła téż oczyma ciekawemi przybysza; ale powierzchowność jego, niewiele obiecująca, po nim się ratunku nie kazała spodziéwać. Żydówka, nie mogąc dobić targu, mrucząc, do drugiego pokoju przewlokła się ze służącą.
Klara ciągle przypatrywała się przychodzącemu, usiłując odgadnąć z czém przychodził.
Był-to Bojarski.
Dopiéro gdy przystąpił tuż, twarz blada dziewczyny okryła się chwilowo żywym rumieńcem.
Przyjaciel dawnych lat, towarzysz jéj dziécięcych zabaw, surowy sędzia, który przepowiedział jéj niedolę — stał przed nią ze wzrokiem pełnym rozrzewnienia, z twarzą litościwą, z wyrazem współczucia serdecznym.
— Panno Klaro — odezwał się. — Dopiéro wczoraj się dowiedziałem o jéj smutném położeniu. Gdyś pani była szczęśliwą, miejsca dla mnie przy niéj nie było; dziś... stawiam się jéj, przychodzę... Mów, czy mogę ci być w czém pomocnym?
Klara naprzód sobie oczy zakryła i wybuchnęła płaczem konwulsyjnym, potém, zwolna się uspokajając, łkając coraz ciszéj, wskazała mu krzesło przy sobie i zabiérała się mówić, ale jéj łzy nie dawały.
— O ci ludzie! ci ludzie niegodziwi! — poczęła — ci ludzie!... Widzisz pan, patrz na com ja zeszła przez zdradę, przez niewiarę, przez moje głupią ufność!... Wszyscy leżeli u nóg moich, błagali i uśmiéch i skinienie... Patrz pan, patrz, co się ze mną stało!... Nikogo, żywéj duszy, ani przyjaciela, ani rady, ani litości!
Ściśniętą pięść podniosła dogóry.
— Pan wiész już wszystko — ciągnęła daléj, coraz się rozogniając bardziéj. — To była intryga; podstawili mi coś pod nogę... To sprawa Karoliny, która dawno przeciwko mnie intrygowała... Rzepski, gdy powinien był mnie trzymać, puścił moję rękę. To był spisek! Mogłam obie nogi połamać! Choroba moja przedłużyła się, a tymczasem ten niepoczciwy Francuz sobie drugą napatrzył... A co mi się naprzysięgał... Potém nawet długów nie chciał płacić. Rzucił odczepnego, jak ostatniéj ulicznicy!
Zakryła znowu twarz rękami.
— O! mężczyźni! — zawołała — któremu z nich wierzyć można? Co u nich znaczą przysięgi? Musiałam na doktorów i aptékę fantować się do ostatniego. Mało co pozostało... nędza, biéda!... Do baletu powrócić niesposób — noga stracona. Ja sama, gdy się spojrzę w zwierciadło, poznać siebie nie mogę.
Bojarski milczał, patrząc na nią z politowaniem i dając się jéj wynurzyć z całym żalem w piersi wezbranym.
— Przyszedłem — począł zwolna, gdy płacz zastąpił skargi — aby pani przynieść pociechę i ile jest w możności mojéj dopomódz. Znajdziemy przecież jakiś środek zaradzenia temu położeniu. Tymczasem ja się z nią gotów jestem podzielić tém, co mam.
Łzy powoli osychały; spojrzała na Bernarda z wyrazem jakiéjś dumy, czuła że na jego serce rachować mogła. Lecz natychmiast dawna buta powracać jéj zaczęła.
— Proszę pana, ci Żydzi co miałam najlepszego mi pozabiérali. Oto i dziś ta Szmulowa... tyle sukien za dziesięć rubli!... One kilkaset kosztowały, a niektóre prawie nienoszone. Ale cóż robić? Za mieszkanie trzeba zapłacić, na kuchnię codzień dać kilka złotych. Jestem chora, lada czém przeżywić się nie mogę.
Załamała ręce. Bernard milczał. Po chwili rzekł:
— Mam przy sobie trzydzieści rubli. Jeżeli to może zapobiedz sprzedaży, chętnie je ofiaruje.
Bez żadnéj ceremonii, z dziwnym cynizmem, Klara wyciągnęła rękę.
— Dziękuję — rzekła pocichu. — Rada jestem, że choć raz bez téj niegodziwéj Żydowicy się obejdę.
I nie patrząc na Bojarskiego, zwróciła się, wołając służącéj, która nadbiegła. Oczy się jéj zaiskrzyły, gdy jéj coś poszepnęła na ucho, pokazując papierki, które trzymała w ręku.
Sługa skrzywiła się i miała coś odpowiedziéć, gdy Klara ją popchnęła.
— Idź, kiedy ci mówię — nie potrzebuję, nie sprzedaję!
W chwilę potém poważnie chustą otulona Szmulowa, pogardliwym wzrokiem mierząc Klarę i izbę, wyszła z tą pewnością, że wkrótce nazad tu bodzie powołaną.
— Ale niech jéj panna powié — odezwała się w sieni do przepuszczającéj ją sługi — że ja potém nietylko dziesięć, ale pięć nie dam za te gałgany.
Z boleścią słuchał i przypatrywał się Bernard téj Klarze, takiéj jaką ją cierpienie uczyniło. Zmieniła się, stała daleko mniéj powabną, a w słowach i ruchach zdradzała nawyknienie do obcowania z gminem, który ją teraz otaczał.
W pałacu saskim, na piérwszém piętrze, była to wyszlachetniona obcowaniem z Francuzem istota, mająca jeszcze jakiś urok wytworności, coś wdzięcznego i artystycznie pięknego. Starała się być podobną do wielkiéj pani, do kogoś dobrze wychowanego. Tu brak pierwotny wykształcenia, rubaszność jakaś wiejska wychodziły na wiérzch, czyniąc ją istotą pospolitą i zaledwie na politowanie zasługującą.
Bojarski, który przyszedł pocieszać, nie wiedział od czego począć; obciął nawracać, ale usposobienie gniéwliwe, mściwe usta mu zamykało. Nie poczuwała się do żadnéj winy; ludzie źli, zdrada, intrygi wszystkiemu były winne, a ona ofiarą.
Kilka razy, łagodząc ją, wtrącił coś Bernard, lecz natychmiast wracała do narzekań i przekleństw. Rozpacz, jaka ją ogarniała, nie dozwalała się jéj zastanowić nad tém co mogła, a czego nie powinna była odkrywać przed przyjacielem młodości. Oprócz Francuza, wyliczyła mu cały szereg wielbicieli, kilku co się nawet żenić z nią obiecywali.
Wszyscy oni potém pierzchnęli, gdy ją nieszczęście dotknęło.
— Widzisz pani, że jednak ja pozostałem, czém byłem, przyjacielem jéj wiernym — rzekł Bernard.
Popatrzyła na niego milcząca, pomyślała coś, lecz nie odpowiedziała nic.
— Rozpaczać i narzekać — odezwał się Bernard — nie prowadzi do niczego. Mówmy seryo, myślmy o przyszłości; coś należy przedsięwziąć, trzeba się wziąć do czego...
Klara potrząsła głową.
— Naprzód zdrowie trzeba odzyskać — odparła. — Przecież starą i brzydką nie jestem, tylko mnie to nieszczęsne choróbsko tak zmieniło. Jestem pewna, że gdybym przyszła do siebie, jeszcze ludzie zamną latać będą.
Bojarski milcząco ręce załamał.
— Ale do czegóż to prowadzi? — zawołał rozpaczliwie.
— Jakto do czego? — odparła — do tego, aby się zemną ktoś ożenił. Mniejsza o to czy stary, czy młody, ale bogaty być musi. Takie, co mojego palca niewarte, porobiły świetne maryaże. Pan myślisz, że ja już jestem tak zdesperowana?
— Mnie się zdaje — szepnął zmieszany Bojarski — że lepiéjby było na czém inném oprzéć rachubę.
— No, na czém? — zapytała Klara.
— Na pracy — rzekł Bernard.
— Ja nie umiem nic, a pracować nie lubię — odpowiedziała cierpko. — Zaczynać się uczyć zapóźno.
— Tak, ale pani masz smak, masz upodobanie w strojach — przerwał Bojarski. — Toć w ostatecznym razie nawet stroiki robiąc...
Wgłos rozśmiała się Klara.
— Ja marszandemodą! Nie, tak nizko jeszcze nie upadłam. Pfe! jak panu mogą przychodzić takie myśli.
— Nie jest to ani stan, ani zajęcie, którebym ja zalecał — tłumaczył się Bojarski — ale w najgorszym razie...
Saska słuchać nie chciała.
— Bądźcobądż, na jakieś zajęcie, na pracę tylko rachować można, i to jest najbezpieczniejszém — ciągnął daléj Bernard. — Pomyśl pani i wybierz sobie najstosowniejszą. Najmniéj powabna praca zawsze jeszcze lepszą będzie, niż zaprzedanie się.
Klara nadąsana nie odpowiedziała nawet, a być może iż nie słyszała już co mówił do niéj; myśli jéj były gdzieindziéj. Po długim przestanku, zdawała się budzić i figlarne spojrzenie zwróciła na siedzącego przed nią Bojarskiego.
— A z panem co się dzieje? — zapytała.
— Ja — pracuję, daję lekcye, piszę i mam skromny, ale wystarczający chleba kawałek.
— Matka żyje? — wtrąciła Klara.
— Dzięki Bogu!
Zadumała się znowu; myśli jéj trudno było odgadnąć. Głos zmieniła i swobodniéj, weseléj rozpytywać poczęła.
— Dobrze, bardzo pięknie pan zrobiłeś, żeś mnie odwiédził i nie zapomniał o mnie. Któż wié? może wkońcu zrobisz pan z téj nieszczęśliwéj, oszalałéj inną, stateczniejszą kobiétę... nauczysz pracować.
Skrzywiła usta.
— Ale naprzód trzeba żebym zdrowie i siły odzyskała — dodała żywo. — Ja prawie głodem marłam, słowo daję. Nie było komu zgotować, nie było za co kupić, a ja taka jestem pieszczotami popsuta... i tak we mnie ta żółć wzburzona grała. Myślałam że umrę. Wystaw pan sobie — wtrąciła nagle — podły Francuz nawet na listy nie odpisuje już. Ale jeżeli myśli, że ja mu dam pokój i przestane dokuczać, to się bardzo myli.
Bernard siedział jeszcze, myśląc że od piérwszych odwiédzin nie mógł wymagać wiele i posłannictwo swe rozkładając na powolniejsze nawracanie — gdy w sieniach głos znowu się dał słyszéć. Klara niespokojnie się podniosła i oczy na drzwi zwróciła. Sama nadzieja, ta, że ludzie znowu zbliżać się do niéj zaczną, twarzyczkę jéj ożywiła i zarumieniła.
Służąca rozmawiała z kimś w progu. Bojarski, nie chcąc być zawadą dla Saskiéj i domyślając się jakiéjś domowéj sprawy, wstał, aby ją pożegnać. Nim jednak ona to postrzegła, w progu ukazała się dobrze Bernardowi znana, ciągle, choć zdala, widywana piękna i charakterystyczna twarz Emila Twardzińskiego.
Nędzne to chłopię, któremu niegdyś podał był rękę Bernard, a potém się z niém rozstać musiał, w tym przeciągu czasu, który Bojarskiemu nic nie przyniósł nad bardzo skromną ilość lekcyj, dobiło się do położenia świetną rokującego przyszłość.
Tajemnicą to było dla wszystkich, jakiemi drogami idąc, Emil, tam gdzie inni padali i ginęli, coraz wyżéj się podnosił, coraz szczęśliwiéj stawał, zawiązywał stosunki, zyskiwał piéniądze i wkońcu dosyć wysoką otrzymał posadę, do któréj go prawnicze jego wykształcenie przygotowało. Przyznawano mu nadzwyczajne zdolności, lecz one same nie starczą nigdy do podniesienia człowieka, zwłaszcza w chwilach zamętu, wciągu których ci tylko, co zręcznie umieją wciskać się, podłazić, okupywać każdy szczebel — potrafią wzbić się wysoko...
Emil Twardziński swe powołanie obrońcy zmienił na urząd dobrze płatny i otwiérający wrota do sfer, które przed kilku laty zdawały się dla niego niedostępne.
Piękna powierzchowność, wymowa łatwa, humor zawsze wesoły, usłużność dla wyższych, umiejętność zbiérania piéniędzy tam, gdzie inni je tracili — zalecały pana radzcę.
Od czasu jak się rozstali, od lat bardzo wielu, nigdy Twardziński się nie zbliżył do Bojarskiego, nie przemówił do niego, nie okazał najmniejszéj chęci zawiązania z nim stosunków. Bernard téż nadto był dumnym, ażeby miał zrobić krok piérwszy, chociaż urazy zapomniał i gniewu w sercu już nie miał.
Saska była jeszcze u wuja i przy matce, gdy Emil się około niéj kręcić zaczął; dość jéj się nawet podobał, ale na zalotach pustych się skończyło. Późniéj z przyjaciółką dyplomaty odnowiły się podobno stosunki; lecz i Klara na ożenienie rachować nie mogła, niewiele téż je ceniła. Bawił ją.
Od katastrofy i choroby, Emil pierzchnął tak samo, jak inni. Zjawienie się jego zdziwiło Klarę, ale teraz każdemu powracającemu rada była. Ci starzy przyjaciele i wielbiciele zawsze na coś przydać się mogli.
Uśmieszek przebiegł jéj usta. Bernard chciał się pożegnać i wysunąć, nie będąc zmuszonym zetknąć się z Twardzińskim; ale Klara była zajęta nowoprzybyłym, a pan Emil, zaledwie ją powitawszy, zwrócił się żywo ku cofającemu się Bojarskiemu.
— Panie Bernardzie — odezwał się, wyciągając rękę ku niemu. — Biję się w piersi, zawiniłem względem was. Sto razy zbliżyć się chciałem i nie śmiałem. Mam obowiązki wdzięczności dla niego; bądź wspaniałomyślnym i przebacz mi winę, a nie odpychaj podanéj dłoni.
Zdziwiony niezmiernie tém przemówieniem, które go zaskoczyło tak niespodzianie, iż stanął jak wryty — Bojarski nie wahał się ani chwili z podaniem ręki.
Wzruszyło go przemówienie to, odwołanie się do przeszłości, pamięć na nią.
— Pojmujesz pan — rzekł — że ja mu się piérwszy narzucać nie mogłem...
— Cieszę się, że sposobność się trafiła — rzekł Twardziński — spotkania z wami i rozbicia tych długoletnich lodów. Nie odchodź, proszę, ja mam tylko dwa słowa do powiedzenia pannie Klarze, o któréj położeniu, dopiéro co z długiéj podróży wróciwszy, dowiedziałem się. Przyjdę tu inną porą, a teraz razem ztąd musimy się oddalić, abyśmy pomówić mogli. Mam mało czasu, zajęć bardzo wiele, trzeba z każdéj chwili korzystać.
Bernard zatrzymał się. Tymczasem Klara już dawnego wielbiciela zasypywała wymówkami niemal grubiańskiemi. Twardziński się tłumaczył lekko, z uśmiechem, przerywając mowę jéj żarcikami i nie okazując ani wielkiéj litości, ani szacunku dla nieszczęśliwéj.
— Ja pannie Klarze mówiłem zawsze — wtrącił wkońcu — że ten Francuz to łajdak i że nigdy żadnemu takiemu arystokracie wierzyć nie można, lecz trzeba naprzód sobie zapewnić przyszłość... Tymczasem żyło się wesoło, nieoględnie, a Francuz pierzchnął przy piérwszéj sposobności.
— Co jabym dbała o tego jednego Francuza — przerwała Klara — gdyby nie ta noga i choroba. Miałam ich do wyboru ilum chciała i lepszych od niego... a teraz...
— Jakto? do baletu już powrócić niemożna? — zapytał Emil.
Klara poruszyła ramionami.
— Te doktory, przekupione łajdaki, czy co, umyślnie mi tak nastawili nogę, abym tańcować nie mogła. To sprawa Karoliny.
Twardziński się uśmiechnął.
— Wiész pani co? Śpiewać uczyć się pono zapóźno, ale któż wié, czybyś pani ze swą powierzchownością i głosem nie mogła w komedyi lub dramacie występować.
— O! ja już o tém myślałam — rzekła Klara. — Dlaczegobym nie mogła grać komedyi? Ale i tam intrygi i zazdrość staną na drodze.
Pan radzca poszeptał coś, przemówił jeszcze słów kilka, ścisnął ręce panny Klary, szybko zwrócił się do Bernarda i wyszedł z nim razem.
W ulicy szli czas jakiś milczący. Radzca począł badać dawnego swego protektora o całą tę jego przeszłość, któréj nie znał bliżéj. Wypadki 1830 r. rozdzieliły ich tak, że się zupełnie z oczu stracili. W krótkich słowach Bojarski opowiedział o swoich losach. Nawzajem spytany Emil, nie umiał się wytłumaczyć jasno, jakiemi szedł drogami, iż potrafił tak zajść szczęśliwie i daleko... Zbywał ogólnikami, składał na losy, mało przyznawał sobie, a każdy inny, nie prostoduszny Bojarski, byłby z téj gmatwaniny wyrozumiał, że pan radzca z wielu rzeczami się ukrywał umyślnie, bo się nie mógł chwalić niemi. Wkońcu, rozmowie obrót niespodziany nadał Twardziński.
— Słyszałem wiele — rzekł — o waszych drukowanych rozprawach, które wrzawy dosyć wywołały. Przyznaję się, że ich nie czytałem, bo mi moje urzędowe zajęcia mało pozostawiają czasu. Z tego jednak co ludzie powiadają wnoszę, że trzeźwo i zdrowo zapatrujesz się na położenie i nie hołdujesz hasłom popularnym. Myśmy wiarą w ideały, a pogardą rzeczywistości zgubili się i będziesz miał zasługę, otwiérając ludziom oczy.
Bernard spojrzał na niego zdumiony.
— Zdaje mi się — przerwał — że musiano wam fałszywe dać wyobrażenie o tém, co pisałem. Niech mnie Bóg uchowa, abym miał zachwiać wiarę w ideały i targać się na nie. Ci, co mnie o tę dążność oskarżają, nie zrozumieli mnie.
Radzca popatrzył na mówiącego, podumał i nie nalegając, zamilkł. Razem przeszli jeszcze ulic parę, tak że ich z sobą wiele osób widziéć mogło, a zdawało się że Twardzińskiemu chodziło o to, bo najludniejszą ulicą, pod rękę wziąwszy Bojarskiego, prowadził go z sobą.
Niespodziéwane to zbliżenie się i pojednanie dla Bernarda starczyło, aby mu dać jaknajlepsze wyobrażenie o Emilu. Mając za zasadę ludzi zawsze widziéć i sądzić z dobréj strony, przebaczał mu przeszłość, tłumaczył ją i gdy powrócił do matki, piérwszą było rzeczą oznajmić jéj o spotkaniu się z Emilem i wziąć go w obronę.
Bojarska nie sprzeciwiała się synowi i słuchała go pilnie. Nic rozumiała tego tak spóźnionego pojednania, podejrzywała je, ale nie chciała go zatruć Bernardowi. Zamilczała.
O Klarze i bytności u niéj nie mówił nic matce; wrażenie jakie wyniósł od niéj było bolesne. Szedł do niéj w nadziei, że nieszczęście skłonniejszą ją uczyni do poprawy, do skruchy, do zupełnéj życia zmiany. Znalazł ją przeciwnie zbolałą, ale razem złośliwą, mściwą i nawet umysłowo upadłą, niższą niżeli była za świetnych swych czasów.
Serce, na które rachował, nie otworzyło się, nie zmiękło. Łzy, których był świadkiem, wyciskał nie żal, ale uczucie gniewne, bunt przeciwko losowi. Nie przyznawała się do winy... Zrzucała wszystko na ludzi.
To piérwsze jednak niepowodzenie nie zraziło Bojarskiego; powiedział sobie, iż wielka zmiana w umyśle człowieka nigdy nagle spełnić się nie może. Wymaga ona czasu, stopniowego, powolnego działania, odrodzenia zawsze trudnego, które całą naturę musi przerobić do szpiku kości.
Ideał lat jego dziecinnych, nie bacząc na zszarzanie jakiemu uległ, dla niego, mimo wszystkich swych plam i zwiędnięcia, mimo odarcia z piérwszego blasku młodości — cudowném jakiémś i niepojętém działaniem wyobraźni pozostał zawsze ideałem, co serce poruszał i pociągał ku sobie.
Bernard wstydził się swéj słabości, była ona niepojętą dla niego samego, ale oprzéć się jéj nie mógł. Obudzała w nim litość niezmierną, miłość szaloną, gorączkę pragnienia, aby w nią mógł wlać własnę duszę i nowe życie. Widział w niéj uśpioną, od losu poniżoną i rozwinięciu się zatamowaną istotę nieszczęśliwą, w któréj spoczywały władze, co ją podźwignąć mogły i uszlachetnić.
Nie chciał wierzyć, aby ta śliczna Klarcia nie miała w sobie promyka Bożego, ziarna co kwiat wydać mogło.
Roił że teraz, zbliżając się do niéj, łagodnie, powolnie, obchodząc się z nią jak z dziécięciem, wychowując nanowo — potrafi utworzyć to, czém ją widziéć pragnął. Z rozkoszą myślał o tém, jak poświęcając się dla niéj, miał temu aniołowi strąconemu przywrócić białe skrzydła. Było to zadanie trudne, ale godne, aby mu się poświęcić.
Cały plan postępowania miał już ułożony naprzód. Potrzeba było uspokoić ją, ukołysać, obudzić miłość pracy i cnoty, zwalczyć fałszywe pojęcia o życiu i używaniu, zmusić umysł do poważnego zapatrywania się na sprawy ludzkie. Bojarski chciał ją wyrwać zpod wpływu i otoczenia dawnych znajomych, ludzi płochych... Marzył, że wszystko to zwolna, ostrożnie, stopniowo, z wielką miłością braterską da się dokonać.
A Klara?... po wyjściu swych gości, wstała z kanapki, orzeźwiona i rozmarzona. Gdy nic lepszego się nie trafiło, myślała sobie, że potrzeba było pociągnąć choćby Bojarskiego, zjednać go sobie i zmusić do ożenienia. Gotową była nawet trochę się zmienić, aby go sobą nie zastraszyć... trochę złagodniéć i choć pozornie zmienić nawyknienia. — Potém zrobię z nim co zechcę — mówiła, pocieszając się na zakończenie.
Z drugiéj strony przybycie radzcy wyobraźnię jéj ciągnęło na wcale inne drogi. Była młodą, mogła się podobać, zawracać głowy i w świecie wesołym znaléźć nowego protektora.
Zwierciadło, w którém się długo przeglądała, mówiło jéj że choroba i zmartwienia chwilowo tylko odebrały jéj wdzięk i świéżość. Nie miała lat trzydziestu... wszystko jeszcze było przed nią.
Bernard stał tylko w odwodzie, w najgorszym razie, bo z nim życie było dla niéj groźbą walki i wojny. Wolała aby pan radzca przez przyjaźń znalazł jéj co innego... bogatego rozrzutnika, któryby się dał uwikłać i związać.
— Ale tym razem — szeptała pocichu — nie będę tak głupią, jak z Francuzem, o nie!... Będę zbiérała i myślała o jutrze i nie dam się tak łatwo wywieść w pole próżnemi obietnicami.
W życiu panny Klary był to dzień stanowczy szczęśliwego zwrotu ku nowym nadziejom. Świtała jéj znowu jutrzenka dni lepszych... Chciała być młodą i piękną, a wola kobiéty nawet tego cudu dokazać może.
Stara służąca poznać jéj nie mogła, tak kilka godzin tych ją zmieniło.




Druga edycya rozpraw przyszła do skutku. Już samo to rzadkie na polskiéj książce: „Wydanie drugie, poprawne i powiększone” — zaręczało pewne powodzenie. Bojarski z niepokojem w duszy oczekiwał, jakie teraz uczynią wrażenie.

Stary profesor Żardyński, odczytawszy rękopis, wyraził się o nim wątpliwie.
— Zbyt jesteś sumiennym człowiekiem — rzekł Bernardowi — ażeby cię ludzie ocenić należycie potrafili. Sami oni po większéj części nicponie, a z siebie sądzą o innych. Będą czytali między wierszami rzeczy, których tam niéma, których ty powiedziéć nie chciałeś. Nie uwierzą, abyś był całym i szczérym. Prąd krytyki po piérwszych rozprawach jest ci nieprzyjazny, trudno go będzie odwrócić. Ale któż wié? dzieją się cuda! Lepiéj może i sprawiedliwiéj osądzą, niż się spodziéwamy. Aby działać na publikę, wierz mi, trzeba być zepsutym, chytrzejszym, większym komedyantem, niż ty jesteś.
Po ukazaniu się książki to tylko dało się naprzód uczuć Bojarskiemu, że ludzie od niego stronili, jakby się obawiali, aby ich o nią nie badał.
Nawet na te zwykłe pogadanki wieczorne, które dawniéj gromadziły wszystkich dobrych przyjaciół Bojarskiego, mało kto teraz przychodził. Muliniec się tłumaczył, że nie miał czasu, Larski unikał widocznie Bojarskiego, a Piotruś milczał. Panna Henryka także wymawiała się nadzwyczajném zajęciem, które może nie było prostą wymówką, bo ona jedna szczérze sprzyjała i wierzyła Bojarskiemu.
W jednym z dzienników, do którego wiadomém było że Piotruś Grochowski pisywał, ukazała się piérwsza wzmianka o drugiém wydaniu, dwuznaczna, niemal uszczypliwa, zredagowana w ten sposób, że dziełu dopomódz i zalecić go nie mogła.
Styl zdradzał Piotrusia, poznał go Bernard; ale nikt nad niego nie szanował bardziéj szczérych przekonań i wyrozumialszym nie był na bezwzględne wypowiadanie myśli. Nie miał mu więc wcale za złe tych słów kilku, choć przykre na nim uczyniły wrażenie.
Następnego wieczora Piotruś Grochowski, w swym wyszarzanym surduciku i chustce czarnéj na szyi, zpod któréj bielizna nie wyglądała, bo jéj podobno nie nosił — stawił się zawczasu, sam jeden.
Bernard chodził posępny po pokoju i rad go powitał. Nie skarżył się na to, że go przyjaciele opuszczali i zaniedbywali, lecz bolał nad tém.
Piotruś mierzył go oczyma milczący. Rozmowa zaczęła się od kilku słów obojętnych.
— Może ty mi co powiész przynajmniéj o tych moich biédnych elukubracyach, o których zdania ogółu jakoś się dopytać nie mogę? — zagadnął go Bojarski, podając mu cygaro.
Grochowski uśmiéchnął się, wykręcając usta charakterystycznie. Siadł przy stole, przysposabiając się do urządzenia sobie cygara.
— Ba! gdyby z tobą mówić można, mój ty Katonie — odparł Piotruś. — Ty jesteś jak z jednéj bryły ukuty, a my, pospolici ludziska, składamy się z mieszaniny różnych żywiołów. Przygotuj się do tego, że tak jak bronzowego posągu, coby przemówił nagle, i ciebie nigdy dobrze nie pojmą, nie ocenią, a ty znowu, słabostek ludzkich nie biorąc w rachunek, podziałać na nie nie potrafisz, byłeś stworzony na kaznodzieję, a nie na literata. Literat furfantem być musi, musi kłamać, oszukiwać, przy pochlebiać się, jednego nie dopowiedziéć, z drugiém się wygadać, gdy co innego myśli, słowem...
Machnął ręką Piotruś.
— Jak tu mówić z tobą? Skłaniam głowę przed twą cnotą, ale nie poradzę na to, żeś stworzony na męczennika.
Bojarski się skrzywił.
— Nie mówisz mi, o co się pytałem — wybąknął. — Radbym wiedziéć nie jaką biédną, ułomną istotą ja jestem, ale co warto to, z czém wystąpiłem. Co ludzie mówią o tém?
— Troszczysz się o to, co mówią ludzie? — odparł Grochowski — ale naprzód czémże to są dla ciebie ci ludzie? Ogół, moje serce, jest głupi, powtarza za panią matką paciérz — owce Panurga... Dbasz-że ty o niego? Naprzód nie czyta wcale, chwyta przeżute i daléj żuje. Wybrani zaś ludzie dzielą się na tyle kategoryj, iż zdania ich muszą także być podzielone. Jedni ci będą zazdrościli, drudzy poczną cię lekceważyć, inni na tobie się popisywać z bystrością umysłu i zarzynać cię na ofiarę swéj miłości własnéj. Naostatek... numerus est infinitus.
— Tak, ale wśród tych głosów coś jednak przeważać musi — odezwał się Bernard.
— Ks. Lamennais utrzymuje, że rozum i prawda przeważają i że przyznanie ogólne ma wielką wagę... Inni twierdzą, że tłum i ciżba wybiérają zawsze za hasło co najgłupsze... a ja dalibóg nic nie wiem.
Bojarski stał, słuchał i zwijał papierek jakiś w ręku.
— Nie idzie mi o pochwały i o uznanie — rzekł — lecz o nauczenie się czegoś z krytyki.
Grochowski śmiać się począł.
— Naiwny jesteś i umrzesz dzieckiem.
— Powiedz-że mi przynajmniéj własne swe o rozprawach zdanie — przebąknął gospodarz.
— To co innego — zawołał Grochowski. — Skłaniam głowę przed twą cywilną i literacką odwagą. Widzę i czuję, że piszesz co myślisz, a to jest rzeczą niezmiernie rzadką. Są przecudowne ustępy w rozprawach, na które i przeciw którym podniosą się wszyscy głuptaszkowie jako jeden mąż i cisną na cię kamieniem. Te rzeczy oceni przyszłość, gdy my ostygniemy. Są znowu rzeczy przedwcześnie powiedziane i rzeczy zapóźne. Dużo dobrego, nieumiejętność pisarska wielka, choć styl wyśmienity. Człowiek maluje się w książce z najlepszéj strony, ale bożyszczem tłumu nie będziesz nigdy, bo mu kadzić nie umiész, i nie zrozumieją cię, bo potakiwać im nie chcesz. Goniąc za prawdą, wpadniesz w studnię...
— Wolałbyś więc, abym, pędząc za fałszem, poszedł szérokim gościńcem? — spytał Bernard.
— Zrozumiéjmy się — odparł Piotruś. — Aby kogoś za nos prowadzić, trzeba naprzód umiéć go wziąć za szacowny ten apendyks. Ty tego nie potrafisz nigdy. Pozostaniesz vox clamantis in deserto.
— Prawisz mi ogólniki — rzekł kwaśno Bernard — a jabym chciał ściśléj sformułowanych zarzutów.
Grochowski śmiać się począł.
— Co u licha! — zawołał. — Nikt twoich rozpraw wyżéj nademnie nie ceni. Ja im nie mam nic do zarzucenia. Czytałem je, jak smakosz zajada raki; ale niemniéj powiadam ci, że twoja książka dla ogółu będzie zapieczętowaną. Nie zrozumieją jéj, będą się czepiali drobnostek.
— Zdaje mi się, że co było niejasném i niedopowiedzianém a dwuznaczném w piérwszém wydaniu, w drugiém...
— W drugiém tak się wyjaśniło — odparł Grochowski — iż to, o co cię posądzano, dziś stało się pewnikiem.
— Mianowicie? — spytał Bernard.
— Że ty, czciciel ideałów, obwiniony jesteś o ostudzanie tych, co w nie wierzą, o napędzanie do przejednania się z rzeczywistością.
To mówiąc, jakby sobie coś przypomniał, Piotruś śmiać się począł i długo śmiał się sam dla siebie. Dopiéro zdumione wejrzenie, które w niego wlepił Bojarski, zmusiło go do jaśniejszego wytłumaczenia się.
— Jak ludzie są rozmaici, na czém opiérają i czém popiérają swe sądy, tego najlepszym dowodem to, że w mieście jako argument przeciw tobie służy, iż cię widziano bras dessus, bras dessous z panem radzcą Emilem. A ponieważ nikt nie jest jawniéj przejednanym i ostygłym nad niego, ludzie ztąd wnoszą, iż się musicie godzić ze sobą.
Bojarski stał, zpoczątku niedobrze rozumiejąc, o co chodziło.
— Wiész i znasz mój stosunek do pana radcy, który piérwszą całą koszulę w życiu otrzymał odemnie — rzekł, uśmiechając się. — Był w całém znaczeniu tego wyrazu łobuzem, gdym mu dał przytułek. Długo potém, lata cale, nie znaliśmy się. Niedawno podał mi rękę. Widziałem w tém uczucie poczciwe. Miałżem ją odtrącić?
Grochowski nie odpowiedział nic długo; wkońcu dorzucił:
— Nie idzie o to jak miałeś postąpić, ale co ludzie mówią i jak wnioskują.
W téj chwili weszła panna Henryka. Gospodarz pośpieszył ku niéj, ale po przywitaniu zimném, które mu dało do myślenia, nie zatrzymując się w saloniku, spytała o profesorową i poszła do niéj, jakby coś nadzwyczaj pilnego miała.
Ze zwykłych gości nie zjawił się tego wieczoru nikt, oprócz dobrze podchmielonego Skórki.
Wódz Cyganów wszedł pompatycznie, jakby łaskę robił Bojarskiemu, zaszczycając dom jego bytnością swoją, rzucił się na kanapę, wyciągając na niéj nogi i dwa cygara z leżących na stoliku schował do kieszeni, a trzecie zapalając, odezwał się od niechcenia do gospodarza:
— Spodziewam się od pana dostać egzemplarz tych tam rozpraw, o których po mieście gadają tyle! hę?
Bojarski skinął tylko, iż służyć mu będzie.
— Ja książek nie kupuję — dodał Skórka — bo to jest ciężar, a mało która tego warta, żeby się z nią nosić... Cóżeś pan tam popisał, że tak wrzeszczą?
— Wrzeszczą? — spytał Bojarski — nie wiedziałem o tém.
— Gadaj zdrów! — rozśmiał się Skórka. — Jużciż chciałeś tego, to jawna rzecz! Są tacy złośliwi, iż widzą w tém rachubę na dobrą posadę, która nie powinna go minąć.
Bojarski zbladł jak ściana, usta mu zadrgały, słowo w nich zamarło. Skórka postrzegł, że za daleko poszedł, i poprawił się.
— Rozumié się, że to są potwarze, ale głupi to powtarzają. Co do mnie, chcę sam się przekonać, co jest tak monstrualnego w tych rozprawach, aby ludzie mieli prawo ciągnąć takie wnioski.
Struty, zmieszany, Bernard upadł na krzesło, a wtém panna Żabska wyszła od matki jego do saloniku. Widok rozłożonego na kanapce Cygana, którego znieść nie mogła dla jego cynizmu, zmusił ją szybkim krokiem oddalić się w przeciwną stronę pokoju.
Bojarski zbliżył się do niéj. Spojrzała mu w oczy długo i głęboko, z pewném politowaniem, i milcząc, ścisnęła jego rękę.
— Mój ty biédny męczenniku — szepnęła. — Wielebym miała do mówienia z nim, ale przy Haburskim słowa mi zamiérają na ustach. Jak go możesz przyjmować?
Bernard ruszył ramionami.
— Jestem tego zdania — rzekł — że nikogo odpychać, wyłączać, banitą czynić się nie godzi. Zagradza mu to drogę do powrotu, do poprawy, do nawrócenia.
— Pan masz pasyą nawracania? — spytała Żabska.
— Ale mi się ono nie udaje — odparł Bojarski. — Szczęśliwe jednak czy nie, próby nie zwalniają od obowiązku. Znasz pani moje przekonania. Upiéram się widziéć w ludzkości całéj jednę wielką rodzinę; zdaje mi się więc, że brat brata nigdy nie powinien opuszczać.
— Dziś się śmieją z tych utopij — odparła panna Henryka. — Ja je szanuję; ale w braterstwie musi być przecie pewne stopniowanie.
— Jak w rodzinie dalsi i bliżsi krewni, ukochani i obojętni; niemniéj obowiązek solidarności i braterstwa rozciąga się na całą rodzinę.
— Piękne marzenia — rozśmiała się panna Henryka. — Przeczuwam że nowa teorya społeczna, która przyjść musi po téj dawnéj XVIII wieku, braterstwem poczętéj a we krwi utopionéj, będzie zupełnie przeciwną i cała się oprze na najciaśniejszym egoizmie.
— Byłoby to bardzo smutném — rzekł Bernard — choć jest możliwém, kto wié, nawet konieczném, dla wyprzedzenia nowych myśli, nowych ciągle pojęć, któremi ludzkość się karmić musi. Z tém wszystkiém myśmy się w blasku tych ideałów urodzili i im wierni powinniśmy pozostać.
Panna Żabska przeszła się parę razy milcząc po pokoju i spoglądając uważnie na Bernarda, który jéj towarzyszył w téj przechadzce. Miała zwyczaj zawsze prawie trzymać ołówek w ręku, a zamyśliwszy się, wkładała go w usta. Był to nałóg nauczycielski, mającéj zawsze coś do notowania.
I teraz trzymała ten ołówek długo w ręku.
— I pan, idealista — rzekła wkońcu, obracając się ku niemu — pan, dziwną sprzecznością, któréj ja sobie wytłumaczyć nie umiem, w swoich rozprawach zdajesz się chciéć ogień gasić i ostudzać?
— Ja? — zapytał Bernard. — Stało się to chyba bez méj wiedzy i woli, nieprzewidzianym skutkiem méj nieumiejętności w użyciu słowa. Pani więc także mojéj biednéj książce to zarzucasz?
— Być może, iż czytałam ją pod wrażeniem tego, co o niéj słyszałam, i to oddziałało na moje zdanie — rzekła Henryka.
Podano herbatę, weszła profesorowa i wszyscy goście zebrali się około stolika. Skórka Haburski zdaje się oczekiwał tylko na książki i ten posiłek. Dolał sobie dobrze rumu do herbaty, tak iż zapach jego rozszedł się po całym pokoju, zaczął zapijać i zajadać, otarł potém usta, wziął za czapkę i pożegnał się, śpiesząc zapewne do jakiéjś dziury, w któréj mógł bezkarnie utraktować się szpagatem.
Po odejściu jego wszystkim się lżéj zrobiło na sercu. Za odchodzącym, gdy już był we drzwiach, panna Henryka przesłała krzyżyk na drogę.
Żardyński téż ścigał go oczyma.
— Proszęż mi tu człowieka wytłumaczyć — dodał po chwili namysłu. — Ten pijanica, cynik, brutal, ta po szynkach walająca się istota, jest autorem kilku prześlicznych piosnek, tchnących wiosną, młodością, pełnych rzewnego uczucia. Oprócz tego znam ułamki jego poematu na ludowych podaniach opartego, w których znakomitego czuć kunsztmistrza. Proszęż mi to wytłumaczyć.
— To się wykłada tém — przerwała panna Żabska — że istota najobficiéj wyposażona od Boga może się zwalać i zezwierzęciéć. Piosnki i poemata należą do przeszłości; myśmy patrzyli na teraźniejszość, wcale do niéj niepodobną.
— Przepraszam! — zawołał profesor. — Poemat się dopiéro pisze, jest nieskończony... Strach ogarnia myśléć, ile w jednym człowieku sprzeczności pomieścić się może! Biédna, biédna istota!
— Któréj przystała pokora — dokończył Bojarski.
Rozmowa, po usunięciu się Skórki, żywiéj i swobodniéj rozwijać się zaczęła. Piotruś, panna Henryka, profesor, widząc Bojarskiego przybitym i znękanym fałszywemi sądami o jego dziele, usiłowali mu wmówić, że powinien był w innym rodzaju sił swych próbować.
— Nie jesteś jeszcze dosyć wyżytym, ostygłym, panem siebie, aby się wdawać w rozprawy — mówił Żardyński. — Dlaczego nie rozpocząłeś od ogłoszenia swojego poematu?
Bojarski się zarumienił.
— Bo to są tylko fragmenty i epizody, co wam łaskawie podobało się nazwać tém imieniem, do którego one prawa nie mają.
— Ja także głosuję za panem profesorem — dodała panna Henryka. — Czytałeś nam pan wyjątki, znam je, są prześliczne. Inaczéj wcale z nichby pana sądzono.
— Nie chciałem dawać fragmentów — odparł Bojarski — marzyłem o zbudowaniu z nich foremnéj, pięknéj całości.
— Dumą zgrzészyłeś — odparł Żardyński — gdyż ściśle biorąc, owych budowl o liniach klasycznych, nieposzlakowanych w literaturze staréj i nowéj prawie niéma... Wszystko co jest najpiękniejszego, z fragmentów się składa. Iliada i Odysea urosły z połamanych kawałków, które niezawsze przystają do siebie.
— A Eneida? — zapytał Bojarski.
Żardyński skrzywił się nieco.
— Arcydzieło budowy, elegancyi pełne, ale zato lodowate, zimne i sztywne — szepnął, głowę spuszczając.
— Jako przyjaciele — wtrąciła panna Henryka — musimy, nieprawdaż, skłonić go do tego, aby koniecznie teraz wydał choćby ułamki swojego poematu. Oddziałają one na sąd o rozprawach i otworzą ludziom oczy.
i Piotruś Grochowski milczał, spożywając podobno trzecią już bułkę z masłem i szynką, ale oczy jego świécące dowodziły, że brał udział duszny w rozmowie.
— A wy co na to mówicie? — potrącając milczącego, zapytał Bojarski.
— Nie mówię nic dlatego — odparł Piotruś, że nie jestem pewny, czy poemat oddziała na sąd o rozprawach, a mógłbym się o to założyć, iż rozprawy na poemat oddziałają.
Skrzywiła się panna Henryka.
— Pan jesteś pesymistą! — zawołała gorąco.
— I wole nim być, niż ciągle się rozbijać o zawiedzione nadzieje — rzekł Piotruś. — Ale nie mam, uchowaj Boże, nic przeciwko wydaniu poematu. I owszem... Znam epizody z niego, które są arcydziełami.
Rozprawiano tak do późna, a gdy po rozejściu się gości Bojarski pozostał sam z sobą i wszystko co słyszał w duszy począł rozpamiętywać, aby jakiś z tego ostateczny wniosek wyciągnąć — znalazł się wobec tak podzielonych zdań, iż wcale się nie czuł pewniejszym jak postąpić, niż był przed ową przyjacielską naradą.
Sięgnął na półkę po teczkę, w któréj spoczywały luźne karty, mające złożyć owę marzoną całość, siadł i począł czytać.
Oddawna już nie miał w ręku swego poematu, a ostatnie wrażenie, jakie mu pozostało po nim w duszy, było upokorzeniem i zniechęceniem: wydawał mu się słabym.
Zdziwił się wielce, gdy teraz, po wielu miesiącach zapomnienia, odczytując nanowo, znalazł swój niedokończony utwór w wielu miejscach pięknym, wogóle niepospolitym i życia pełnym.
Przyczyną tego było, że ideał kompozycyi, jaki miał w duszy, zatarł się i zbladł, a to co pod jego natchnieniem stworzył, zastąpiło go. Uradowany, rozgrzany, doczytał do końca fragmentu. Czuł się usposobionym do wykończenia, do złożenia części, do wydania.
Dobrze po północy skończył czytanie i byłby zaraz się wziął do dalszéj pracy, tak się czul natchnionym, ale matka, która czuwała, przyszła mu oznajmić późną godzinę i napędzić go do łóżka.
Nazajutrz wstawszy, znalazł jeszcze tekę na stoliku i mając chwilę wolną, powrócił do niéj; ale dziwną sprawą jakiegoś wpływu godzin i usposobień, to co wczoraj w nocy tak mu się wydawało piękném, dziś znowu niemal słabe i mierne wyglądało.
Z niechęcią jakąś zarzucił teczkę na półkę i poszedł do zwykłych swych lekcyj. Po odbyciu ich tyle miał czasu wolnego, iż mógł pobiedz zobaczyć, co się z panną Klarą działo. Myśl nawracania jéj nie opuszczała go. Szedł rozmarzony, z bijącém sercem do dworku tego, z którego obiecywał sobie wyciągnąć nieszczęśliwą, tak mu ulica, dom, sąsiedztwa niemiłemi były.
Zbliżając się ku zajmowanemu przez Saską mieszkaniu, dostrzegł w niém naprzód tę zmianę Bojarski, iż okna, z firanek dawniéj ogołocone, teraz już zostały w nie opatrzone. Musiały one być pozostałością przeszłości, gdyż zbyt wspaniale zza szyb niebardzo foremnych wyglądały.
W dużym pokoju, w którym po raz piérwszy przyjęła go Klara, wśród nieładu, nieporządku desperackiego, porozrzucanéj odzieży, skupionych bezmyślnie sprzętów — z wielkiém podziwieniem Bernard znalazł teraz urządzenie prawie eleganckie, a przynajmniéj z pretensyą pewną obmyślane. Połowa niepotrzebnych rzeczy znikła, a to co pozostało, poustawiano tak, aby pewna harmonia panowała na piérwsze wejrzenie. Kanapa wytarta stała w cieniu, stół przed nią osłaniał dosyć świéży kobierczyk, dywan, choć zużyty, pod nim nie raził. Na półkach było trochę fraszek, albumy z fotografiami od niechcenia położone dla gości. W kącie zamknięty fortepian, około niego wazoniki z kwiatami, bukiety w porcelanowych naczyniach, na ścianach kilka ram złoconych... izbę te, niedawno podobną do składu starzyzny, czyniły teraz bardzo przyzwoitą i znośną.
Trzeba się było dobrze przypatrzéć, aby odkryć w niéj pewne rażące zestawienia rzeczy, które tylko z konieczności się z sobą spotykają.
Maleńkie, bardzo kosztowne biurko, boule, które tylko dlatego nie zostało spiéniężone, iż Klara znała jego wartość, a za bezcen pozbyć się nie chciała — ociérało się tu o komódkę starą mahoniową, obłupaną; zégar przepyszny bronzowy miał po bokach dwie obrzydliwe szklanki niebieskie na kwiatki; ale na piérwszy rzut oka nic dawały się dostrzedz te kontrasty.
Klary nie było w saloniku, prowadziła wojnę ze starą służącą, która ją zdradzała, sprzedawała Żydom, okradała, ale pomimo to pozbyć się jéj było trudno. Należały się jéj zasługi, wiedziała wiele rzeczy, mogła szkodzić. Rozstawały się z sobą ciągle i... nie rozchodziły.
Stuknięcie drzwiami wywołało Klarę z drugiego pokoju.
W krótkim czasie zaszła w niéj szczęśliwa metamorfoza.
Włosy były uczesane bardzo starannie, ranny ubiór, choć może nie ostatniéj mody, był świéży, włożony z myślą, aby przystał do figury i do twarzy.
Rozpaczliwe to zaniedbanie, które taką litość obudziło w Bernardzie piérwszym razem, znikło, twarz nawet odżyła młodością, lekkim się zafarbowała rumieńcem, wydawała mniéj wychudłą. Rączki białe znowu zdobiło kilka pierścionków i ładne, świéże mankietki. Szlafroczek ranny, koloru kawy z mlékiem, przybrany białemi koronkami i wstążkami niebieskiemi, leżał na zręcznéj figurce jak ulany. Trzewiczki nie dawały się domyślać, że jedna z małych nóżek od owego nieszczęsnego wieczora była odrobinkę krótszą, a Klara tak umiała chodzić, iż poznać tego nie było można.
Zobaczywszy Bojarskiego, z wesołym uśmiechem podeszła ku niemu.
— A! witam mojego protektora — odezwała się z odcieniem małym szyderstwa. — Już od dwóch dni go wyglądałam. Widzisz pan, urządziłam się nawet przyzwoicie na jego przyjęcie. Znośnie teraz u mnie wygląda, nieprawdaż? Widzisz pan, że ja nawet z takich rupieci i niedobitków umiem coś skléić.
To mówiąc, siadła na kanapie z pewnym wdziękiem, usiłując się umieścić naprzeciwko Bernarda, któremu wskazała krzesło. Nim miał czas jéj odpowiedziéć, ciągnęła daléj:
— Razem z panem, doprawdy, wstąpiła na ten próg nadzieja! Powrócą dobre czasy... tak! głupią byłam, żem desperowała.
— Ale cóż panna Klara nazywa temi dobremi czasami? — zapytał nieśmiało Bojarski.
Wlepiła w niego oczy, zdumiona.
— Alboż się o to pytać potrzeba? — odparła. — Dobre moje czasy były tam w pałacu, gdyś mnie pan odwiédził... pamiętasz?
— Ale ono zakończyły się smutnie — rzekł Bernard. — Wierzaj mi pani, potrzeba teraz innych szukać i wejść na drogo inną.
Zniecierpliwiła się panna Klara i rzucając chustkę na stół, zawołała:
— No cóż robić? co? powiédz pan! Mówiłeś pan pracować; ale ja nie mam ochoty do pracy.
Załamała ręce.
— Ja nie jestem do niéj stworzoną!
— Niéma na świecie człowieka, coby do niéj stworzonym nie był — rzekł spokojnie Bernard. — Pani jesteś tylko od niéj odwykłą.
Klara się zamyśliła i poruszyła ramionami parę razy. Coś mówić chciała niby i zamilkła nagle; tylko chusteczkę ze stołu ściągnęła, zmiąwszy ją w reku.
— Jak pan myśli — rzekła — gdyby wistocie próbować dostać się do teatru? Radzca podał wcale niezły projekt. On jest dobrze z generałem, udałoby się może za jego protekcyą.
Wlepiła oczy w Bojarskiego, który długo pozostał milczącym.
— Do teatru — rzekł — potrzeba powołania, szczególnego talentu, naostatek i stosownego przygotowania się.
— Pedanterya! — przerwała Klara. — Któraż kobieta nie jest aktorką?
— Ale pani sama doświadczyłaś poczęści, co się dzieje za kulisami — dodał Bernard. — Toż samo co w balecie: rywalizacye, intrygi, znajdziesz pani w komedyi i dramacie.
— Właśnie to dobrze, wiem co mnie czeka i nie będzie niespodzianki — zawołała Klara.
To mówiąc, podniosła się z kanapki, zaczęła czegoś szukać pod poduszką, która leżała na niéj, dobyła papiér zmięty, rzuciła okiem na niego i wysunęła się, nic nie mówiąc, na środek pokoju. Tu przybrała komiczną postawę, zmieniła wyraz twarzy i znienacka zdumionemu Bojarskiemu zaczęła deklamować ułamek z Dziewicy Orleańskiéj Szyllera.
Deklamacya, z przesadnym patosem, była do śmiészności niedołężną i świadczyła o fałszywém zupełnie pojęciu roli, ale fizyognomia dziewicy-heroiny, gdyby milczała, mogła zachwycić malarza i rzeźbiarza.
Postacią instynktowo, nie myśląc, umiała być tą bohatérką, któréj mowy, uczuć wcale nie rozumiała.
Plastycznie śliczna dziewica orleańska, w słowie była jéj karykaturą.
Bojarski z przykrością słuchał. Spodziéwała się zachwytu; lecz on spuścił oczy i pozostał zimnym.
— No, a cóż? — zapytała nagle. — Klaśnij-że pan, pochwal, zachęć!
Westchnął Bernard.
— Jesteś pani bardzo ładną dziewicą orleańską — rzekł — ale, na miłość Boga, nie deklamuj! Tak ta prosta wiejska dziéweczka, natchniona przez Boga, aby przyszła w pomoc królowi i ojczyźnie, mówić i deklamować nie mogła. Pomyśl sama: chłopka od trzody wprost powołana uciskiem i klęskami do pochwycenia chorągwi w imię niebiańskich zastępów! Słowo jéj musiało w sobie miéć coś z biblijnéj prostoty, coś surowego i szorstkiego.
— A kiedy jéj te słowa w usta włożono — zarzuciła Klara, ciskając precz papiér od siebie. — Cóżem ja winna temu?
— Wina może nie jest wyłącznie pani — rzekł Bernard; — ale to samo, co panna Klara tak pompatycznie, tak napuszyście deklamowałaś, gdybyś się starała odczuć inaczéj, wygłosić w sposób prostszy, surowszy, a silniéj duszą napojony... toż samo wydałoby się i brzmiało inaczéj.
Saska długo zrozumiéć nie mogła, czego chciał od niéj Bojarski; skrzywiła się.
— To są już jakieś wymysły, których ja nie pojmuję. Oto poprostu powiédz pan, że mnie nie chcesz widziéć na teatrze! Poco to w bawełnę obwijać?
— Gdybyś pani talent miała...
— Więc go nie mam? — podchwyciła obrażona, rzucając się na kanapkę.
— O tém ani ja, ani pani teraz wyrokować nie możemy. Talent potrzebuje ukształcenia, z dnia na dzień dobyć go z siebie nie można.
— To niechże licho weźmie! — zawołała Klara, nogą tupiąc. — Będę musiała rok z głodu mrzéć, nim mi powiedzą czy mam talent, czy nie mam. Czasu na to mi braknie.
— Nie gniéwaj się pani na mnie — rzekł Bernard łagodnie — ale nie chciałbym, abyś się łudziła. Powoli, cierpliwie iść potrzeba do celu, a ja w teatrze go nie widzę.
— Więc w czém? — zagadnęła zniechęcona i gniéwna.
Odpowiedź była nader trudną; gość skłonił głowę.
— Będziemy razem szukali — odparł po namyśle. — Nie możesz pani wątpić, że jéj dobrze życzę, że jéj przyszłość radbym tak zabezpieczyć, aby na nową katastrofę narażoną nie była.
Klara ostygła trochę i wyciągnęła rękę.
— Ja wierzę w przyjaźń pana — rzekła. — Ale zlituj-że się, nie wystawiaj mnie na zbyt ciężką próbę! Ze mnie inną niż jestem trudno będzie zrobić.
— A gdyby to było koniecznością i warunkiem dla zabezpieczenia się na przyszłość? — odparł Bernard.
Klara, skrzywiona, zasmucona nagle, nic już nie odpowiedziała.
Z następnych kilku słów dowiedział się Bojarski, że wczasie jego nieobecności parę razy odwiedzał Klarę pan radzca, i to mu się nie podobało. Z półsłówek domyślał się, że rady tego drugiego przyjaciela były w zupełnéj sprzeczności z tém, co on chciał wmówić Klarze. Przyjmowała téż je daleko chętniéj i dowodziła, że radzca istotnie praktycznym jest człowiekiem.
Spodziéwała się robić znajomości, czarować ludzi, zdobyć sobie kogoś i.... być rozumniejszą, ale zawsze na tém samém polu, na którém tak nieszczęśliwa spotkała ją katastrofa.
Nawracanie szło tak tępo, iż nawet poczętém go nazwać nie było można. Bojarski wyszedł smutny, ale nie zniechęcony, nie zrzekający się tego, co nazywał obowiązkiem, a w czém wiele téż słabości było, do któréj przyznać się nie chciał.
— Miałażby na wieki być zgubioną i ten piękny kwiat przeznaczony, aby go ludzie zdeptali?




Stara profesorowa, codzień z trwogą wpatrując się w twarz syna, znajdowała na niéj coraz wybitniejsze ślady walki, któréj nieszczęśliwe skutki Bernard starał się taić przed nią.
Początki tego nowego życia zdawały się nie świetną, skromną, ale znośną egzystencyą, która się powinna była zczasem polepszyć.
Nadzieje zupełnie zawiodły: właśnie to, co miało Bojarskiego podnieść, wyrządziło mu największą krzywdę.
Pierwsze jego rozprawy, którym fałszywe nadano znaczenie i cel przypisano, jakiego nie miały, zachwiały jego dobrą sławę. Powtórne wydanie ich uważano za niezręczne wycofywanie się, do którego został zmuszony. Podejrzywano jego dobrą wiarę. W oczach ludzi, patrzących na niego zdaleka, nic był już tym czystym i niepokalanym, za jakiego niegdyś uchodził.
Stosunki z radzcą Emilem zdawały się potwierdzać te domysły.
Bronili go ci, co bliżéj znali i piękną duszę ocenić umieli, ale to przypisywano szlachetności ich i opinia raz powzięta, nie dawała się zmienić.
Na kilku pensyach trwożliwe o sławę ich panie zawahały się z zatrzymaniem profesora, którego posądzano o przekonania niezgodne z temi, jakie większość wyznawała. Liczba godzin zmniejszała się. Dosyć było przykładu jednéj z przewodniczek zakładów, aby inne poszły za nią. Za właścicielkami pensyj poszli inni; wypowiadano pod różnemi pozorami lekcye, a następowało to po sobie tak żywo, iż Bojarski, nieprzygotowany, znalazł się w położeniu nader przykrém.
Przed matką nie mógł i nie chciał się przyznać; robił więc długi, nie wiedząc, co począć. Nie opuściło go męztwo i gotów był cierpiéć a walczyć, nie tracąc ducha, ani się rzucając do jakichś awanturniczych środków podźwignięcia w opinii u ogółu — ale matka, matka!... Sądził, że ona nie wiedziała jeszcze o niczém, nie domyślała się coraz gorszego położenia.
Tymczasem biédna staruszka płakała po nocach, bo instynkt macierzyński obdarzył ją jasnowidzeniem.
Nie umiała sobie wytłumaczyć przyczyn, które ubóstwianego, szlachetnego, dobrego Bernardka strąciły z téj wyżyny, na któréj stać był godzien; ale czuła i wiedziała, że szło źle i coraz gorzéj, że ludzie się usuwali, że brakło zajęcia, że wkrótce groził niedostatek.
Nie miała się zwierzyć komu i wstydziła się odkryć tę swoję boleść, tłumiła ja w sobie i cierpiała okrutnie.
Z uśmiechniętą jednak twarzą, z obmytemi po łzach oczyma wychodziła do niego, udawała wesołą, starała się go zabawić, natchnąć męztwem.
On tak samo przymuszał się dla matki, jak ona dla niego; ale to długo trwać nie mogło.
Zagrożony, nic umiejąc poradzić sobie, Bernard poszedł w ostatku raz do Żardyńskiego, obrachowawszy się tak, aby go zastał samego, gdy żona w kościele była na nabożeństwie.
Nie wahał się otwarcie przed nim wyznać, co mu groziło.
Był przekonany i nie mylił się w tém, iż profesor mu sprzyja szczérze, a w duszy jego czytać umié.
Zastał starego jak zawsze, nad książką, zatopionego w przeszłości i pożyczającego sobie życia od umarłych.
Uścisnęli się milczący. Profesor, spojrzawszy na bladą i smutną twarz gościa, domyślił się, iż pewnie mu się z czém zwierzyć przychodzi.
— Przerwałem kochanemu panu czytanie miłe — rzekł Bojarski — nad czém témbardziéj uboléwam, iż ja mu nic miłego nie przynoszę, ale przychodzę się poskarżyć, jak bezsilna istota, która sobie sama rady dać nie umié.
— No, cóż to znowu — zapytał Żardyński — o co idzie?
— Położenie moje coraz się staje przykrzejszém — odezwał się Bernard. — Nie mówiłem o tém nikomu, ale przed panem przyznać się mogę. Ludzie odemnie się usuwają, jakaś potwarz mię ściga, lekcye tracę. Jakiś niepojęty dla mnie wpływ, posądzenie o winę, któréj nie popełniłem, odstrasza odemnie. Gdybym był sam, obszedłbym się najmniejszém, nie skarżył i szedł daléj, jak mi wskazują przekonania, ale idzie mi o spokój i szczęście matki.
— Jest-że tak źle? — spytał profesor.
— Istotnie z lekcyj nie pozostała mi ani część trzecia — rzekł Bojarski — a nowe nie przybywają; codzień prawie ktoś mi dziękuje.
Żardyński zadumał się głęboko.
— Niepoczciwi czasem i lekkomyślni są ludzie — odezwał się po chwili. — Dla przyjemności pochwalenia się ze swym zmysłem krytycznym, gotowi poświęcić przyjaciela i zaprzéć się prawdy. Polowa tych, co twoje rozprawy osądzili tak surowo, szukając w nieb tendencyj szkodliwych, sama nie wierzy w to, co prawi. Inni, nie chcąc się mniéj bystrymi od nich pokazać, potakują. Ale cóż przeciwko temu począć? Otwarta polemika jest zupełnie niemożliwą, a gdyby nawet się nią stała, nie radziłbym jéj. Przyplątałyby się do niéj namiętności, oburzenie i.... skutek byłby wątpliwy. Widzę jedno tylko lekarstwo: trzeba wydać poemat, a w nim wybitnie, gorąco zamanifestować te uczucia, o których brak ludzie cię pomawiają.
— Szanowny profesorze przerwał Bojarski — ale nie byłożby to profancyą poezyi, gdybym ja téj królowéj dał miotłę w rękę i kazał jéj śmiecie wymiatać? Zresztą nie potrafiłbym nawet świętego języka poezyi użyć do tak poziomego, osobistego celu. Po rozprawach, to, co je miało wyjaśnić, nie przyczyniło się wcale do zmiany opinii o mnie; poezya kazałaby posądzać mnie tylko o wyzyskiwanie talentu dla samolubnego celu.
Żardyński myślał znowu chwilę.
— Z mojéj strony — rzekł — wierzaj mi, gardłuję za tobą, staczam walki, robię co mogę. Potrzeba miéć cierpliwość i męztwo!
Podał mu rękę.
— Pani Karolina, właścicielka pensyi, jest moją starą przyjaciółką, jutro idę do niéj.
— Wypowiedziała mi lekcye, a moja miłość własna nie dozwoli już ich przyjąć.
— A! dajże mi z nią pokój! Ona cię musi przeprosić — odparł Żardyński. — Posłucha mnie. Nieporozumienie się zagładzi i zapomni. Jesteś dumny i nie mogę ci tego miéć za złe, że czystym się czując, kłaniać się nie chcesz, ale dla saméj matki twéj godzi się uczynić jakąś ofiarę.
Zmilczał Bojarski.
— Proszę was, profesorze — dodał po namyśle — nie nalegajcie zbytnio... dajcie mi raczéj ogólną radę, jak mam postępować sobie.
Stary ramionami poruszył.
— Na co ci się przyda rada moja, gdy ty jéj z pewnością nie posłuchasz? — rzekł, powoli cedząc słowa. — Szanuję cię, podziwiam, ale przy twych zasadach twardych, miłości prawdy, a wstręcie do półśrodków, niéma sposobu nic zrobić na świecie. Nie chcesz się poniżyć, słabostkom ludzkim ulegając, nie umiész pochlebiać nikomu, nie masz zręczności, bo nią pogardzasz — więc musisz być męczennikiem. Poradziłbym ci zbadać chwilę i to czego teraz łakną czytający ludzie; poradziłbym uderzyć w ten ton, który rozbrzmiéwa najgłośniéj, krzyczéć tak, abyś przekrzyczał drugich. Ale możesz-że ty to uczynić?
— Nie — rzekł stanowczo Bojarski. — Więcéj powiem profesorowi: chwilowego usposobienia ogółu, choć piękne jego pobudki uznaję, nie widzi mi się dziś godziwém potęgować, gdy raczéj opanować je, uśmierzyć i w pewne kluby ująćby należało.
— No, to cóż ja ci powiedziéć mogę? — przerwał Żardyński. — Nie mam dla ciebie ratunku...
Załamał ręce.
— Jednakże — odezwał się po małym przestanku — pominąwszy prądy, dążności i t. p., poemat twój, który ty nazywasz złożonym z fragmentów, ma piękności wielkie. Niepodobna, aby się na nim nie poznali ludzie. Być może iż poeta przejedna umysły i pogodzi z krytykiem. Potrzeba wydać poemat, jaki on jest, uczynić to prędko, a gdy się ukaże, dopilnować się, aby piérwsze o nim sprawozdania podniosły go, jak zasługuje.
Bojarski zbladł.
— Jakto! jakto! panie profesorze; jabym miał starać się i wpływać na sąd o moim poemacie? Spaliłbym się ze wstydu, gdybym miał uczynić choćby najmniejszy krok, uwłaczający powadze krytyki i godności poety.
Śmiać się zaczął stary Żardyński.
— Jesteś naiwny jak dziecko! — rzekł. — Największe arcydzieło czasem, wyszedłszy niewporę i w niepomyślnych warunkach, zabite zostaje na długie wieki tém, że nie miało rozgłosu. Jest rzeczą pewną, że wiele z tych owoców ludzkiéj pracy, które znalazły powszechne uznanie, zawdzięczają je chwili pomyślnéj, w jakiéj na świat się ukazały. Niewątpliwie głupia całkiem książka nie da się sztucznie arcydziełem uczynić, ani dzieło geniuszu zabić milczeniem; ale nawet bardzo znakomite produkcye marnieją, gdy się nie umié ich podnieść i nie postara o piérwsze wrażenia. Późniéj najzajadlejsze polemiki już tylko wrzawę i sławę powiększają. No, ale drukuj poemat — dokończył — ja mu będę ojcem chrzestnym i biorę na siebie, że dopilnuję panów recenzentów.
Bernardowi tak przykrą była rozmowa w tym przedmiocie, że ją natychmiast przerwał, okazując zniecierpliwienie. Z Żardyńskim dłużéj nie było co rozprawiać. Rozdrażniony wyszedł od niego Bernard i wprost zawrócił do domu.
Matka czekała na niego w progu, z listem w ręku. Na widok koperty, Bojarski, który od niejakiego czasu same niepomyślne odbiérał wiadomości, zadrżał, chociaż twarz profesorowéj nie zdawała się nic zapowiadać groźnego.
— Od radzcy Emila — rzekła, podając synowi dużą i piękną kopertę. — Posłaniec mówił, że odpowiedź jest pilna.
Bojarski otworzył z ciekawością list i znalazł w nim tylko zaproszenie, aby tegoż dnia jeszcze widział się z panem radzcą, we własnym interesie.
Dodatek ten zdumiał wielce Bernarda, gdyż interesów nie miał i ani się mógł domyślać, o co chodziło.
Obrachowawszy się z godzinami, poszedł natychmiast po obiedzie.
Bojarska tymczasem, z jakąś nadzieją w sercu, na intencyą syna odmawiała modlitwy. Obiecał jéj wprost powrócić do domu i wytłumaczyć tę zagadkę.
Parę godzin bijać się z myślami, niespokojna czekała profesorowa na syna, a gdy wkońcu usłyszała kroki, nogi pod nią zadrżały i nie śmiała wyjść przeciw niemu.
Bernard téż szedł jakoś powoli i nie śpieszył. Zatrzymał się w progu z wymuszonym na ustach uśmiechem, zbliżył do matki, pocałował ją w rękę, wziął krzesło i nierychło mówić zaczął.
— Czegóż radzca chciał od ciebie? — zapytała profesorowa z trwogą.
— A! małéj rzeczy — przysługi, czegoś co mu się zdawało że ja napisać potrafię. Ale — dodał, jąkając się, Bernard — nie czułem się na siłach i nie mogłem uczynić tego, czego sobie życzył. Lękam się, aby go to nie zraziło, aby się nie pogniéwał; ale ty mnie znasz, matusiu, syn twój i syn tego ojca, którego my tak oboje kochamy, dla osobistéj korzyści nie może przeciwko przekonaniom swoim nic uczynić. To, czego radzca żądał, nie zgadza się z mojemi — odmówiłem.
Westchnął Bojarski. Spojrzeli sobie w oczy; profesorowéj powieki łzami były nabrzmiałe.
— A! mój Bernardku — rzekła — wiem, że cokolwiek ty uczynisz, to zawsze z pobudek najszlachetniejszych wypłynie. Ale zważ, dziecko moje, czy... czy... nie jesteś zasurowym? Lękam się o ciebie. Jakoś ci niebardzo się wiedzie, meczysz się, pracujesz, mizerniejesz, a ludzie cię zrażają.
Bernard z głową spuszczoną siedział milczący.
— Nie idzie mi dobrze — odparł, pomyślawszy. — Gdy raz już o tém mówimy, muszę się do tego przyznać, że jestem niezręczny i nic mam szczęścia. Ale boli mnie to tylko dlatego, że się lękam o ciebie, matuniu.
— O mnie! Jezusie nazareński! — zawołała staruszka, składając ręce. — O mnie! Ale cóż ja tu znaczę? ja, któréj do życia tak mało potrzeba, bylebyś ty był szczęśliwym?! Widzisz co ja jem, pół tygodnia suszę, sukien mi i bielizny do śmierci starczy. Przy tobie mam kątek, który jeszczeby mógł być ciaśniejszym, a dobrzeby mi w nim było. Co ty się masz troszczyć o mnie! To gorzéj, że ty, coś wart aby cię złotem obsypywano, ledwie na biédny ten chleba kawałek zarobić możesz.
Rozśmiał się Bojarski, chwytając rękę staruszki, którą do ust przycisnął.
— Kochana matusiu — zawołał — słowo ci daję najuroczystsze, że mnie na niczém nie zbywa. To co mam, starczy mi, przechodzi nawet moje wymagania. Spokojny w sumieniu, mogę znieść wszystko, byłeś ty się nie gryzła. Prawda że mamy mało, że mi się nie powodzi, choć radbym pracować, ale dla mnie to obojętne. Patrzę tobie w oczy i strach mnie ogarnia.
Bojarska powstała z krzesła, chwytając go za głowę i cisnąc ją namiętnie do ust.
— Doprawdy, że możnaby sądzić, iż ty mnie nie znasz! — zawołała. — Pamiętasz życie nasze w miasteczku? Nigdyśmy wiele nie mieli, ale téż nigdyśmy nie czuli ubóstwa. I teraz ono mnie wcale nie przestrasza, tylko dla ciebie.
— A mnie dla twéj starości, którąbym rad otoczyć pieszczotami — dodał Bernard.
— Mogąż być większe, jak gdy ty jesteś przy mnie i ja cię widzę spokojnym i szczęśliwym? Ani co będziemy jedli, ani co pili, wcale mnie nie obchodzi. Potrzeba zmniejszyć mieszkanie — dodała profesorowa — aby ci ulżyć w wydatkach. Proszę ciebie, nie wahaj się ani chwili. Wynieśmy się ztąd; ja jedną komórką się doskonale obejdę. Widzisz jak jem, byleś ty nie był głodny.
— Ja potrzebuje bardzo mało — rzekł Bojarski.
— Domyślam się, że ci ciężko być musi — po spiesznie dokończyła matka. — Nie rób-że żadnych niepotrzebnych ofiar dla mnie.
Głęboko westchnął Bojarski, a milczenie jego zrozumiała matka.
— Proszę cię — mówiła, ręce składając — zrób to dla mnie. Ograniczmy się, zastosujmy do tego co mamy, abyś ty się nie zabijał pracą i nie męczył niepokojem. Moja próżność na tém nie ucierpi, ja się wcale nie wstydzę być ubogą, ty... także.
Bernard lżéj oddychał, ale się jeszcze nie chciał przyznać szczérze przed matką do położenia, które ona odgadła.
Profesorowa poczęła się zaraz obliczać ze swą pensyjką, z tém co on mógł zarobić, z wydatkami, które bardzo zmniejszyć było można. Twarz jéj rozjaśniła się, głos zabrzmiał weseléj. Syn widział ją tak mężną, a tak szczęśliwą z tego, iż mu ulżyć mogła ciężaru, że zaprzeczać jéj nie śmiał.
— Ja z Katarzyną — dokończyła profesorowa — poszukamy nowego mieszkania. Ściśniemy się trochę; chcę żebyś był spokojny, to i mnie zobaczysz weselszą. Szczęście jest nie w używaniu, ale w pokoju ducha i sumienia.
Tak się skończyła rozmowa między matką i synem; profesorowa napróżno starała się wybadać go o to, czego po nim żądał radzca i dlaczego on odmówić musiał. Bernard zbył ją ogólnikami, nie przyznając się do kroku, do którego był zmuszonym.
Twardziński chciał go wciągnąć za sobą w koła, których przekonań nie dzielił Bojarski, i ofiarował mu posadę korzystną, do któréj nie czuł się usposobionym.
Odmowa ta nastąpiła właśnie w chwili, gdy przyciśnięty, znękany Bojarski narażonym był na największą pokusę. Ale nawet miłość dla matki złamać go nie potrafiła.
— Muszę prosić cię, matuniu — rzekł, odchodząc — abyś o liście radzcy i o mojem widzeniu się z nim nie wspominała nikomu. Powinno to pozostać tajemnicą.
Właśnie gdy Bojarski, więcéj teraz mając czasu wolnego, wziął się nanowo do poematu swego, wypadkiem nadjechał do Warszawy pan Teofil, wydawca rozpraw, który zwał się głośno jego przyjacielem. Zaraz piérwszego dnia téż z paczką nowości, o których domagał się sprawozdań, znalazł się w pokoju Bojarskiego.
— Drugie wydanie — rzekł, siadłszy przy stole i krzywiąc się kwaśno — jakoś słabo idzie. Spodziéwałem się, że więcéj zaciekawi. Krytyka ostra, która przyczyniła się do dosyć dobrego rozejścia się piérwszéj edycyi, zamilkła o drugiéj. Dla książki zawsze najzgubniejszém jest milczenie.
Bojarski nic na to nie odpowiedział.
Pan Teofil nigdy z żadnego swojego przedsiębiorstwa nie był kontent, utrzymywał że na wszystkich traci, ale wspaniałomyślnie, natychmiast prawie zwracając się do gospodarza, dodał:
— Ma pan tam co w tece nowego?
Bojarski zmilczał chwilę.
— Słyszałem już o poemacie? — dodał wydawca. — Prawdziwie nie wiem, kto mi o nim mówił. Skończony? obszérny? Można wiedziéć tytuł? Od tytułu bardzo, bardzo wiele zależy.
A gdy Bernard spóźniał się z odpowiedzią, dorzucił p. Teofil:
— Wogóle poezya źle, bardzo źle się sprzedaje. Najgorsza proza jako tako się rozejdzie, nie obracając na makulaturę, a poemata kończą zwykle sprzedażą na funty.
Uśmiechnął się Bojarski
— Nie życzę ich téż wydawać — odparł spokojnie.
— Pański poemat wydam chętnie — żywo odezwał się p. Teofil. — Mam słabość do pana, słowo daję.
— Dziękuję, ale poemat niegotowy.
— A mnie mówiono...
— Omylono się. Są fragmenty, ale do całości daleko.
— Fragmenty? No, to mogą się wydać fragmenty. A tytuł?
Bojarski zimno objaśnił, że nie ma dotąd tytułu.
Nastąpiły pytania o objętość, o treść, o rodzaj i wkońcu naleganie, aby tego w tece nie trzymać.
— Po rozprawach, które, jak tam jest to jest, pewne wrażenie wywarły — dodał wydawca — poemat mógłby być dla pańskiéj sławy w téj chwili bardzo wielkiém poparciem. Już to, że o nim mówią, dowodzi, iż go są ciekawi. Nie trzeba dać ostygać zajęciu...
Bojarski niełatwym był wogóle do przekonania i wzięcia na niezręczne pochlebstwa; pomimo to jednak wciągu dni kilku pobytu p. Teofila, przypominanie poematu, podbudzanie, ofiara nabycia go, pewne naleganie coraz żywsze, wmiarę jak Bojarski się zimniejszym okazywał, zachwiały nieco postanowieniem zatrzymania go w tece.
Pan Teofil, umiejąc korzystać z najmniejszéj sposobności, jakby przeczuł czy dowiedział się, iż Bernard może potrzebować piéniędzy, ofiarował małą zaliczkę. Bojarski był zmuszonym ją przyjąć.
Uczynił to dla matki, chcąc się jéj czémś przysłużyć, bo staruszce na wielu rzeczach zbywało, o których się pocichu dowiadywał od staréj Katarzyny. Wziąwszy te piéniądze wieczorem, przez całą potém noc męczył się w sumieniu tém, że uległ, że popełnił słabość, że nie powinien był dać się skusić niemi, nawet dla matki.
Nazajutrz rano pobiegł do pana Teofila, odnosząc je i pragnąc odzyskać swobodę co do poematu, aby go mógł natenczas dopiéro wydać, gdy zechce. Trafił jednak na człowieka, który jak kolwiek niechętnie dawał piéniądze, gdy raz się na to ważył, rachuby nierad się zrzekał.
Księgarz wprost odmówił przyjęcia zwrotu zaliczki i uparł się przy zawartéj umowie, podnosząc to, że słowu Bojarskiego wierzył.
Po długich naleganiach, p. Teofil na swojém postawił; piéniądze zostały przy Bojarskim, ale księgarz obiecał nie naglić o przyśpieszenie wydania. Ażeby zaś tém mocniéj związać Bernarda, tegoż dnia postarał się wydawca przyszły poematu, aby Piotruś Grochowski, który za parę rubli zawsze był gotów zobowiązać się napisać taki artykulik, jakiego odeń żądano, czarny czy biały — umieścił w Gazecie warszawskiéj parę wierszy, zapowiadających poemat autora rozpraw, który powszechne już teraz obudzą zajęcie.
Bojarski odczytał doniesienie z przykrością, ale mając już nóż na gardle, chcąc się coprędzéj pozbyć zobowiązania, natychmiast zasiadł do ostatecznéj redakcyi fragmentów.
Była to rozkosz i męczarnia. Któż z tych, co myśli swe wyléwali kiedy na papiér, utrwalając je, nie zna uczuć, jakich doznaje poeta wobec tego dziécięcia, naprzemian wydającego mu się cudowném i potworném, jaśniejącém i ciemném, doskonałém i niedołężném?
Dziesięć razy Bernard rzucał zrozpaczony robotę poczętą i znów powracał do niéj, mazał i dodawał... Natura jego talentu była taka, iż największą pracą nie umiał poprawić tego, co w mniéj szczęśliwéj chwili zpod pióra mu wypłynęło. Odrzucić coś łatwiéj mu było, niż dosztukować... Przerobienia wcale się nie udawały. Przekonał się sam, iż nie był zdolnym stworzyć tego, co ludzie zwali arcydziełem, bo sztucznego wykończenia na zimno nie umiał nadać swéj pieśni. Rodziła się ona w nim cała, pełna, taka jaką pozostać miała, silniejszą lub słabszą, nie dając się już ortopedycznemi środkami naprawić, ani wzmocnić.
Fragmenta schodziły się nieźle i łączność ich z sobą była dostateczną do usprawiedliwienia tego, że je w jednę całość zlano. Bernard wszakże, surowo ją sądząc, znajdował zamało oryginalną. Brzmiały w niéj głosy wieku podobne do tych, które się odzywały w pieśniach innych poetów. Było to nieuchronném, ale nadawało fałszywy koloryt naśladownictwa temu, co natchnęły prądy czasu. Bojarski czuł i wiedział, że mu ono zarzuconém zostanie, choć nie był go winnym, bo od wpływu idei nie mógł być wolnym.
Rzadko komu daném jest w chwilach wielkich zwrotów w ideach wydać piérwsze hasło i pobudkę do nich. Wszyscy, co śpieszą na ten sygnał i wtórują mu, muszą późniéj szeregowani stać pod chorągwią tego wodza, co piérwszy dostrzegł nieprzyjaciela.
Gdy redakcja poematu miała się już ku końcowi, Bojarski, który nad nią z gorączką i niecierpliwością pracował nieustannie, był tak znużony, tak zniechęcony, iż po kilkakroć zabiérał się wszystko rzucie w ogień i zniszczyć.
W niepewności, walcząc z sobą, radził się to Żardyńskiego, to panny Henryki, któréj czytywał ustępy, to naostatek Grochowskiego, ostrego sędziego, ale tak giętkich przekonań, takiéj obojętności i sceptycyzmu, że gotów był za i przeciw dowodzić, nie czując najmniejszych zgryzot sumienia.
Żardyński chwalił i zachęcał, panna Żabska unosiła się, bo miała zmysł admiracyi rozwinięty szczęśliwie, co niewielu wybranym tylko się zdarza — Piotruś słuchał, głową pokręcał, krzywił się i naprzemiany podnosił lub poniżał różne ustępy. Wogóle poemat, Bojarski, sztuka — wszystko to obchodziło go daleko mniéj, niż podwieczorek, zarobek i troska powszedniego życia. W nim właściwie było kilku ludzi, którzy nie wiedziéć jak się pogodzić mogli.
Czuł chwilami piękno i natychmiast to uczucie budziło w nim przeciwne — zmysł krytyczny, tak że gotów był to, czemu przyklaskiwał niedawno, mieszać z błotem. Na dowodzenie i umotywowanie zachwytu i potępienia argumentów mu nigdy nie brakło.
Wtajemniczeni w sprawy jego opowiadali sobie historyjkę, może zmyśloną, o polemice, którą raz w interesie pisemka, dla nadania mu rozgłosu, Piotruś prowadził sam z sobą.
Grochowski założył się, że owo pisemko mało znaczące potrafi uczynić głośném i wagę mu wielką nadać. Wpadł na nie z gwałtownością niesłychaną w recenzyi, która mogła w proch obrócić. Nazajutrz sam siebie, to jest recenzenta, mieszał z błotem, jako nieuka, jako złośliwego potwarcę. Na tę odpowiedź on téż napisał replikę i po wymienieniu kilku artykułów, pisemko się rozeszło, a Grochowski sztuczkę tę swoję pod sekretem opowiadać lubił, jako dowód siły swéj i.... obojętności.
Ze zdań i rad Piotrusia niewiele więc mógł Bojarski korzystać; sam Grochowski tak małą przywiązywał wagę do tego co mówił, iż często nazajutrz po wypowiedzeniu swojego zdania wprost przeciwne objawiał.
— Ale wczoraj — przerywał Bojarski wydawało ci się to inaczéj, przypomnij sobie!
— Wczoraj? może to być — odpowiadał obojętnie. — Wszystko jest względne. Cóż ja temu winien, że kawa z trzema kawałkami cukru raz mi się wydaje słodką, a drugi niedosłodzoną?
Jednego dnia wreszcie rękopis zapakowany, opieczętowany w świat wyruszył.




Stara pani profesorowa nad wieczorem pewnego dnia jesiennego siedziała w swém krześle, które z nią jeszcze przyjechało do Warszawy i pamiętało owe ciche miasteczko i szczęśliwe życia chwile.

Bernard starał się o to, aby je poduszki i poprawki wygodném czyniły. Stosowny podnóżek stanowił część jego składową. Krzesło miało swe miejsce stałe przy stoliku, na którym pod ręką staruszki znajdowały się rzeczy, jakich zwykle potrzebowała.
Tu leżały okulary, od lat kilku niezbędne do ręcznéj pracy, któréj Bojarska wyrzec się nie chciała, choć ręce jéj drżały, choć Katarzyna nawet wyśmiéwała się z jéj cérowania i obrąbków... tu obszyta suknem cegiełka ze szpilkami, igłami i nićmi, koszyczek z kłębuszkami, kilka różnych nożyczek i dwie książki do nabożeństwa, przy których spoczywał wyślizgany pobożnemi rekami różaniec.
Zaraz po obiedzie, przeszedłszy do swego krzesełka, usiadła w niém profesorowa; miała robotę poczętą, ale ta nie szła jakoś, bo się oczy zamykały. Zwróciła się więc do książki, bo zalegały zwykłe pacierze, które jéj zrana przerwano.
Pacierze zaś odmawiając, broniła się niemi od snu wielką gorącością ducha, bo wiedziała, iż modlitwa ustami tylko szeptana nie ma wartości i wagi, a zasnąć nie chciała, bo się spodziéwała że Bernard nadejdzie, z którym o nowém mieszkaniu naradzić się potrzebowała.
Tymczasem zawiodła ją nadzieja. Bernard nie przyszedł tak rychło, powieki ciężkie, ołowiane zapadły na znużone oczy i staruszka, parę razy napróżno usiłując się ze snu otrząsnąć — uległa mu wkońcu. Siedziała, jak zwykle, wyprostowana, z głową nieco na piersi spuszczoną, ze spartemi na stoliku rękami, z których uśpienie różaniec wyrwało. Nie upad! on na ziemie, zawisł na palcach. Twarz profesorowéj wypogodzona była, spokojna, niemal uśmiéchnięta, czoło wygładzone, usta napół otwarte zdawały się ostatnie słowo modlitwy trzymać na bladych wargach.
Zmierzchało. Katarzyna kilka razy ukazywała się w progu, chcąc o czémś pomówić ze starą swą panią, ale przychodziła pocichu, z ostrożnościami, bo wiedziała że czasem drzémie, a snu tego jéj przerywać nie chciała.
Profesorowa téż nie lubiła, aby ją na drzémce poobiedniéj pochwycono; nie przyznawała się do niéj.
Raz i drugi zajrzawszy i widząc profesorową ciągle nieruchomie siedzącą, gdy wedle jéj rachuby godzina już się zbliżała do przygotowania podwieczorku — sługa stara weszła, chrząkając i posuwając nogami, aby panią obudzić.
Bojarska zawsze sen miała bardzo lekki; zdziwiła się więc Katarzyna, gdy razy kilka przeszedłszy po pokoiku i suwając krzesłami, nie potrafiła rozbudzić pani.
Nigdy się nic podobnego nie trafiało. Tuż podszedłszy, stara sługa wprost już głośno się odezwała do Bojarskiéj.
— Jéjmościuniu, już późno!
Ale i na to nie otrzymała odpowiedzi.
Z obawą zbliżyła się do siedzącéj, usiłując jéj się przypatrzéć.
Twarz nie była bynajmniéj zmienioną, ale oddechu czuć ani widać nie było. Zwolna, ostrożnie zbliżyła Katarzyna swą pomarszczoną dłoń do rąk profesorowéj: były jak lód zimne, ostygłe i stężałe.
Przerażona tém, dotknęła skroni — i tu już ciepła, życia nie było śladu... Staruszka, modląc się, skléiła powieki i... usnęła, aby się już nie zbudzić. Na krzyk, który Katarzyna wydała, wpadł Bernard ze swego pokoju i wprost pobiegł do matki. Okrutna rzeczywistość raziła go jak piorun. Katarzyna biegła już po lekarza, mieszkającego w domu sąsiednim, gdy syn tymczasem rozciérał skronie i, sam nie wiedząc co czyni, starał się życie obudzić, sądząc że omdlała tylko.
Przybycie doktora nie pozostawiło wątpliwości, iż śmierć przed kilku godzinami nastąpiła we śnie i żaden ratunek nie był możliwym.
Tak łagodném uśpieniem skończyło się to ciche życie, całe oddane obowiązkom, czyste, spokojne, niemal szczęśliwe.
Bernard, płacząc, z twarzą rękami zakrytą, klęczał u zwłok matki. Miał na świecie pozostać teraz sam, osiérocony, biédny, bez téj duszy opiekuńczéj, która w niego wléwała męztwo, a w miłości dla niego umiała znaléźć zawsze słowo rady mądréj, pociechy chrześciańskiéj. On i Katarzyna, z pomocą duchownego, któremu znać dano, zajęli się pogrzebem skromnym, który zawczasu Bojarska oznaczyła, iż miał być jaknajmniéj kosztownym i cichym. Obok męża czekało na nią zamówione miejsce.
Niewielka gromadka przyjaciół, którzy się dowiedzieli o śmierci staréj Bojarskiéj, a cnotę jéj wstydliwą, niepokaźną cenić umieli, poszła za trumną na Powązki...
Bernard, który za łzami nie widział wiele, postrzegł jednak w czerni ubraną pannę Klarę, towarzyszącą pogrzebowi, i uczuł dla niéj wdzięczność.
Zaraz potém prawie nastąpiły przenosiny do nowego mieszkania, które przypadły wporę, aby wyrwać Bojarskiego wspomnieniom matki, boleść po stracie powiększającym. Musiał się tém zająć, oderwać od dręczących go myśli, a ze zmianą lokalu i stosunki ucierpiały. Znajomi i przyjaciele niemnodzy potrzebowali się przyzwyczaić, by szukać go trochę daléj, trochę wyżéj i niewszystkim było wygodnie za samotnikiem gonić tak daleko.
Panna Henryka z żalem wielkim musiała zaprzestać go odwiédzać; Żardyńskiemu po niewygodnych schodach trudno się było wdrapać na trzecie piętro. Grochowski w zmianie mieszkania przewidywał zmianę trybu życia i nie rachując na podwieczorki, nie miał ochoty iść daleko, aby głodnym powracać.
Szczupło teraz mieścił się Bojarski w trzech pokoikach, składających połowę pietra. Dla Katarzyny, którą zatrzymał więcéj przez litość, niż z potrzeby, pozostawała kuchenka i przy niéj mała komórka. Cały dom teraz był na jéj rękach drżących i niedołężném krzątaniu się, gdéraniu, narzekaniu. Tylko tak mało wymagający człowiek jak Bojarski mógł ograniczyć się tém, co stara sługa mu dostarczała. Zalewając się łzami i wspomnieniami dławiąc, Katarzyna gotowała źle, podawała zimno, zapominała o wielu rzeczach; ale Bernard był na to obojętnym.
Życie tu rozpoczęło się nowe, samotniejsze, pracowitsze niż dawne, a że lekcyj nie przybywało, czasu zostawało bardzo wiele do studyów, do nowych projektów i pomysłów.
Wśród tych żałobnych początków ukazał się zapowiedziany poemat, z nieuniknionym regestrem omyłek, które w poezyi raziły jeszcze okrutniéj, niż w prozie.
Bernard od deski do deski odczytał jednym tchem drukowaną pieśń tę, wszystkie marzenia młodości zamykającą w sobie. Był nią dumny, wydała mu się lepszą, niż się spodziéwał.
Z trwogą wyczekiwał, co téż ludzie o niéj powiedzą. Nie mając tych pism wszystkich, w których wzmianka o poemacie znajdować się mogła, musiał, rad nierad, szukać ich po kawiarniach i w bibliotekach.
Oprócz suchego ogłoszenia księgarskiego, bardzo długo nic o sobie znaléźć nie umiał w żadnéj gazecie i dzienniku.
Na ulicy spotkał go tylko dawno niewidziany hrabia Zygmunt, podszedł do niego, pozdrowił i z uczuciem powinszował mu poematu.
— Żona moja jest zachwycona nim — rzekł. — Przyjdź-że do nas... nie widujemy cię, słyszeliśmy że straciłeś matkę... nie zapominaj o przyjaciołach. Smutkiem i radością dzielić się potrzeba.
Bernardowi trochę ciepła wlało to w duszę; nabrał nadziei lepszéj. Hrabina miała zdanie zdrowe i znajomość literatury, które sądowi jéj nadawały wielką cenę.
Powrócił do domu odżywiony.
Tu na stole znalazł z kartą profesora Żardyńskiego zeszyt bibulasty tygodnika jakiegoś, który na niego oczekiwał.
Żardyński pisał: „Choć zapewne nie będziesz rad recenzyi, posyłam ci piérwszą jaka się ukazała, bo lepsza najsurowsza krytyka, niż milczenie. Sunt bona mixta malis. Czytaj, rozważ, nie bierz do serca i myśl, czy ci zarzuty odeprzéć należy, lub wcale się nie bronić.”
Świeca stała już na stoliku; Bernard siadł i zapomniawszy o świecie całym, zatopił się w czytaniu.
Autora rozbioru tego domyślać się było trudno, ale pióro było wprawne i rzecz opracowana umiejętnie. Biło to tylko w oczy, nawet mniéj czułych od autora, że recenzentowi szło nie o książkę, nie o poetę, nie o sztukę, ale o popis z bystrością, erudycyą, z dowcipem i stylem.
Poemat nadawał się doskonale do takiego wystąpienia na scenę, do zdobycia powagi i imienia. Autor, podpisany pseudonymem, wysilił się na artykuł, rozbiérał wszystko: treść, formę, dążność, analogie z utworami innemi, a wszędzie i zawsze stronę słabą, ujemną wykazywał dobitnie.
Zakończenie tylko przyznawało poecie talent niepospolity, wielką świéżość barw w obrazach nieświéżych, uczucie gorące, poprawność języka i t. p.
Główną podstawą całego tego rozbioru była myśl, że poeta, przeciwko prądowi wieku, sławił to, co epoka nasza uważała za przeżyte i umarłe. Kilka jasnych postaci, nacechowanych arystokratycznemi rysy, a ustawionych w świetle, spowodowało zarzut niesprawiedliwy, bo obok tych figur, poeta równie sympatycznie odmalował typy ludowe. Ale te nie istniały dla krytyka. Poemat, we-dług niego, był rehabilitacyą przeszłości i jakby westchnieniem do niéj, gdy co się przeżyło, nigdy powrócić nie mogło. Z demokratycznych wychodząc zasad, które tyle mają uroku i tak się łatwo dają w świetne szaty ustroić, recenzent wystawił Bojarskiego jako zacofanego i bolał nad jego ślepotą.
Wszystkiego się biédny Bernard spodziéwał, oprócz tego rodzaju obwinienia. Sam on czuł się cząstką tego ludu, o którego nieuznawanie go pomawiano. Uderzyło go teraz jednak, że hrabia Zygmunt tak serdecznie go powitał i tak chwalił poemat. Godziło się to poniekąd ze zdaniem krytyka. W poezyi więc, bez wiedzy poety, uwydatnioną była myśl, do któréj on nie przywiązywał wagi szczególnéj, a ona jednak przeważała szalę.
Bojarski, czas jakiś zniechęcony, odrętwiały, pozostał z drukowanym zeszytem w ręku, nie umiejąc sobie zdać sprawy z tego, co czul.
Habent sua fata libelli! — szepnął wkońcu.
Możeż więc książka mówić to, czego jéj w usta autor nie włożył?
Wszystko to były dla niego zagadki i tajemnice. Miałżeby pisarz, w ręku jakiéjś siły nieznanéj, być jéj niewiadomém narzędziem?
Na te rozmyślania nadszedł Piotruś Grochowski, który go rzadko odwiédzał teraz. Mógł on być posądzonym o autorstwo owéj recenzyi, ale nie mając dowodu, Bojarski nie chciał go o to zagadywać. A gdyby wistocie tak było, mógłże mu miéć za złe, że to, co czuł, z całą szczérością wypowiadał?
Odwiédziny dla kogo innego, bystrzejszego niż Bernard, wydałyby się tropieniem skutków krytyki.
Piotruś zagadnął o nią zaraz.
— Nieźle napisana — rzekł — muszę to przyznać, ale jednostronna i niesprawiedliwa. Będziesz na nią odpowiadał?
Bojarski zadumał się.
— Wiész co — odparł — wszystko dobrze rozważywszy, czy autor bronić się ma prawo — ja o tém wątpię. Rozumiem to, że inni mogą za nim przemawiać, ale on we własnéj sprawie sędzią być nie powinien. Odpowiada się z konieczności, namiętnie, gorąco, i to, coby może przeszło niepostrzeżone, podnosi się wysoko. Koniec końcem, nie chcę zabiérać głosu.
— Ale nie miałbyś nic przeciwko temu, żebym ja się odezwał za tobą? — odparł Piotruś.
— Czyń co ci twoje przekonanie dyktuje, a mnie nie pytaj — dokończył Bojarski.
— Nie obchodzi cię wiec los poematu? — badał Grochowski.
— Wiész co — po namyśle rzekł Bernard — jestem tego przekonania, że poemata, jak ciała na powierzchni płynów, utrzymują się lub toną specyficzną wagą swoją, a nie sztuczném ich podtrzymywaniem. Nie pomoże wiec nic — i Fragmenty doznają tego losu, na jaki zasłużyły. Amen. Z wydania ich skorzystałem tylko tyle, że się wiele nauczę i poznam jak trzeba pisać, aby być zrozumianym. Jestem zupełnie spokojnym. O sławę mi nie idzie.
— Masz słuszność — odparł Grochowski — bo sława jest bańką mydlaną, którą bawią się umysły słabe i dziecinne; ale ma ona jednakże swą wagę i znaczenie. Jest siłą i daje ją. Pisma ludzi znanych nie przechodzą niepostrzeżone. Z pomocą sławy człowieczyna sobie może tłuściéj posmarować powszedniego chleba kawałek.
— A! — rozśmiał się Bojarski. — Co do kawałka chleba, różnimy się także w pojęciach o jego wartości. Ludzie przemyślają nad tém, jak na przykład w piecu napalić, najmniejszą możliwą ilość drzewa zużywając, a nikt nie chce popracować nad tém, aby życie utrzymać jaknajmniejszym kosztem i najprostszym sposobem. Ja to liczę do zadań wielkich, gdyż rozwiązanie jego czyni człowieka do pewnego stopnia niezależnym. Nie idzie mi o smakowanie w życiu, o nasycanie się niém, ale o spełnianie obowiązków.
— Weszliśmy na drogę teoryj takich, o których ja z tobą, kochany Bernardzie, rozprawiać nie mogę. Różnimy się w premisach: ja uważam życie jako, bądźcobądź, plac, na którym wolno mi najwygodniéj się umieścić i gotówem rozpychać łokciami innych, aby mi dobrze było; ty zaś ustępujesz wszystkim i myślisz o... ideałach. Pięknie to być Dyogenesem, ale wolałbym być Lukullem.
— Mylisz się może, panie Piotrze; Dyogenesem być bezpieczniéj i wygodniéj. Wystaw sobie swego Lukulla w nędzy, zmuszonego cierpiéć...
Począł się śmiać Grochowski.
— Daj ty mi pokój ze swą filozofią! Wierz mi to zdradzieckie słowo jest obosiecznym narzędziem, wszystkiego niém dowieść można i wszystko obalić. Ja nie wiem co prawda, a co fałsz.
— Bardzo mi cię żal — zakończył Bojarski.
— No, a z lekcyami twemi jak idzie? — zapytał Grochowski. — Czy wistocie ci się liczba ich zmniejszyła?
— Tak jest, ale teraz, gdy moja święta staruszka spoczywa już i ja tylko dla siebie potrzebuję coś zarobić na życie, bynajmniéj mnie to nie obchodzi. Trochę mniéj, trochę więcéj, mocno tego nie uczuję. Mam więcéj czasu do pracy, zyskuję swobodę. Czegóż pragnąć?
— Zazdroszczę ci twéj filozofii, jeżeli ona nie jest czczém słowem — rzekł Grochowski. — O sławę nie dbasz, jak powiadasz, o dobrobyt i wygodne życie ci nie idzie, miłujesz pracę — jesteś człowiekiem szczęśliwym.
Bojarski się zarumienił i odpowiedział cicho:
— Wierz mi, iż pono innego szczęścia na ziemi szukaćby próżno.
— O tém széroko mówić można — przebąknął Grochowski.
Zakręcił się jeszcze po pokojach gość, wziął cygaro, zagadnął raz znowu o poemat i recenzyą, popatrzył zdumiony na spokojnego Bernarda i poszedł, ruszając ramionami.
— Stary dzieciak — rzekł w duchu.
Drugiego dnia w ulicy zetknął się Bojarski z podchmielonym, ale jeszcze nie pijanym Skórką, który wprost wpadł na niego, z brwiami namarszczonemi.
— A no! czytałem pański poemat — zawołał. — Nie można było piękniejszego talentu obrócić na obronę gorszéj sprawy. Więc wy, dziécię ludu, przeszliście do obozu arystokracyi i zacofanych?
— Zkądże ten wniosek? — odparł spokojnie zagadnięty.
— Ależ to apologia przywilejów i kasty! — gwałtownie począł Skórka. — To bije w oczy. Wszyscy panowie stoją w jasności na piérwszym planie.
Z zimną krwią poeta przytoczył parę imion osób wchodzących do poematu, które występowały w nim niemniéj jasno, choć należały do ludu.
— Tak! tak! — zaśmiał się Skórka — ale w tém czuć paliatywę tylko i pewne ustępstwa dla opinii ogółu, gdy arystokracya jest odmalowana con amore.
— A gdybym ja utrzymywał, że ona jest i niezbędnie potrzebną społeczeństwu i niezmiernie mu użyteczną? gdybym był przekonanym, że jéj wady i zboczenia nie mówią przeciwko klasie, ale przeciw indywiduom? gdybym to, co wyrobiły dzieje, miał za konieczność dziejową — cóż wy na to?
Skórka się rzucił.
— Powiedziałbym, że jesteście zdrajcą zaprzedanym, lub oślepionym i kaléką...
— Zaprzedanym! — rozśmiał się Bernard — to zabawne! Co do ślepoty zaś, Bóg z tobą.
I nie rozprawiając dłużéj, nie żegnając Skórki, poszedł daléj.
Od śmierci matki nie był u Klary i nie widział jéj. Chciał podziękować za bytność na pogrzebie i cmentarzu. Zbliżając się do dworku, zdziwił się naprzód, postrzegłszy iż firanek w oknach znowu nie było. Nie rozumiał, co to miało oznaczać. Drzwi zastał zamknięte, a gdy do nich zapukał, z sąsiednich wyszła służąca obszarpana i zawołała szorstko:
— Czego się tam dobijacie? Tam niéma nikogo.
— A ta pani, co tu mieszkała? — zapytał Bernard.
Ręką pogardliwie rzuciła kobiéta i zamruczała:
— Jak to przyszło, tak i poszło. Wyniosła się i niéma.
— Dokąd?
— Albo ja wiem?
I stuknąwszy drzwiami, sługa zniknęła.
Na zamkniętych drzwiach dopiéro teraz dostrzegł Bernard przylepioną kartkę, na któréj bardzo niezgrabnie nakréślone było:
— „Panna K. Saska, ulica Wierzbowa.... Numer... drugie piętro.”
Nie mógł się domyśléć Bojarski, co znaczyła ta tak nagła zmiana mieszkania, ale serce mu uderzyło niepokojem. Chociaż ulica zapowiadała polepszenie jakieś, zląkł się Bernard, aby ono drogo okupioném nie było. Tu biédną, ubogą, znękaną, spodziéwał się jeszcze powolnie nakłonić do zmiany życia, do pojmowania go surowiéj; w nowém położeniu, kto wié czy to już było możliwém.
Nie zwlekając jednak, udał się pod adres wskazany.
Kamienica starannie utrzymywana zapowiadała lokal porządniejszy i droższy. Gdy zadzwonił, wyszła taż sama stara sługa, z gębą obwiązaną, popatrzyła na niego, przypomniała sobie zapewne, zawahała się nieco z przyjęciem go; prosiła aby zaczekał i pobiegła do pani.
Powróciła jednak natychmiast, otwiérając salonik, w którym Bojarski poznał część starych sprzętów, obok których stały wcale nie brzydkie nowe, widocznie niedawno kupione. Świeżo było dosyć, ładnie i pachnąco.
Nim się miał czas rozpatrzéć, zaszeleściało i Klara weszła ubrana bardzo starannie, odżywiona, z prawdziwym czy podrobionym rumieńcem, ale bardzo ładniuchna, uśmiéchnięta, chociaż pewne zakłopotanie znać na niéj było.
— Nie czynię panu wymówek — rzekła — żeś mnie od tak dawna nie odwiédził. Wiem że miałeś wiele własnego smutku i cudzych pocieszać nie mogłeś.
— Panna Klara zmieniła mieszkanie — odparł Bernard.
Nie dała mu dłużéj mówić.
— A tak! ale bo to był kąt obrzydliwy, nieznośny, nie do wytrzymania. Musiałam się go pozbyć. Tu niewiele więcéj mnie kosztuje, prawie to samo. Gospodarz bardzo dobry człowiek.
Spuściła oczy.
— Pan także się przeniosłeś podobno? — zapytała.
— A! tak — z tą różnicą, że ja na szczuplejsze i skromniejsze, bo teraz nie potrzebuję wiele.
Klara przeszła się po pokoju, poprawiła coś na stoliku, była widocznie zmieszaną.
— Nie obmyśliłaś pani czego na przyszłość? — spytał Bernard.
— Nie. Chciałam, jak pan wiész, starać się wejść do teatru; ale zraziłeś mnie, jestem zniechęconą i nie wiem co począć. Pan nie masz nic dla mnie?
— Niestety — rzekł Bojarski — nie znalazłem nic jeszcze, ale chciałem się naradzić z panią. Coś przecie trzeba postanowić na przyszłość.
Klara milczała i nieznacznie poruszała ramionami; rozmowę urywała, niespokojnie spoglądała ku drzwiom... Zawołała służącéj nagle i spytała jéj o godzinę.
— Przepraszam pana — rzekła spiesznie — muszę wyjść. Obiecałam się mojéj przyjaciółce Justysi. Niech mnie pan znowu kiedy odwiédzi.
Widząc że się go pozbywa, Bojarski wziął za kapelusz. Radby się był dowiedział czegoś więcéj o téj zmianie położenia, z któréj Klara nie miała ochoty się tłumaczyć; ale natrętnym być nie śmiał. Był prawie pewnym, że Saska milczała przed nim dlatego, iż wstydziła się przyznać do jakiegoś nowego stosunku. Wysunął się smutny i nie widział już, jak w téjże chwili za jego plecami radca Emil wślizgnął się do téj saméj kamienicy.
Wieczorem poszedł nareszcie do hrabiostwa Zygmuntowstwa, gdzie zastał hrabinę Annę tylko i gospodynie domu. Gwalberta, którego dawno nie widział, nie było z matką.
Przyjęto go tu bardzo dobrze, a hrabina Anna nawet, rzadko się kiedy ożywiająca, okazała, że miło jéj było widziéć dawnego nauczyciela swego syna.
Przez samę grzeczność pani domu wkrótce potém z gorącą pochwalą wspomniała o wydanym poemacie.
— O i ja miałam przyjemność go czytać — dodała hrabina Anna — i przyznam się panu, że gdybyś go był wydał wcześniéj, nigdybyśmy się nie rozstali z sobą. Pan się tak taisz ze swemi przekonaniami, jak inni z niemi się chwalą.
Nie czując, aby na te pochwały zasłużył, Bojarski zmilczał, wkrótce tylko potém dodał, że hrabina, jak słyszał, jest kontenta z jego następcy, który zapewne lepiéj mógł spełnić trudne obowiązki kierownika, do których Bernard nie czuł się powołanym.
— A! Muliniec — Muliniec jest miły, przyzwoity, giętki człowiek, który spełnia obowiązki swe przykładnie; ale — dodała hrabina Anna — mało ma samoistności i lękam się téż, że wpływu na umysł Gwalbertka wielkiego miéć nie będzie.
Gdy hrabina Anna pożegnała wkrótce potém gospodynię, a Bojarski samnasam z nią pozostał, zatrzymany na herbatę, troskliwa o los jego hrabina zaczęła go rozpytywać, jak mu się powodzi, co zamyśla nadal.
— Jestem teraz, pozostawszy sam — rzekł Bernard — zadowolony tém co mam i nie skarżę się. Niewiele zarabiam, ale potrzebuję téż mało... czasu mi zbywa dosyć na pracę.
Hrabina, zawahawszy się nieco, przyznała się potém, iż szukała dla niego miejsca i miała znowu na widoku jedno, któreby byt jego polepszyć mogło. Szło o towarzyszenie w podróży dla dokończenia wychowania młodemu książątku, chłopcu bardzo zdolnemu, ale żywego temperamentu. Bojarski, który już słyszał o niém, podziękował stanowczo.
Odpowiedzialność zbyt była wielka, zadanie nadto trudne, a on, jak powiedział, tém co miał zupełnie był zaspokojony.
— Jest-to podziwienia godne — odezwała się hrabina — ta pańska sumienność i bezinteresowność; ale potrzeba myśléć o przyszłości, o starości, o zapewnieniu sobie spokoju w tych latach, gdzie praca będzie trudniejszą.
— Czasu jeszcze mam dosyć — odparł Bojarski.
W oczach zacnéj pani, która się tak zajmowała losem jego, mógłby był wyczytać pewien rodzaj politowania nad sobą i poszanowania razem. Pytała go nad czém teraz pracuje — nieumiał odpowiedziéć, gdyż myśli miał bardzo wiele, a żadna z nich jeszcze go nie opanowała tak, aby cały się jéj oddał.
W ten sposób płynęło życie Bernarda, którego wszyscy nawykali coraz bardziéj uważać i sądzić jako istotę jakąś dziwaczną, nieprzystającą do świata spółczesnego, żyjącą w innym i nieznośną wymaganiami, jakie zarówno stawiał innym i sobie.
Obawiano się go w wymowie dla prawdomówności dziecinnéj, nieoszczędzającéj nikogo i mimo dobroduszności a łagodności swéj — nieubłaganéj.
Osiérocenie i osamotnienie, życie z myślami własnemi tylko i książkami, wpłynęło téż powolnie na samę powierzchowność młodego człowieka, który starszym się daleko wydawał, niż był. Zaniedbywał się w ubraniu, zapominał często i spojrzawszy nań, można go było posądzić niemal o manią jakąś, tak był zatopiony w sobie.
W rok po zgonie matki, starą Katarzynę potrzeba było oddać do szpitala, gdyż zachorowawszy ciężko, z łóżka się już dźwignąć nie mogła. Bernard zapłacił za nią chętnie, przychodził ją odwiédzać, ale po wyprowadzeniu się z domu, musiał znowu myśléć o zmianie życia. Sługi trzymać nie widział potrzeby, a jeść mógł w najbiédniejszéj restauracyi, tak mało był wymagającym.
Właśnie teraz, gdy o ilość lekcyj swych mniéj się troszczył, bo to co z nich miał wystarczało mu do życia, nastąpił zwrot niespodziéwany. Zaczęto się dobijać o niego. Było to skutkiem téj trochy sławy, jaką pozyskał, i sumienności, z którą pełnił swe obowiązki, nie będąc wymagającym w zapłacie. Bojarski musiał odmawiać niektórym spóźnionym, chcąc zawsze czasu część poświęcić pracy dla samego siebie.
Poemat przebrzmiał bez wielkiego rozgłosu, wydanie piérwsze się rozeszło, a pan Teofil nie upominał się o drugie; przed znajomymi uboléwał on nad tém, że się zawiódł na Bojarskim, który ma talent, ale spożytkować go nie umié.




Przez czas dosyć długi Bernard nie miał ani ochoty, ani czasu dowiadywać się o losy Klary. Ktoś mu półgębkiem oznajmił, że jest w położeniu dosyć znośném, bo przyjaciel, radzca Emil, losem się jéj zajmował. Nie potrzebowała wiec dawnego swego opiekuna, który stracił nadzieję, aby ją mógł na lepszą nawrócić drogę. Przebąkiwano, że miała ukazać się w teatrze i że się do tego przysposabiała.
Znając swą słabość dla niéj, Bojarski rad był niemal, że się nie czuł do obowiązku czuwania nad nią.
Przypomniał ją sobie dziéwczątkiem ze złocistemi kosami, siedzącém w okienku dworku, i wzdychał nad losem, jaki jéj był zgotowany. Dałby był za to wiele, gdyby ją mógł widziéć szczęśliwą i spokojną, taką jak marzył. Starał się zapomniéć o niéj, a żadna inna kobiéta, pomimo że ich wiele spotykał, nie obudziła w nim tego uczucia, co ona. Był wielbicielem piękności, skłaniał głowę przed ideałami plastycznemi, lecz zawiedziony raz, już w nich nie szukał aniołów, których rysy zapowiadały.
I byłby może powoli zatarł się w pamięci jego obrazek ów uroczy, gdyby po milczeniu długiém, dnia jednego nie odebrał karteczki znajomym charakterem nabazgranéj, w któréj go proszono usilnie, aby odwiédził starą przyjaciółkę młodości.
Wprost z lekcyi około południa pośpieszył na ulice Wierzbową, gdyż adres dawny pozostał.
Oczekiwano już tu na niego i służąca skwapliwie mu drzwi otworzyła, prowadząc do saloniku. Na kanapie siedziała Klara, z oczyma zaczerwienionemi, z brwiami ściągnietemi, z wyrazem gniewu i oburzenia na twarzyczce jeszcze ładnéj, ale napiętnowanéj jakąś namiętnością, nad którą zapanować nie mogła.
Porwała się natychmiast z siedzenia, obie ręce wychudłe wyciągając ku niemu.
— Pan zupełnie o mnie zapomniałeś!
— Nie chciałem być natrętnym.
— Wiész pan co się stało? — dodała bez żadnego przygotowania. — Ten pan radzca Emil, pański przyjaciel, to ostatni łajdak. Uwodził mnie, uwodził, alem ja téż rozum miała, bom się raz sparzyła. Mówił że gotówby się ożenić... miał mnie wprowadzić do teatru; wszystko to było oszukaństwo, podłością! Teraz, gdy się przekonał, że ze mną niełatwa sprawa, bo ja drugi raz nie myślę grać roli opuszczonéj Aryadny, zwinął się i porzucił.
Bojarski, słuchając, pilno jéj patrzył w oczy; zmieszała się od tego wzroku, zarumieniła i jakby w nim wyczytała niedowierzanie, dodała:
— Słowo daję, tak było, nie inaczéj! Niech mi pan wierzy. Bywał u mnie, pomagał mi, alem go trzymała zdaleka. Widząc że ze mną trudna rada, zostawił mnie tak na piasku. W teatrze się pomieścić ani myśléć. Co ja tu pocznę, co pocznę?
Bernard, pomimo całéj swéj słabości dla nieszczęśliwéj istoty, uczuł wreszcie obowiązek mówienia z nią otwarcie.
— Co panna Klara poczniesz, nie wiem — rzekł — ale że coś trzeba począć i nie rachować na płoche stosunki, to pewna. Widzisz pani, że one do niczego jéj nie doprowadziły, oprócz zawodu i narzekania. Nikt na świecie pani nie pomoże, jeśli sama sobie nie zechcesz pomódz, wchodząc na inną drogę.
— Na jakąż drogę? na jaką? — niecierpliwie syknęła Klara, przeszywając go oczyma. — Właśniebym rada, aby mi kto ją wskazał.
Bojarski uzbroił się w męztwo; długo pobłażał, ale czas było mówić otwarcie.
— Droga jest tylko jedna — rzekł. — Każdy musi i powinien pracować, to prawo ogólne. Są ludzie, co na loteryi życia wygrywają próżnowanie, ale to są przypadki. Trzeba pracować i żyć skromnie.
Klara się oburzyła i wybuchnęła.
— A! to mi piękny przyjaciel — zawołała — to mi piękny dawny kochanek! Czy pan tego nie rozumiész, że ja do téj grubéj, męczącéj pracy nie jestem stworzona?
Ruszył ramionami Bernard.
— Niepodobna żyć kosztem drugich, na miłość Boga! — dodał surowo. — Jeżeli pani nie zechcesz zmienić tych biednych pojęć i rachować bodziesz na nie wiem już co... ani ja, ani nikt jéj nie pomoże. Raz musiałem jéj prawdę powiedziéć.
— Aby się odemnie uwolnić, nieprawdaż? — krzyknęła z gniewem Klara — aby mi nie pomagać!
— Przeciwnie, aby dopomódz jéj do tego, co może spokojny i uczciwy byt zapewnić — rzekł Bojarski.
Saska płakać zaczęła, ale z gniewu. Serce się Bernardowi poruszyło, wytrwał jednakże, bo czuł że inaczéj jak surowością nie poradzi tu nic. Wątpił nawet, czy i nią co zrobi z zepsutą i obałamuconą, ale chciał przynajmniéj próbować. Nie przerywając jéj łez, których wybuchy się powtarzały kilkakrotnie, Bojarski usiadł i czekał.
— Mów-że pan, co mam robić? — zapytała wkońcu, milczeniem rozdrażniona panna Klara.
— Na nikogo nie rachować, prócz na siebie — rzekł Bojarski — stosunki z płochymi ludźmi zerwać i wziąć się do pracy.
Klara tupnęła nogą.
— Do jakiéj pracy? — przerwała. — Ja nie umiem nic. Chcesz abym innych przyjmować przestała, dlatego żebyś sam tylko bywał u mnie?
Zarumienił się Bernard.
— Myli się panna Klara — rzekł — ja nie będę bywał, to pewna. Załóż pani sklepik, pracownię bielizny, co chcesz, dam na to piéniądze, choć noga moja tu nie postanie; ale — przepraszam, nie dla piéniędzy moich, tylko dla niéj będę kontrolował każdy grosz i słuchał rachunku. Na bieliźnie, na haftach znasz się pani, na to wielkiéj umiejętności nie potrzeba.
— Ale to podła rzecz! — przerwała Saska.
— Daleko uczciwsza i szlachetniejsza, niż łapanie ludzi na swą piękność i rachowanie na ich słabość — dodał Bojarski.
Stanowczość, z jaką się tego dnia odzywał, wywarła nakoniec wrażenie na Klarze. Powoli, otarłszy łzy, zadumała się, zdawała poddawać wyrokowi, który zapadł na nią. Bojarski milczał. Przedsięwziął kuracyą heroiczną, choć się nie łudził jéj skutkiem.
Po chwili przerwał sam milczenie.
— Od śmierci matki mojéj — rzekł — nie mam wydatków tak wielkich, a lekcyj dosyć; oszczędziłem trochę grosza, gotów więc jestem parę tysięcy złotych i więcéj poświęcić, dla uratowania panny Klary; ale ich wyrzucić w błoto nie mogę. Są ubodzy, którzy niemi podźwignąćby się mogli.
— Obchodzisz się pan zemną okrutnie — westchnęła Saska.
— Inaczéj nie mogę — dokończył, biorąc za kapelusz, Bojarski.
Klara przeszła się, ręce załamując, po pokoju.
— Nie odchodź-że pan. Więc cóż? co mam robić? mów!
Znowu się jéj łzy z oczu polały.
Bernard sam dobrze jeszcze nie wiedział, jak swój pomysł doprowadzić do skutku.
— Jeśli się pani poddasz moim życzliwym radom, postaram się poszukać kobiéty w wieku, którąbym jéj mógł dać do pomocy.
— Do nadzoru! — kwaśno przerwała Klara.
Na to wcale nie odpowiedział Bojarski i zakończył:
— Dam jéj znać.
To mówiąc, wyszedł, aby nie zmięknąć. Sam dziwił się męztwu własnemu, ale był razem niém dumny. Miał litość dla biédnego dziéwczęcia, gotów był do ofiary, ale chciał, aby ona skuteczną się stała.
Sam nie mając znajomości, udał się do jednéj z poważniejszych naczelniczek pensyi, u któréj dawał lekcye, jéj prosząc o nastręczenie niemłodéj a statecznéj osoby, któréjby Klarę mógł powierzyć. Znalezienie kandydatki niebyło trudném, ale zapewnienie się, że ona odpowié wymaganiom położenia — niełatwe. Wzięła do serca te sprawę pani L... i gorąco się nią zajęła. W kilka dni potém wdowie po urzędniku, osobie długiém nieszczęściem znękanéj, powierzyć mógł Bojarski Klarę, nie kryjąc przed nią, że będzie miała wiele do czynienia, nim płochą i zepsutą istotę na poważniejszą drogę wprowadzi. Wszystko co miał, ofiarował Bernard na założenie pracowni, któréj głową miała być Klara, ale kasyerem i rachmistrzem pani Lacka. Poddanie Saskiéj pod kontrolę i nadzór starszéj kobiety bolało ją strasznie; przywiedziona jednak do ostateczności, nie mając nic innego do wyboru, uległa.
Rachowała zapewne na Bojarskiego, który znaczną dla niéj czyniąc ofiarę, zdawał się zakochanym jeszcze i mogącym się wkońcu z nią ożenić
Raz za mąż wyszedłszy za niego, obiecywała sobie powetować wszystko i pomścić, co ucierpiała.
Mylna to jednak była rachuba, gdyż to, co pozostało w sercu Bernarda, już się miłością nazwać nie mogło. Jak na grobie kładą się wieńce, tak on wspomnieniom zawiedzionych nadziei składał ofiary. Bolesném mu było piérwszy swój ideał widziéć bez ratunku zgubionym i upadłym, ale czuł, że ją od niego dzieliła przepaść i że nigdy ani szczęśliwymi z sobą być nie mogli, aniby ona mogła go zrozumiéć. Piérwsza ta miłość odstręczyła go od wszystkich innych. Ucierpiał zbyt wiele, aby się mógł znowu dać pochwycić złudzeniom, upoić nadziejom.
— Beatrycze mieszkają w obłokach! — powtarzał smutnie — nie szukać ich na ziemi.
Zmiana w postępowaniu z Klarą była jakby zwiastunką wielkiéj metamorfozy wewnętrznéj istoty człowieka, który dotąd żył więcéj zamknięty w sobie i wahał się z objawieniem na zewnątrz.
Mając zwyczaj robić z sobą rachunek sumienia, Bernard właśnie, w tym czasie przebiegłszy myślą życie swoje, znalazł je czczém, mdłém, bezsilném, raczéj przygotowaniem do żywota, niż rozpoczętą walką.
Los, czyniąc go siérotą, dawał mu teraz zupełną swobodę czynu, nie krepując go już łzami i troskami matki, poszanowaniem jéj spokoju. Był sam i mógł się poświęcić cały temu, co uważał za obowiązek. Należało tylko zbadać, co miało być jego obowiązkiem, co celem życia.
Bernard zamało się cenił, aby sobie zbyt wysoko go postawił. Obawiał się o siłach swych tuszyć zanadto. Kształcić siebie i drugich, czcić dobro i piękno i ku nim prowadzić, walczyć za prawdę, być pracownikiem winnicy nie dla grosza, ale dla rozkoszy znoju... zdawało mu się najpiękniejszém zadaniem.
Podniósł głowę mężnie, postanawiając iść raz wytkniętą drogą.
Tego dnia, gdy nieco rozgorączkowany rozmyślaniami, uczynił ślub apostolstwa prawdy, dobra i piękna, pobiegł na Powązki, u grobu rodziców go powtórzyć. Związał się niejako przysięgą, iż nigdy apostatą nie będzie.
Miéwał takie chwile uniesienia Bojarski i czuł się naówczas szczęśliwym. Powracającego z cmentarza w tém usposobieniu rzewném, w upojeniu jakiémś, spotkał na ulicy zdawna niewidziany Muliniec. Rozpalona twarz, iskrzące się oczy, ożywione rysy, rozpromienione czoło, dały odrazu poznać Cezarowi, iż przyjaciel jego nie był w tym stanie dni powszednich, w jakim go dawniéj spotykał.
Ścisnęli się za ręce.
— Zkąd-że to? — zapytał Cezar.
— Z cmentarza, od grobu rodziców — odparł z otwartością Bernard. — Potrzebowałem wnijść w siebie i coś postanowić o przyszłości. Duchem połączyłem się z moim ojcem i matką, aby oni mi z lepszego świata byli pomocą na tém polu walki.
Brzmiało to dosyć dziwnie dla ostygłego zawsze Cezara, który nagle przerzucony w sfery, w których rzadko przebywał, potrzebował chwili namysłu, by się do przyjaciela dostroić.
— Jesteś dziwnie poruszony — rzekł. — Czy zaszło co w twém życiu? Czy doznałeś jakiego zawodu, zabłysła ci jaka nadzieja?
— Nie, w życiu mojém niéma najmniejszéj zmiany — odparł Bernard — czuję ją tylko w sobie. Dałem się trochę zadługo unosić prądowi życia biernie, muszę więc coś postanowić, trzeba coś robić...
Muliniec patrzył na niego, jak lekarz na chorego.
— Mów jaśniéj — dodał.
— Powiadam ci co myślę — uśmiéchnął się Bernard.
— Czy zamierzasz jaką wielką reformę? — spytał Cezar, idąc z nim daléj — zapragnąłeś innego zawodu?
— Nie — żywo przerwał Bernard — mam tylko sobie do wyrzucenia jakąś opieszałość, zleniwienie, chcę z nich wyjść.
— A! — dodał Muliniec — ja sobie téż mam do wyrzucenia, żem ciebie z tego miejsca, tak właściwego tobie, można powiedziéć, wysadził. Hrabina byłaby się z tobą pojednała, bo i teraz często wspomina cię sympatycznie, osobliwie od wydania poematu. Gwalbertek dotąd za tobą tęskni i kocha cię, a Francuz byłby musiał milczéć. Nie wiem czy tobie równieby dobrze było u hrabiny jak mnie, ale ja jestem jak u Pana Boga za piecem. Opływam we wszystko, przyszłość mam ubezpieczoną i maleńką ofiarą miłości własnéj zdobyłem tak wiele, iż mam na sumieniu, żem ciebie tego pozbawił.
— A! — rozśmiał się Bojarski — to miejsce nie było dla mnie, a ty jesteś do niego stworzony. Nie mówmy o tém. Wspomniałeś o poemacie. Są tam dwie czy trzy postacie sympatyczne z większego świata; wnosząc z nich, uznano, żem laudator temporis acti i odstępca od demokratycznéj idei. Przyznam ci się, że to mnie zabolało. Przykro jest nie być zrozumianym, a boleśniéj jeszcze posądzonym o pochlebianie możnym. Będę się teraz musiał starać dowieść, że lud kocham, że oddanie sprawiedliwości wodzom nie przeszkadza mi cenić żołnierzy. Poemat ludowy stał się dla mnie koniecznością.
To mówiąc, rozśmiał się Bojarski.
— Cóż ty na to?
— Ja, pytam się tylko, jak stworzysz poemat ludowy, nie żyjąc z ludem i nie wżywszy się w niego?
— To prawda — żywo odparł Bernard — ale nic nie przeszkadza, abym nie miał poznaniu ludu i zbliżeniu się do niego kilku bodaj lat poświęcić.
Muliniec spojrzał nań niedowierzająco.
— Bodaj zawielka ofiara — szepnął.
Bojarski był wesół, serce mu się otwiérało jakoś széroko, duch w niego wstąpił. Uścisnął przyjaciela.
— Cóż ja mam lepszego do czynienia na tym świecie? — odezwał się rzeźko. — Będę marzył, śpiewał, uczył się i uczył innych. Na nic więcéj się nie zdałem.
— Mógłbyś być szczęśliwym, a kogoś uczynić téż z sobą szczęśliwym i otoczyć się rodziną — rzekł Muliniec. — Nigdyżeś o tém nie pomyślał?
Bojarski się zasępił.
— Lękałbym się obarczenia zbyt wielkim obowiązkiem — odezwał się wkońcu. — Swoje szczęście można stawić zawsze na losy, ale cudze.... A potém troska powszednia, myśl nieustanna o chlebie zabiłaby we mnie czciciela piękna i prawdy.
— Cóż, nie urodziłeś się przecie na mnicha? — rozśmiał się Muliniec.
— No, nie wiem — rzekł poważnie Bojarski. — Myślałem o tém nieraz, że trochę gorętsza wiara uczynićby mnie nim mogła.
— Nie jesteś przecie niedowiarkiem.
— Ale téż nie ascetą i niedość może gotowym do poddania woli swojéj rozkazom starszych — mówił Bojarski.
Szli kilka kroków milczący.
— A kobiety? — szepnął, spoglądając na towarzysza, Muliniec.
Rumieniec lekki przebiegł po twarzy Bernarda.
— Nie są stworzone dla mnie — westchnął.
— Nie kochałeś się nigdy?
— Raz i tak nieszczęśliwie, że mnie na wieki odpadła ochota powtórzyć ten sen uroczy, z którego rozbudziła mię boleść.
— A! — żartobliwie dodał Cezar — panna cię zdradziła.
— Nie, bom się do niéj nie zbliżał prawie — mówił daléj Bernard — ale zdradziła ideał niewieści, który ja w niéj widziałem. Stała się nagle z ideału najpospolitszą, niestety, litość tylko obudzającą istotą.
Z ciekawością, znajdując go dnia tego tak otwartym, Muliniec się przysłuchiwał opowiadaniu i badał człowieka. Wydał mu się więcéj niż ekscentrycznym, posądził go niemal o jakieś małe umysłowe zboczenie.
Rozstali się tak po dosyć długiéj przechadzce, a pan Cezar wyniósł z niéj to przekonanie, iż z Bojarskiego nigdy porządnego człowieka nie będzie. Marzyciel i dziwak!
Rozeszło się to wkrótce po ludziach; a że niejeden już wprzód się wyśmiewał z Bernarda, potwierdziło opinią o nim dwuznaczną. Zauważono potém jakąś podwojoną czynność, krzątanie się niespokojne, podbudzenie nerwowe w Bernardzie.
Piotruś Grochowski, uśmiechając się, szeptał:
— Pisze nowy poemat.
Wistocie jednak Bojarski nie pisał jeszcze nic, ale znaczył i plany tworzył olbrzymie. Zarazem z gorliwością niezmierną poświęcał się swoim lekcyom, a doprowadzał do skutku spętanie Klary, która płakała, narzekała, ale poddała się konieczności i rozpaczała, że musi krajać koszule i kołniérzyki, w nadziei iż posłuszeństwem tém ujmie i zwiąże Bernarda.
Tymczasem jedno jéj słowo, wyrzeczone w piérwszéj rozmowie z przekąsem, że on innych chce od niéj odpędzić, aby sam mógł bywać tylko — skłoniło surowego opiekuna do zupełnego zaprzestania odwiédzin u Klary. Stara jéjmość przychodziła mu zdawać sprawę z tego, co się u nich działo, lecz on unikał spotykania się z Saską.
Niewielka była nadzieja, zdaniem téj pani, którą do dozoru dodano, aby się kiedy Saska dała ustatkować; tymczasem jednak zakład, któremu Bojarski poświęcił co tylko miał, szedł jako tako.
Miał mocno postanowienie Bernard, gdyby się ofiara okazała nadaremną, więcéj już się losem biednéj Klary nie zajmować.
Wśród tych zaprzątnień nauką, poezyą, sztuką, wychowaniem, zbliżyły się wakacye, które Bernard miał spędzić w mieście. Spotkał się jednak w ulicy z hr. Zygmuntem przypadkowo i to zmieniło jego postanowienie.
— My za parę dni jedziemy na wieś — rzekł do niego hrabia — jeżeli ci nie było bardzo źle z nami piérwszym razem, to jedź, proszę cię. Odpoczniesz na wsi, odetchniesz świeżém powietrzem, a żona moja miéć będzie wieczorami lektora, za którym tęskni.
Zawahał się trochę Bernard; ale lud mu przyszedł na myśl, a z nią pokusa.
— Jedź — dodał hrabia — nie wahaj się. Mamy dla ciebie miejsce w powozie, prosimy i czekamy.
Chciał się jeszcze namyślać Bojarski, ale stary hrabia chwycił go za ręce i z pańską swą, dobroduszną poufałością ujmującą rzekł, nalegając:
— Jedź, zrobisz nam przyjemność, a naprawdę i tobie lepiéj będzie, niż w mieście. Człowiek nigdy całkiem wsi i natury wyrzekać się nie powinien. Poeta jesteś, masz obowiązek kochać sielankę, zwłaszcza naszę własną....
I jakby odgadnął myśl wahającego się Bernarda, dodał wkońcu, śmiejąc się:
— Będziesz lud nasz studyował i poemat napiszesz, w rodzaju Wiesława.
W ten sposób dał się namówić do podróży Bojarski. Powierzył swe mieszkanie opiece Żardyńskiego, Klarę i jéj zakład pani L., a sam, odżywiony i wesół, siadł do koczyka, razem z hrabią Zygmuntem.
Z głową polną tego ludu wieśniaczego, u którego się najstarsze całego rodu człowieczego tradycye przechowały i który wszędzie przedstawia jakby źródło, jakby surowy materyał narodu — Bernard przybył do staréj, cichéj rezydencyi hr. Zygmuntowstwa, dokąd i syn ich Leon miał z Galicji przyjechać w odwiédziny. Od wielu lat już nie widzieli się i nie spotkali z sobą. Bojarski ciekawym był, co wyrosło z wiele obiecującego, poważnego młodzieńca, który znalazł się teraz wśród społeczeństwa nowego, pokrewnego wprawdzie, lecz stuletniém oderwaniem mającego wyrobione życie właściwe. Oprócz hr. Leona, zaproszonych na polowania przybyło kilku panów galicyjskich, a z okolicy ściągnęła się szlachta, z dawna z domem hrabiów połączona węzłami przyjaźni i klienteli.
Dla Bojarskiego nie było tu właściwie towarzystwa, oprócz hrabiny. Wszyscy panowie, nie wyjmując hr. Leona, żyli duchem i ciałem w innych sferach, niedostępnych uczonemu literatowi, z którym obchodzili się grzecznie, ale dając mu mimowolnie uczuć, że do sfery ich nie należy.
Kto inny byłby to może uczuł inaczéj i wziął za złe, ale Bojarski swój świat, zajęcia i powołanie cenił tak wysoko, iż nikomu niczego nie zazdrościł. Byłby nawet zakłopotanym może, gdyby się go starano wciągnąć w poufalsze obcowanie z ludźmi, nawykłymi zajmować się przedmiotami dla niego obcemi.
Biblioteka, ogród, lasy stały dla niego otworem, daléj probostwo, szlacheckie dworki, do których go zapraszano, i klasztor w blizkiem miasteczku, mający téż pozostałe szczątki biblioteki z dawnych czasów. Hr. Zygmunt, a nawet pani Marya, któréj miłe było towarzystwo Bernarda i bawiła ją jego dobroduszność a naiwność, dawali mu jaknajzupełniejszą swobodę, z któréj on korzystał chętnie.
Do uprzyjemnienia pobytu na wsi przyczyniło się i to, że hr. Anna zapowiedziała odwiédziny swe z Gwalbertkiem, z nieodstępnym abbé i Mulińcem. Wprawdzie Muliniec zaraz po przybyciu potrafił się wcielić, uczynić potrzebnym towarzystwu paniczów i usiłował na pewnéj stopie zająć w niém stanowisko, zato pozostał mu Gwalbertek, zawsze wierny swemu przywiązaniu do piérwszego nauczyciela, a hr. Anna wcale nie broniła im po całych dniach być z sobą. Muliniec przyłączał się na chwilę i odbiegał, zajmując końmi, polowaniem i tą pustą gawędką, w któréj celował, jak gdyby do niéj był stworzony.
Z paniczami, dla przyszłych dobrych stosunków, dobrowolnie się czynił maluczkim, pokornym, nieukiem, choć niemiłosiernie ich późniéj na cztéry oczy przed Bernardem wyśmiéwał.
— A po całych dniach siedzisz z nimi i potakujesz im — czynił uwagę Bojarski.
— Nie przeczę, naprzód że to ciekawe studyum dla mnie, a powtóre że chcę miéć stosunki, inaczéj zaś jak ofiarą inteligencyi one się nie okupują.
Niezmierną pociechę miał Bernard z Gwalbertka, który zdawał się nadspodziéwanie iść w kierunku niezależnym własnym, nie dając się ani obałamucać pobłażaniem Mulińca, ani spętać surowością matki. Czas ten, który Bernard spędził przy chłopcu, w chwili gdy dusza jego jak kwiat się otwiérała, podziałał na przyszłość całą.
Niejedno słowo utkwiło i stało się posiewem. Na samotnych przechadzkach, w których im rzadko Cezar towarzyszył, zarzucał Bojarskiego Gwalbertek pytaniami i wątpliwościami, wprawiającemi w zdumienie.
Chłopię zdawało się więcéj uczyć, wpatrując w postępowanie Bojarskiego, niż prosząc go o rady. Patrzyło na zapał, z jakim się oddawał naukom, na rozkosz jaką go to napełniało gdy coś pochwycił, nabył, rozświécił, stworzył sobie jako zadanie, na obojętność zupełną dla czczych rozrywek, za któremi się inni ubiegali.
Gwalbertek śledził każdy krok Bernarda, rzucił czasem nieśmiałe pytanie, żądając objaśnienia, a widząc go tak spokojnym, obchodzącym się małém, wesołym, szczęśliwym, potrosze zapragnął go naśladować.
Na przechadzkach, gdy mu Bojarski wskazywał to piękności widoków, to go zaciekawiał tajemnicami życia i natury, to zwracał uwagę na lud pracowity, niewykształcony, a stosunkowo do miary swéj cywilizacyi rozumny i umiejący żyć w ciasnych warunkach, jakie mu dola jego zakréślała. — Gwalbertek zapalał się, z tą chęcią naśladowania nauczyciela, która wszystkich umysłów młodych jest cechą.
Razem z Bojarskim zażądał chłopiec stworzyć sobie zielnik krajowych roślin; potém spisywać zaczął piosenki i przysłowia i t. p.
Matka, hr. Anna, uważała to za nieszkodliwe zabawki, jednakże jednego dnia wzięła Bernarda na stronę i bardzo delikatnie prosiła go, aby Gwalbertkowi dał do zrozumienia, że jego powołanie było inne, że życie go do daleko ważniejszych przeznaczało zadań.
Na jednéj z przechadzek Bojarski dotknął tego przedmiotu.
— Wszystko to — rzekł do herboryzującego paniczyka — dobre jest dla mnie, bo ja nie mam nic innego do czynienia, tylko uczyć się przez całe życie, lub potrosze innym pomagać do uczenia się; ale panu Gwalbertowi, dziedzicowi przyszłemu wielkich włości, mającemu zająć stanowisko wpływowe w obywatelstwie, temu się całkiem oddawać nie godzi. Masz inne obowiązki.
— A pan sam mówiłeś, że najpiérwszym obowiązkiem człowieka jest samego siebie do jaknajwyższego stopnia wykształcenia doprowadzić? Wszakże nauka jest środkiem do tego.
— Tak, ale wy możni nauce niekoniecznie macie obowiązek oddawać się sami — mówił Bernard. — Dostarczając uczonym środków badania, posiłkując ich, spełniacie posłannictwo, a zato owoc nauki przynoszą wam oni obrany z łupiny i gotowy do przyswojenia.
— Rozumiem — odezwał się Gwalbert — ale zawsze ja na tém tracę, boś pan mi mówił, że badanie człowieka wyrabia, władze jego podnosi, więc my zawsze pozostaniemy niedouczonymi i dyletantami... Nie może-ż człowiek bogaty poświęcić się nauce, którą ukochał, oddać się jéj cały?
— Kochany mój Gwalbercie — przerwał Bojarski — widzisz to sam, że ludzi ich położenie rozdziela na wiele różnych klas, które pracę ogólną wykonywają wspólnie. Wy téż wydział swój macie; stoicie u steru, nadajecie ton pewnemu światu i możecie nim pokierować na drogi piękne i uczciwe. Hr. Aleksander Chodkiewicz bawi się chemią, pisze tragedye, zakłada litografie, a mało ma wpływu na społeczeństwo. Ludzie zacne jego chęci, trud poczciwy wyśmiewają, uczeni je lekceważą, a tymczasem to, czegoby Chodkiewicz mógł dokonać, otwiérając tylko salon, dający hasło arystokracyi do czynu — pozostaje niedokonane.
Gwalbertek się zamyślił.
— A! to mi się podoba! — odezwał się po chwili. — Panu, dlatego żeś Bojarski, ma być wolno pójść za popędem umysłu i serca, rozkoszować się nauką, dociekać tajemnic natury, być szczęśliwym, a kto inny, na przykład hr. Leon, musi nudzić się dóbr zarządem i przodowaniem obywatelstwu....
— Tak jest, kochany hrabio — rzekł Bernard — z tym wyjątkiem, że gdyby w duszy zrodziła się żądza niepohamowana nauki, światła, naówczas iść należy za nią. Nie mam jednak o to obawy, abyś ty się dał zwichnąć, bo zawczasu masz przez matkę wpojone zasady, jakiemi rządzić się będziesz. Wiész co cię czeka, a dola twoja nie jest znowu tak nieszczęśliwą.
— A wolno mi powiedziéć, co ja sobie myślę? — przerwał chłopak, poufale wpół obejmując nauczyciela.
— Zawsze... zawsze! — odparł Bojarski.
— Czy pan tego nie rozumié, że się może w młodéj głowie zrodzić przeciwieństwo, naprzekór właśnie temu, co w nią chcą koniecznie wpoić? — rzekł Gwalbert. — Zdaje mi się, że nawet w logice, któréj mnie uczy l’abbé, znalazłem potwierdzenie téj prawdy, że rzeczy wręcz sobie sprzeczne równie się wywołują, jak sobie podobne.
— Być może, kochany Gwalbercie — dokończył Bojarski, pragnąc uniknąć dłuższéj w tym przedmiocie rozprawy — ale uczucie obowiązku powinno walczyć z zachciankami, a w życiu obowiązek idzie przedewszystkiém.
Na tém dnia tego skończyła się rozprawa: Gwalbert pozostał zadumany głęboko. Matka, troskliwa o swe dziécię, nawykła czytać w jego duszy, tak się obawiała wpływu Bernarda, choć poemat ją był uspokoił, we względzie jego przekonań, że Mulińcowi wkońcu poleciła nie puszczać go sam na sam z Bojarskim.
— Bardzo zacny i miły człowiek, ale to marzyciel — wytłumaczyła się — a na taką sensytywę jak Gwalbertek działa on ogromnie, bo dziecko go kocha. Czuwaj więc pan.
Rad nierad, Muliniec musiał oderwać się od myśliwych, a powrócić do swego wychowańca i stać przy nim na straży. Wkrótce téż potém hr. Anna odjechała do swoich dóbr, a Bojarski sam pozostał.




Na plebanii u hrabiostwa siedział więcéj niż siedemdziesiąt lat już liczący sobie ks. Wojucki, kanonik honorowy katedry lubelskiéj, dziekan, prałat i duchowny starego autoramentu.
W czasach tych, w których kościół nie miał do walczenia z nikim, oprócz filozofów francuskich, a tych wpływ u nas słaby był, nieznaczny i do pewnych kółek ograniczony — duchowieństwo całe miało inny charakter, obowiązki, można powiedziéć powołanie. Nie wydzielało się ono tak z ogółu, lecz szło z nim równym krokiem, w wielu zadaniach posiłkując mu, było pobłażającém, a w związku serdecznym ze społecznością czerpało siłę, która i religii w pomoc przychodziła.
Ks. Wojucki pamiętał te stare dzieje i zupełnie odmienne stosunki społeczne. Był to kapłan tych czasów patryarchalnych, dziś okrzyczanych, w których dwór, plebania, wioska składały jednę całość, wielorakiemi zniszczoną węzłami. Wieśniak nie marzył o emancypacyi, ale rachował na opiekę: dwór popiérał plebanią, a proboszcz stał po stronie władzy patryarchalnéj.
Zwolna przyszły pojęcia, wymagania nowe i nagle okazało się, że to co latom długim starczyło, dla przyszłości było zgubne. Zażądano swobody dla włościan, kościół znalazł się pod kontrolą już nie oddalonego Rzymu, ale miejscowéj władzy świeckiéj. Nastąpiły starcia... dwór coraz się stawał bardziéj osamotnionym i poczuł otoczonym nieprzyjaciołmi. Nadchodziły lata walki dla wszystkich, mające nowy organizm państwowy wyrobić, epoka przesileń... Kościół stał się w całém znaczeniu tego wyrazu wojującym.
Ks. Wojucki patrzył na to, ze stanem nowym rzeczy pogodzić się nie mogąc. Staruszek był gawędziarz wesoły, niewyczerpana skarbnica wiekowych podań, anegdot, dowcipów, tradycyj; pobożny, dobry, wyrozumiały, lecz musiał znaczną część spraw zdawać na młodszego zastępcę, bo ich nie rozumiał. Po staremu godził, jednał, zbliżał, błogosławił, a na stanowisku bojowém długo wytrwać nie umiał.
Dla Bojarskiego plebania z tym staruszkiem, przykutym wiekiem do fotelu, siedzącym zawsze w domu, radym gościowi, opowiadającym o starych dziejach z zapałem, który na chwilę prawie młodość mu przywracał — była najmilszym poobiednim spoczynkiem. Ks. Wojucki bardzo sobie podobał Bernarda, z którym mógł nawet po łacinie się rozmówić, a łaciną chlubił się i lubił ją. Oczekiwał téż na niego niecierpliwie i równie ciekawie przysłuchiwał się temu, co Bernard mu o nowych czasach prawił i o wielkich ich wynalazkach.
Raz wśród téj gawędy, gdy mówić zaczęli o ludzie, Bojarski się odezwał z zapytaniem o szkółki.
— Dawniéj w Polsce było ich pełno, każdy znaczniejszy kościół miał swą szkołę, nauczyciela i dozorcę...
Ks. Wojucki ręką zamachnął w powietrzu.
— Myślisz asindziéj, że to ludowi koniecznie potrzebne? — rzekł. — Ma on swój rozum i swoję naukę, a jak liźnie innéj, w głowie mu się zawraca i od roboty odpada ochota. Byle pacierze umiał, a katechizm, to dla niego dosyć.
— Mnie się zdaje że nie, księże prałacie dobrodzieju — odparł Bernard. — Jak wszędzie, tak i wśród ludu są zdolności różne, rodzą się z talentami ludzie i marnieją bez wykształcenia. Trzeba choć furtkę otworzyć, aby to co ma siły mogło w świat wyjść i tak się podnieść wysoko, jak tylko zdoła.
— To są wasze nowe utopie — odparł ks. Wojucki.
— Ale choćby dla samego oświécania się w rzeczach wiary, nauka nie jest do pogardzenia. Kto do niéj nie będzie miał ochoty i usposobienia, zmuszać go nie potrzeba, lecz... Jużci u hrabiostwa, tak troskliwych o dobry byt ludu, szkółka być musi.
Ks. Wojucki strzepnął rękami obiema.
— Była szkółka, któréj budynek rozwalony do dziś dnia stoi; jest paręset złotych dla bakałarza; ale gdzie tu kto myśli dzieci posyłać do nauki? Majętniejszych włościan niewielu, a ci, gdy się uprą dzieci uczyć czytać i pisać, szukają sobie bakałarzy po miasteczkach. Reszta woli, aby chłopaki gęsi pasły.
Poruszył głową Bojarski i na tém się skończyło, bo ks. Wojucki począł rozwijać széroko teoryą tego, że każdy powinien trwać w tym stanie dla którego się urodził i t. p., a Cham był do roli przeznaczony.
Wieczorem Bernard zagadnął hrabinę, która się czynnie ludem opiekowała, o szkółkę. Nigdy tu o niéj mowy nie było. Wspomnienie o tém rozgrzało bardzo panią domu. Nadszedł hrabia Zygmunt, który sam niegdyś próbował wskrzesić szkołę elementarną we wsi, ale się rozbił o tysiące małych trudności, jakie spotykał na każdym kroku.
— Dziś koniecznie potrzeba myśléć o szkółkach po wsiach — począł Bernard — bo inaczéj gospodarstwa włościańskie upadną i gdy przyjdzie nieunikniona emancypacya, oczynszowanie, zmiana która jest w powietrzu — wieśniak się wobec niéj znajdzie nieprzygotowanym, ciemnym i może stać niebezpiecznym.
— Ja to zawsze mówiłem, mówię i apostołuję za tém — rzekł hr. Zygmunt — ale trudno poczynać piérwszemu i samemu, a początek każdy niezmiernie ciężki.
— Któś jednak począć musi — dodał Bernard.
Przeszkodziło cóś dalszéj rozmowie, ale Bojarskiemu szkółka ludowa, oświata ludu utkwiła w umyśle i nie dawała spokoju. Nie mówiąc o tém nikomu poszedł obejrzéć ruderę dawnéj szkoły przy plebanii; służącą za skład drzewa i starych sprzętów; począł, spotykając się z ludźmi na polu, badać usposobienia wieśniaków.
Wielkiego zapału do nauki tu nie znalazł, a natomiast bezmierne utyskiwanie na dolę, na nieopłacający się trud, który nigdy się niczego dorobić i mienia powiększyć nie dozwalał.
Ze statystyki dóbr przekonał się, że na ogromnych obszarach, wśród tysięcy dusz, ledwie wyjątki bardzo nieliczne czytaniem i pisaniem pochlubić się mogły.
Obok tego ze zdumieniem nadzwyczajném spotykał ludzi, co nic nie umieli, co cały rozum winni byli sobie i tradycyom, a z którymi o wszystkiém, nawet o największych zadaniach, rozmówić się było można i nauczyć czegoś od nich.
Zkąd pochodziła ta mądrość, zupełnie odrębna od książkowéj, wyczerpnięta z życia, będąca owocem samoistnego trudu?... Bernard pojąć tego nie mógł.
Reszta jakiéjś zagubionéj staréj cywilizacyi tułała się widocznie pomiędzy ludem i potrzeba było przyznać, że naukowe wykształcenie w wielu punktach stycznych schodziło się z temi prastaremi prawidłami życia i obyczaju.
Im więcéj zbliżał się tak do ludu Bernard, tém miłość dla niego rosła. Zdawało mu się zadaniem wielkiém i szczytném z tego surowego materyału najwyższéj ceny próbować dobyć nową siłę społeczną. Potrzeba tylko było światła, światła!
Poświęcić się temu roznoszeniu go pomiędzy zgłodniałe rzesze, mogłoż być co piękniejszego?
Według niego, zbiérać umiérające piosenki i przysłowia, gusła i zabobony, nie było dosyć; należało uczyć, podnosić, kształcić.
Jednego dnia przy stole, gdy się ciągle wznawiana w tym przedmiocie rozmowa wszczęła nanowo, Bojarski już był tak rozogniony, iż mu się wyrwało, że za najszczęśliwszegoby się uważał, gdyby mógł czynnie dla oświaty ludu działać i poświecić się.
— Gotówbym wdziać siermięgę i zostać bakałarzem — zawołał.
— Ale zmiłuj się pan — przerwała hrabina — na to panaby było szkoda; masz większe zadanie i zdolności wyższe. Tu dosyć bardzo pospolitych a poczciwych bakałarzy.
— Nie, pani hrabino dobrodziéjko — odparł z zapałem Bernard — tu potrzeba apostołów, mężów poświęcenia i ducha wielkiego, którzyby swe wielkie powołanie zrozumieli. Biédny taki, ubogi bakałarzyna, któremu życie jest ciężkiém, który walczy z niedostatkiem, naucza z musu, czuje się nieszczęśliwym — szczepi razem z nauką nienawiść do ludzi, zazdrość względem możnych, pożądanie cudzego mienia. Wpaja już w dzieci, zamiast uczuć braterstwa i poszanowania, niechęć i usposobienia nieprzyjazne.
Hrabia ujął go za rękę.
— Masz wielką słuszność — rzekł — ale gdzież znaléźć takich ludzi, coby się zadaniu cichemu, niedającemu ani sławy, ani uznania, chcieli poświęcić? W dawnych wiekach tworzyła takich, jak słusznie ich zowiesz, apostołów, wiara; dziś agitatorów tylko wywołać może namiętność polityczna, lub obałamucone doktrynerstwo.
— Zapewne, że o ludzi niełatwo być może — odezwał się Bernard — ale właśnie dlatego ci, co jak ja czują obowiązek, głosowi sumienia powinni być posłuszni. Czém ja światu lepszém przysłużyć się mogę? Napisaniem rozprawy, któréj nikt czytać nie będzie, lub ci co ją przeczytają, zrozumieją fałszywie. Ulepieniem poematu, w którym czytelnicy znajdą to, czego ja weń nie włożyłem? Powtórzeniem rzeczy, które postokroć były już powiedziane? Mnie się uśmiecha nauczycielstwo wiejskie.
Hrabiostwo obrócili w żart ten zapał Bojarskiego, który téż umilkł.
Od tego dnia jednak zaczął coraz pilniéj chodzić po wsiach i nieustannie wieczorami namawiać oboje państwa, aby się koniecznie dla swych włości postarali o szkółki.
Hrabina wreszcie wzięła to do serca, a Bojarski zobowiązał się pomagać.
Ks. Wojucki krzywił się trochę na to, gdy mu stary budynek szkolny zaczęto wypróżniać i przysłano ludzi do pokrycia go nanowo, oczyszczenia, ustawienia w nim ławek i stolików. Bojarski począł biegać do miasteczka, szukając bakałarza; chciał zrobić jaki taki początek.
O nauczyciela wiejskiego trudność była największa. Zapłaty wielkiéj otrzymać nie mógł, praca była nużąca i wielka, ludzi do tego usposobionych wcale nie spotykał Bernard.
Szło wprawdzie o skromne bardzo nauki czytania, pisania, katechizmu, cztérech reguł arytmetycznych, ale i tych nie każdy był panem, a wielu, co je umiało, nauczać nie potrafiłoby wcale. Naostatek w miasteczku napotkał Bojarski starego zakrystyana, który w młodości nieco bakałarzował, a teraz biédny siedział przy kościele, niemal dziadkiem na łasce. Miał on tę wadę, że się napijał, lecz dopuszczał się tego dopiéro wieczorem, więc z biédy we dnie mógł klepać z dziećmi A B C. Do pensyjki wyznaczonéj przez hrabiostwo, Bojarski w sekrecie dodał sto złotych ze swojéj kieszeni i pan Łukasz Sitko przeniósł się do jako tako polepionéj szkoły.
Książki potrzebne sprowadzono z Warszawy, wszystko było przygotowane, brakło tylko jednéj rzeczy — uczniów. Wieśniacy tylko potrząsali głowami, nie chcąc zrozumiéć, na co im się mogła przydać nauka i szkoła. Dla nich jasném było, że dzieci, pomagające im w domu, odrywała od roboty, wdrażała do swywoli; korzyści dalszych dopatrzéć się nie mogli.
Piérwszych uczniów potrzeba było werbować, ściągać, namawiać, niemal kupować do szkoły. Bernarda to bynajmniéj nie zrażało. Owszem, trudności go podżegały jeszcze, zachęcały i gdy przyszło powracać do Warszawy, Bojarskiemu żal tak było porzucać rozpoczęte tu wielkie dzieło oświaty, iż dla niego gotów był wyrzec się dawnych zatrudnień i sam tu na pustyni zamieszkać, dla marzonego apostolstwa.
Szczęściem oboje hrabiostwo łagodnie i rozumnie postarali go się odwieść od tego kroku nierozważnego, dowodząc, że oświecie więcéj i skuteczniéj mógł służyć w mieście, gdzie klasy rzemieślnicze liczne równie pozbawione były szkółek, opieki i pomocy naukowych, a tam łatwiéj się mógł, nie odrywając od zajęć, poświęcić im Bojarski.
Trafiło to do jego przekonania. Wymówił tylko sobie, że nad szkółką, przy któréj Sitkę umieścił, wolno mu czuwać będzie. Hrabia również podjął się sam trwanie jéj zapewnić. Z głową pełną myśli tych o wychowaniu klas pozbawionych dotąd oświaty, powrócił Bojarski do Warszawy, i dawni znajomi jego i przyjaciele znaleźli go zmienionym, przejętym, obałamuconym, jak mówił Piotruś, tą misyą oświécania.
Żardyński nawet zimno słuchał gorących jego wywodów i zarzucał mu marzycielstwo.
— Ale czego-bo ty chcesz? — mruczał. — Non omnia possumus omnes... nie wszyscy są stworzeni do tego, aby na téj Jakubowéj drabinie, wiodącéj ku światłu, wysoko zajść mogli. Nie dokażesz tego nigdy, abyś masy oświécił, a bądźcobądź wybranym zawsze przypada posłannictwo przodowania.
— Ale pewien stopień oświaty jest niezbędnym, bo nas odróżnia od zwierząt, bo człowieka podnosi i uszlachetnia — wołał Bojarski.
— Tak, tak — dokończył Żardyński — pewien stopień, a usposobienia są tak różne, że tych stopni oznaczyć niepodobna. Pracownikom jak my potrzeba o tém myśléć, aby nauka stanęła jaknajwyżéj, ale rozpowszechnianie jéj rzecz nie nasza.
Wyśmiewano się wprost z Bojarskiego, a co gorzéj, ten zapał podał go teraz w podejrzenie, że poślubił jakieś idee demagogiczne.
Radca Emil, który o tém zasłyszał, mając złość do Bernarda, z przekąsem mówił o nim, jako o człowieku niebezpiecznym, chwytającym się niedowarzonych mrzonek i mogącym wpływem swoim źle oddziaływać na młodzież. Znowu więc i właścicielki pensyj i ci co powierzyli uczniów Bojarskiemu, poczęli się wahać, czy mu ich nie odebrać. Wpływ pana radcy był dosyć wielki, słowo jego miało wagę, lekcye przeto uciekać zaczęły.
Bernard tak był zajęty i przejęty rozmaitemi pomysłami, iż wcale się o to nie troszczył. Dla siebie potrzebował bardzo mało.
W kilka dni po powrocie z wakacyj, poszedł się dowiedziéć o Klarę, którą powierzył dozorowi staruszki, mającéj czuwać nad nią. Nie chciał sam iść do niéj, aby się nie spotkać z Saską, wezwał ją więc do siebie.
Przyszła znękana wielce i smutna.
— Robię co mogę — rzekła z westchnieniem — ale ani pańskie ofiary, ani moje dobre chęci nie uratują podobno zwichniętego zawcześnie i obałamuconego dziéwczęcia. Napozór słucha ona niby powoduje się, robi co się jéj radzi, ale nie z przekonania, bez ochoty, niecierpliwiąc się i jakiś inny cel mając przed sobą. Dozoruję krok każdy, ale zmuszona pilnować domu, nie mogę ani ciągle chodzić za nią, ani szpiegować co czyni, gdy się wymknie. Wiem jednak, iż stosunków dawnych z rozmaitemi osobami nie pozrywała, że z niemi potajemnie chodzi to na teatr, to na wieczorki, z których wraca podweselona i podrażniona. Z kasy giną piéniądze. Słowem, kochany panie, wielkich panu nadziei nie czynię i nie życzę się łudzić. Popsuć człowieka bardzo łatwo, ale poprawić go może chyba szczególna łaska Boża. Ja prawie rozpaczam, abym się panu przydać tu mogła.
Rozpytując o szczegóły, Bernard dowiedział się rzeczy wcale niepocieszających. Chciał jednak wytrwać i zachęcał swoję współpracowniczkę, aby łagodnie a wytrwale, powoli starała się nawracać tę nieszczęśliwą Klarę.
To o czém dozorczyni powiedziéć nie śmiała Bernardowi, było dla niéj widoczném, że Saska zgodziła się na zmianę życia, na ten nowicyat dla niéj nieznośny, tylko w nadziei, że pozyska tém serce Bojarskiego i skłoni go do ożenienia.
Dlatego męczyła się, milczała, znosiła kontrolę, udawała oszczędność, pracowitość, aby pociągnąć tém Bernarda. Gdy jednak przez czas dłuższy on się nie pokazywał i mniéj zaczął zajmować nią, Saska, zachwiana w postanowieniu, pozwalała sobie emancypować się.
Po powrocie uznał Bojarski potrzebném odwiédzić ją, sądząc że słowo zachęty przyczyni się do utrzymania jéj na dobréj drodze.
Niespodziane te odwiédziny uradowały bardzo pannę Klarę. Wszystko co w jéj zakładzie było dziełem staruszki w pomoc dodanéj, pokazywała z chlubą, jako owoce własnéj pracy.
— Widzisz pan — odezwała się do Bojarskiego, rozkładając przed nim książki rachunkowe i pokazując porządek jaki panował wszędzie — nie zawiodłam zaufania jego. Jestem na drodze, na któréj widziéć mnie chciałeś.
— Pozostaje tylko wytrwać na niéj, panno Klaro — odezwał się Bojarski — przywiązać się do tego trybu życia, uznać że on jest lepszym, zamiłować go.
Zukosa spojrzała na niego Saska.
— No cóż? i pozostać sobie starą panną? — mruknęła.
— Lub za mąż wyjść dobrze, gdy serce przemówi — odparł Bernard.
Klara poruszyła ramionami. Gniewało ją to, że nie okazał dla niéj czułości najmniejszéj. Wszystkie ofiary jakie uczynił ceniła mało; chciała dopiąć celu, a ten się jéj wyślizgał i uciekał.
Pod koniec rozmowy z Bernardem, która go nie potrafiła rozgrzać, nie ukrywała już swéj niecierpliwości.
Bojarski wyszedł, łudząc się jakimś postępem i wyprowadzającéj go staruszce szepnął, ażeby się nie zrażała, bo wiele już uczyniła i teraz szybkiemi kroki wszystko iść musi ku lepszemu.
Omylił się najmocniéj.
Klara na tych odwiédzinach budowała ostateczną nadzieję, a widząc ją zawiedzioną, zaraz po wyjściu opiekuna odezwała się kwaśno do swéj towarzyszki:
— Jeżeli się nic nie ma zmienić, a ja muszę pozostać przykutą do téj taczki nazawsze, to prawdziwie powiadam pani, że nie wytrwam. Bojarski tak wszystko to co ja uczyniłam i czynię znajduje prostém i naturalném, tak ocenić nie umié mojego poświęcenia...
— Ale panna Klara czynisz to dla siebie i swojego dobra, nie dla niego — odezwała się dozorczyni.
Spojrzeniem pogardliwém odpowiedziawszy tylko na to, Saska wyszła, trzaskając drzwiami. Od tego dnia zmieniło się zupełnie jéj postępowanie.
Bojarski był zupełnie spokojnym, gdy w parę tygodni potém, o rannéj godzinie wbiegła do niego staruszka, ze zmienioną twarzą, przelękła.
— Stało się co przewidywałam, ale czemu ja winną nie jestem — zawołała od progu. — Robiłam co tylko było w mojéj możności, ale to niegodziwe i przewrotne stworzenie miało jakieś rachuby, a gdy te omyliły....
— Cóż się stało? — podchwycił Bernard niespokojny.
— Co? odbiła sobie kasę, zabrała co było piéniędzy, posprzedawała co mogła pokryjomu i uciekła.
Bernard zbladł i ręce załamał.
— Ale cóż z nią się stało? Nie napisała nic? nie wytłumaczyła tego kroku? nic pani nie wiész?
— Nie czuła się w obowiązku uniewinniać z tego kroku — odparła wzruszona jéjmość. — Starsza panna nasza powiada, iż się domyśla stosunków z jakimś wojskowym, który do niéj pisywał i miał się z nią podobno ożenić.
Strata jaką poniósł Bojarski była dla niego obojętną, a tym razem oswobodzonym już był raz nazawsze od zajmowania się losem nieszczęśliwéj. Żal mu jéj było, lecz gonić za nią nie myślał. Zajął się wynagrodzeniem staréj jéjmości, zlikwidowaniem zakładu, na który Klara potajemnie długi pozaciągała — i umył ręce od wszystkiego. Był wolnym.
W kilka tygodni późniéj głośnem było wyjście za mąż panny Saskiéj za podżyłego wojskowego, który słynął z zamożności i zajmował w hierarchii dosyć wysokie stanowisko.
Ani słówkiem nie odezwała się do opiekuna swojego, nie poczuwając się dla niego do najmniejszéj wdzięczności. Bernard nie zajmował się już wcale panią generałową.
Własne jego położenie doznało téż zmiany znacznéj, którą pokątne intrygi radcy wywołały. Najrozmaitsze podejrzenia rzucano ze wszech stron na Bojarskiego; mówiono o nim rzeczy tak potworne, przedstawiano go w świetle tak różném, że conajmniéj posądzić było można tak dziwacznie malowanego człowieka o przewróconą głowę, o brak logiki w życiu.
On sam mimowolnie dobrodusznością swą, szczérotą, chętném rozprawianiem o różnych przedmiotach w sposób taki, iż ze słów jego wnioski było można najsprzeczniejsze wyciągać, przyczynił się téż do zyskania sobie sławy jakiegoś egzaltowanego dziwaka.
Wczasie lekcyj na pensyach, łatwo było jedném zapytaniem, w przedmiocie który go żywiéj obchodził, odciągnąć go od historyi lub nauki języka; w zupełnie obce strefy.... Panienki czyniły na niego zasadzki, w które wpadał naiwnie. Zadawano mu pytania, wiedząc że niemi go było można pociągnąć, i godziny schodziły na rodzaju kazań, zupełnie zbytecznych.
Naczelnice pensyj, pomimo gorliwości, sumienności, bezinteresowności Bernarda, musiały wkońcu i pod naciskiem opinii i dla tych dziwactw pana profesora szukać prozaiczniejszych nauczycieli.
Powtórnie więc zaczęto się pozbywać Bojarskiego, który tym razem nieustraszony, śmiejąc się i niemal radując, pozbywał tego, co mu dawało jedyny środek do życia.
Wprzeciągu pół roku zwolna powymawiano mu wszystkie prawie godziny. Zostało parę tylko lekcyj prywatnych i nic więcéj. Urzędowa insynuacya radcy przyśpieszyła tę katastrofę.
Bojarski, obrachowawszy się jednego dnia ze swoją kasą, z dochodami, z potrzebami, znalazł się w położeniu, które kogo innego przyprowadziłoby do rozpaczy.
Bilans w bardzo krótkim przeciągu czasu ukazywał nieuchronny deficyt.
Coś na zaradzenie mu potrzeba było przedsięwziąć, ale co?
Niepewien trochę, niezbyt biorąc do serca chwilową tę troskę, Bernard poszedł do Żardyńskiego, z mocném postanowieniem pomówienia z nim o sobie i zaradzenia się co do przyszłości. Złapał starego filologa nad Iliadą Homera. Poczęli tedy rozprawiać o niéj, o duchu języka, o przymiotach charakterystycznych epopei, o sprzecznościach jakie się w niéj znajdowały, o samym Homerze i kwestyi Homerydów, o łączności rapsodów, o mnóstwie szczegółów, które dostępne są tylko i widoczne dla znawców języka, dla tych, co w poematach owych zagłębiali się, anatomizując każdą w nich żyłkę i nerw każdy.... i — Bojarski o sobie zapomniał.
W progu dopiéro, po pożegnaniu się już z profesorem, przyszło mu na myśl, iż przybył tu z czém inném; ale dłużéj nudzić nie chciał staruszka.
Nazajutrz, zamiast niego, los mu narzucił Grochowskiego.
Wiedział o tém dobrze, iż Piotruś, wprawdzie nie opływający w dostatki, żył z tak zwanych prac swych literackich; dlaczegóżby on także nie miał się im oddać i poświecić cały?
Zajęcie to więcéj przypadało mu do smaku, niż dawanie lekcyj po pensyach.
— Słuchaj-no, Piotruś — zaczepił go — nie wiem czy słyszałeś o tém, że mi prawie wszystkie lekcye się powymykały. Jestem zupełnie wolny. Prawdę powiedziawszy, mieli słuszność, że mnie odprawili, bo jestem złym nauczycielem, to nie moja rzecz... Otóż, mój Piotrusiu, ty, co żyjesz z pióra, powiédz mi otwarcie, ja ci konkurencyi niebezpiecznéj nie uczynię — jakby to można znaléźć co do roboty, coby się jako tako opłaciło?
Skrzywił się Grochowski.
— Jakto, ty zszedłeś już na pióro? — zawołał. — Nie winszuję ci. Ja, co istotnie ssę z niego soki żywotne, mogę ci najsumienniéj zaręczyć, że smutniejszego zawodu niéma na świecie... Lepiéj już buty szyć, bo te przynajmniéj pewną oznaczoną mają wartość, gdy praca literacka zawsze się tak honoruje, jakby ci dawano jałmużnę, a żebrać jeszcze trzeba o nią, aby znaléźć.
Bojarski niedowierzająco głową potrząsał.
— Jużciż tak źle być nie może. Ty jesteś pesymistą... Niepodobieństwo, aby człowiek sumienny, pracujący uczciwie na skromny kawałek chleba, nie zarobił piórem.
Śmiał się Grochowski.
— Kochany Bernardzie — rzekł — jak ci się zdaje, co można wymagać za przetłumaczenie tomu, choćby romansu Walter-Scotta?
— Nie mam o tém wyobrażenia — odparł Bojarski.
— Ja tłumaczyłem tom po dwieście złotych — dodał zimno Grochowski.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Za spory artykuł w gazecie, czasu głodu, pobiéram od rubla do złotych ośmiu — mówił daléj Piotruś. — Potrzeba zaś żebyś wiedział, iż za nim biegać muszę, że mi nie łatwo się doprosić.
Bojarski podumał trochę, ale się nie zmieszał wcale.
— Tak — szepnął — ale w najgorszym razie, gdyby w przecięciu zarobiło się od rubla do dziesięciu złotych, dlaczegoby to nie miało starczyć na życie?
— Z głodu umrzéć wprawdzie nie można, ale ani utyć także — uśmiéchnął się kwaśno Piotruś. — Tyś chyba na anachoretę stworzony.
— Nie — odparł Bojarski — ale zawsze to sobie za zadanie ważne zakładałem, aby nawyknąć do najprostszego sposobu życia i umiéć się obchodzić jaknajmniejszém. Natura szczęściem obdarzyła mnie temperamentem, który na zmysłowe pokusy nie czyni zbyt czułym. Wychowałem się ubogo, nie mam ani zepsutéj gęby, ani nałogów.
— Ale siebie nie znasz, a może i ludzkiéj natury — przerwał Grochowski — a właśnie dlatego, żeś nie używał nigdy, przyjdzie na ciebie godzina, gdy wszystkie pragnienia śpiące w tobie się obudzą i domagać będą zaspokojenia.
— Na to jest jeden tylko sposób — począł Bojarski — należy walczyć i głupim zachciankom ciała opiérać się siłą duszy.
Grochowski desperackim ruchem okazał jawnie, że dysputować z człowiekiem, który wszedł na to pole, nie myślał.
— Ciało ma swe prawa — odparł zimno — i nie rozumiem, dlaczegobyśmy mieli wymagania jego odpychać. To są... to są...
Chciał coś powiedziéć dobitnego, ale przez wzgląd na Bernarda, zamilczał nagle.
— Mój kochany Piotrusiu — począł, korzystając z jego milczenia, Bojarski. — Gdyby nie było innych powodów do walczenia z ciałem, starczyłby ten, że bój ten prowadzi do wyswobodzenia człowieka. Wierz mi, że potężniejszym jest ten, który po Diogenesowsku obejść się potrafi kawałkiem chleba i wodą, niż pieszczony wychowaniec losu, który bez łakoci istniéć nie może. W życiu mojém spotkałem dwa przykłady potwierdzające to, co mówię... Znam człowieka, który czując w sobie powołanie duchowne i mając wdziać sukienkę kleryka, poświęcił kilka miesięcy umartwieniom ciała, aby się przekonać, że podoła temu, czego powołanie wymagać odeń będzie. Słyszałem o inném, wypieszczoném książątku, które, wystawione na próbę wytrwałości, gdzie o cześć chodziło, ze łzami uległo słabości... a potém przez całe życie ją opłakiwało, powtarzając: — Bogdajbym był w dzieciństwie zahartowany!
Grochowski słuchał, widocznie zbytniéj wagi nie przywiązując do tego co mówił Bojarski, który, ciągnął daléj:
— Otóż ja mogę się tém poszczycić, że jestem dosyć nawykły do najprostszego życia. Wiele mi nie potrzeba. Mogę więc zostać literatem, zaspokoić tém wymagania duszne, bo do tego czuje po-wołanie, a nawet niezbyt czuć, żem uczynił dla niego ofiarę.
— Nie przeczę — odezwał się Grochowski, z szyderskim wyrazem skłaniając głowę — że ty, kochany Bernardzie, jesteś między nami istotą wyjątkową. Zazdroszczę ci tego, ale z tém wszystkiém zachęcać cię do porzucenia lekcyj, a zdania się na łaskę losu i pióra, nie mogę. Gotujesz sobie ciężkie do przejścia godziny.
— Jeżeli one mnie i ludziom wyjdą na korzyść... amen! — dokończył Bojarski i z pogodném czołem, uśmiéchnięty, pożegnał Grochowskiego, który patrzył długo za odchodzącym, ramionami poruszył i mruknął:
— Przewrócona głowa!...




Rok upłynął. Bojarski stał w oddalonéj uliczce, ku przedmieściom wysuniętéj, na poddaszu niemal, bo część mieszkania które zajmował miała, zamiast pułapu, dach zaledwie od przeciekania zabezpieczony.
Najlepsze izby były przeznaczone na bezpieczne umieszczenie książek do pracy; w najciaśniejszych on pisał i tulił się na spoczynek.
Kamieniczka stara, niepozorna, odrazu zbudowana tak, aby jaknajwiększy dochód przynosiła, zajęta była cała przez łudzi ubogich i pracowitych. Dół zamieszkiwali rzemieślnicy i zalegały warsztaty; piérwsze piętro najmowali biédni, obarczeni rodzinami urzędnicy, drugie familia zubożała, która do miasta przybyła dla procesu, ciągnącego się od lat wielu. Na trzeciém tulili się robotnicy z różnych fabryk, żonaci, a nad nimi wybrał sobie pół-poddasze Bojarski. Miało ono dla niego dogodność i wdzięk pewien. Był sam jeden i nie przeszkadzali mu w niczém sąsiedzi, a okna wychodziły na stary, cudem ocalały ogród, niepiękny, ale pełen zieleni, drzew i zapachu roślinności. Otworzywszy okno, do którego dosięgały gałęzie kasztanów, słyszał w nich świergot gospodarujących ptasząt, mógł na chwilę zapomniéć, że był w wielkiém mieście.
Turkot i wrzawa ulic i rynków nie dochodziły tu prawie; czasem tylko, gdy powietrze było wilgotne, a cisza nocna i spokój dźwiękom széroko dawały się rozchodzić, słyszał zdala dochodzące bicie zegara, który zdawał się powtarzać staropolskie owo godło godzinników:

Bóg patrzy, czas ucieka...
.... wieczność czeka...

Bez sługi, z pomocą stróża starego, który mu przynosił wodę i niekiedy nagromadzone śmiecie wymiatał, Bojarski się doskonale obchodził. Wiele drobnych usług sam sobie oddawał, znajdując w nich rozrywkę, potrzebny ruch, zajęcie, które nużącą pracę przerywało zbawiennie.
Pamiętał na ten przepis ojcowski, na to wielkie prawidło, którego trzymać się powinni ci, co wiele pracować są zmuszeni, aby zmieniać zajęcia, nie próżnując nigdy. Bawiło go niemal zrana czyszczenie butów, trzepanie sukien i wybieganie po wodę.
Stróż, którego łobuzy i dzieci przezywali Fafułą, oswojony z tém przezwiskiem, stary, gdérliwy człowiek, który dlatego może chętnie służył Bernardowi, iż on niczego prawie odeń nie wymagał, gniéwał się i burzył, widząc czasem przychodzącego ze dzbankiem do studni. Wyrywał mu naówczas naczynie, mruczał coś, zżymał się i sam je napełniwszy, niósł na górę.
Z pożywieniem działo się różnie... Bojarski miał osobliwszą teoryą, z któréj się doktorowie wgłos śmieli, a on się przy niéj upiérał. Dowodził że najsilniejsze i najzdrowsze ludy, najpiękniéj wyglądające zwierzęta, ani regularnych pożywienia godzin, ani zapewnionéj codziennie strawy nie mają; jedzą niekiedy więcéj, naprzemiany głodem mrą, obchodzą się małém i z tém wszystkiém jest im dobrze. Wyprowadzał z tego wniosek, że najhygieniczniejsze jest życie nieregularne, a najniebezpieczniejsze zégarkowe, do godzin przywiązane i zawsze jednostajne.
Powtarzał, że z głodu umiéra bardzo niewielu, z przesytu zaś i obżarstwa conajmniéj połowa ludzi. Ile razy się z tém odzywał przy doktorach, klepali go po ramieniu z politowaniem; on wszakże trzymał się uparcie swéj teoryi i zdrowie zdawało się ją potwierdzać. Silny był i rzeźwy, praca nie zdawała się go nużyć i wyczerpywać.
Zrana jadał czasem bułkę, popijając wodą, pił mleko, niekiedy robił sobie kawę; siedział potém przy stoliku i książkach, dopóki nie uczuł się znużonym i głodnym. Nie pilnując godzin, wybiegał gdy mógł do najbliższéj, bardzo lichéj traktyerni, w któréj ubodzy jak on ludzie się stołowali, i tu, nigdy całego obiadu nie potrzebując, kazał sobie coś podać jaknajprostszego. Na apetycie mu nie zbywało, ale nie zajadał dużo, a nie pił nic, oprócz wody, lub czasem szklanki piwa.
Znała go już właścicielka garkuchni, pani Nosińska, olbrzymich rozmiarów niewiasta, z trudnością się poruszająca, ale dla swych gości uprzejma i dobrego serca. Wiedziała co Bojarski lubił i zawsze mu się czémś posilném a zdrowém umiała przysłużyć.
— Tylko to biéda, że pan tak mało jesz — mówiła — a to wszystko przez tę sedenteryą, bo kto ruchu nie ma, ten i apetytu miéć nie może.
— Ale ja jem tyle, żem syty zawsze — odpowiadał Bojarski.
Nosińska nawykła już była i do godzin niespodziéwanych wiernego swego gościa i zawsze do późna coś dla niego zachowywała, bo czasem jadał wieczorami, pod noc, a niekiedy raz tylko na dzień.
Z towarzystwa, które się u Nosińskiéj zbiérało, niewiele korzystał Bojarski, bo czasem już nikogo tu nie zastawał, niekiedy zaś nowych ludzi. Ci z którymi się spotykał częściéj, wszyscy podzielali dla niego uczucie gospodyni, bo miał dar ujmowania sobie ludzi. Wiedziano że był jakimś profesorem i człowiekiem pióra, dziwowano się ubóstwu, a jeszcze więcéj dobremu humorowi jaki mu towarzyszył i przystępności człowieka, który ani z nauki, ani z mądrości nie szukał chluby i nie wynosił się nad innych.
Tak samo w kamienicy, w któréj mieszkał, począwszy od dzieci — a było ich tu na wszystkich piętrach podostatkiem — aż do starszych, mężczyzn i kobiét, Bernard miał tylko życzliwych. Bliższych znajomości nie zabiérał, nie narzucał się nikomu, ale nikogo téż nie odpychał. Z dziećmi, które lubił, w dziedzińcu, na schodach, w sieniach się spotykając, rzadko kiedy nie zatrzymał się, aby na ich pytanie odpowiedziéć, lub nawet do zabawy im dopomódz.
Fafuła, człowiek który nigdy nikogo nie chwalił i z lokatorów żadnego nie lubił, o jednym Bojarskim mówił, podnosząc rękę dogóry, z uszanowaniem największém.
Być może iż stosy książek, które widział u niego, obudziły pewien rodzaj respektu, ale więcéj jeszcze cały tryb życia i obyczaj człowieka.
Dla wszystkich sąsiadów Bernard był zagadkowym; nie znajdywano go podobnym do pospolitych ludzi i niedobrze rozumiano celu jego życia, a wesołości i pogody, z jaką nosił na ramionach brzemię ubóstwa nietajonego.
Podpatrywano, chcąc w nim odkryć jakąś słabostkę, coś coby go do pospolitych stworzeń czyniło podobnym — i nic znaléźć nic umiano.
Dawni znajomi, którzy go znali, gdy przy matce żył inaczéj i na wcale przyzwoitéj stopie — trochę zrażeni byli tém, co zwali upadkiem i zwichnięciem. Coraz bardziéj utwierdzano się w przekonaniu, że w głowie Bojarskiego czegoś brakło, że jakieś dziwactwo przyplątało się do znakomitych zdolności. Złośliwsi gotowi byli posądzić go, iż umyślnie czynił się dziwakiem, aby siebie od innych wyróżnić.
Rzadko kto go tu odwiédzał.
Grochowski, który sam się mieścił w nieodgadnionéj gdzieś i tajonéj dziurze na strychu, dotarł tu, aby się przekonać naocznie, jak Bojarski nowe sobie życie urządził.
Obszedł i zrewidował wszystkie kąty, głową potrząsał i znalazł, że stosunkowo ten strych literacki był dosyć praktycznie wybrany i znośny.
— To tylko złe — skonkludował — że niezmiernie od miasta daleko, a po robotę i z roboty trzeba jużciż maszerować do ogniska.
— Mam trochę ruchu, a na wypadek parasol i kalosze — rzekł Bernard.
— No, i jesteś optymistą — dodał Grochowski.
— Powiédz coby mi to pomogło, gdybym pesymistą został? — odparł gospodarz.
Skórka, ów wódz Cyganów-literatów, dowiedziawszy się iż Bojarski mieści się gdzieś licho na poddaszu, dostrzegł w tém symptom zbliżenia się do cygaństwa wogóle i wyszukał profesora, aby się naocznie przekonać, do czego była podobną owa pustelnia.
Nie znalazłszy w niéj ani szpagatówki, ani takiego nieładu, jaki Cyganów odznaczał, zbyt wiele ksiąg i czysto utrzymane izdebki — uspokoił się, iż mu Bojarski jego buławy nie odbierze.
Spokojny umysł, zapatrywanie się na świat trzeźwe, wiara w pracę, gdy Cyganie wierzyli tylko w geniusz i z obawy utracenia oryginalności woleli nieuctwo, do reszty przekonały Skórkę, iż Bernard do jego bandy nigdy należéć nie będzie.
Żardyński niemal się gniéwał za dobrowolne upokorzenie i zniżenie stopy życia młodego pracownika.
Wszystko to bardzo piękne — mówił — ale ludzie jak cię widzą, tak cię piszą. Czynisz się maluczkim, to chętnie powiedzą żeś niczém. Widzą żeś ubogi, niewymagający, więc zamiast dopomódz, będą wyzyskiwali twe położenie i wymagania skromne. Zła rachuba ze wszech miar.
— Ja bo wogóle rachmistrzem nie jestem — westchnął Bojarski.
Przez bardzo długi czas Mulińca wcale nie widywał Bernard; zjawił się nareszcie jednego dnia, zatęskniwszy za dawnym przyjacielem i zaniepokojony tém, co słyszał o nim.
Pobyt w domu hrabiny, wśród towarzystwa najwykwintniejszego, na Mulińca miał wpływ wielki. Zawsze dbający o powierzchowność, teraz przejął zupełnie arystokratyczny obyczaj i zewnętrzną fizyognomią tych, z którymi obcował. Można go było wziąć zdala za panicza czystéj krwi, a i żargon w potrzebie, i strój, i ruchy i nawyknienia pańskie złudzenie to powiększały... Pan Cezar miał przed sobą najświetniejszą przyszłość, stosunki poufałe z ludźmi wielkiego znaczenia, fawory kobiét, uznanie zdrowych zasad jakiemi się w życiu kierował. Szeptano nawet, iż bardzo być mogło, że w kołach arystokratycznych znajdzie towarzyszkę życia.
Zastawszy Bojarskiego nad robotą, z pewném wzruszeniem obie ręce wyciągnął do niego Muliniec.
— Nie mogłem już dłużéj wytrzymać — zawołał — żeby się naocznie nie przekonać, co się z tobą dzieje, dlaczego się zaszyłeś w taki kąt. Co robisz i czy ja nie mogę ci w czém być użytecznym?
Bojarski posadził go obok siebie na staréj kanapie.
— Widzisz co się zemną dzieje — rzekł. — Mieszkam na poddaszu, pracuję i jest mi dobrze, bo robię to, do czego czułem się powołanym. Wprawdzie rozmiary mojéj działalności są szczupłe, ale i te mi starczą. Serdecznie ci jestem wdzięczny za pamięć. No, a ty?
— Ja równie jestem uparty i trwam téż na stanowisku, które winienem tobie. Jest mi dobrze, z hrabiną się godzę, choć mnie męczy. Labusia uchodziłem, choć cierpiéć go nie mogę, a Gwalbertowi daję tyle swobody, ile tylko mi wolno, aby sobie serce jego pozyskać na przyszłość... Cóż ty robisz? Pracuję! — to nie dosyć. Opłacaż ci się trud? masz co przed sobą, coby na ciebie oczy zwróciło i mogło cię wyprowadzić z téj otchłani do sfer jaśniejszych?
— Do jakich? — rozśmiał się Bojarski. — Według mnie, są to najjaśniejsze sfery dla takiego jak ja móla i pustelnika. Nadzwyczaj wysoko cenię swobodę, a tę mam zupełną. Mogę pracować w takim kierunku, nad tém co sobie sam wybiorę; jestem panem moich godzin... nie zależę od nikogo i nie mam nadzoru nad nikim, co także jest rodzajem niewoli.
Muliniec głową kręcił.
— Optymista! — przerwał. — Sofista! Musisz przecie żyć i na życie zarabiać, zatém szukać zajęcia, a wybiérać nie masz prawa. Narzucają ci je.
— Rzekłeś żem optymista, chcę więc poprzéć twierdzenie twoje — odezwał się Bernard — ale wierz mi, że mówię to nie na przekorę tobie, lecz z najgłębszego przekonania. Prawdą jest, że dla chleba muszę się podejmować prac różnych, niekiedy pośledniéj natury, niezawsze miłych; lecz nie sądź, ażeby ten rodzaj niewoli był dla człowieka bez korzyści. Wiem że genialne natury, to jest takie, które się mają za powołane do wielkich dzieł, choć ich nigdy nie dokonywają, wzdrygają się od pracy przymusowéj. Deklamacya przeciw téj niewoli brzmi szczególniéj pięknie w ustach poetów, jako elegia ducha, skutego w kajdany; ale z drugiéj strony ów przymus jest prawie zawsze zbawienny. Jest-to gimnastyka inteligencyi, podbicie jéj i uczynienie posłuszną woli człowieka. Dlatego się nie wzdrygam podjąć drobnostki, którą inni odrzucają z dumą, jako siebie niegodną. Zmuszam się do pisania drobiazgów, i wierz mi, że się wiele przez to uczę.
— Ale tracisz przez to siły, pozbywasz się oryginalności, odejmujesz sobie natchnienie do dzieł większych.
— To pewna — przerwał Bojarski — że owe wielkie dzieła i arcydzieła, jeżeli do nich człowiek jest przeznaczonym, dokonać się muszą, pomimo wszelkich przeszkód, jakieby im na drodze los stawił. Człowiek przynosi je z sobą, żyją w nim i w danéj chwili ani Miltona, ani Schillera, ani Goethego ubóstwo, zajęcia urzędowe, życie obciążone obowiązkami od wyśpiéwania arcydzieł nie wstrzymały.
Muliniec zamilkł wkońcu i rozpatrywał się ciekawie po izdebkach.
— Cóż teraz piszesz? — zapytał.
— Potrzeba rozróżnić — odparł Bernard — to co piszę dla siebie, od tego co muszę robić dla chleba.
Uśmiechnął się figlarnie, podsuwając parę zapisanych arkuszy Cezarowi, który z ciekawością je pochwycił. Na jednym z nich było sprawozdanie przeznaczone do dziennika, na drugim poczęta treść nowego dzieła niemieckiego historycznego, leżącego na stoliku...
Oprócz tego dojrzał przed sobą Muliniec nową powieść W. Hugo, w którą włożone kartki papieru zdradzały tłumaczenie.
— To są moje roboty dla chleba — odezwał się Bojarski. — Gdy umysłowo potrzebuję wypocząć, zwracam się do nich. Sprawozdania i treści nie są rzeczą łatwą właściwie, ale w pewnych momentach i usposobieniach przychodzą lżéj, niż własne tworzenie. Tłumaczenie z języka, który dla nas nie ma trudności, jest rzeczą lekką, a niezawodnie pod względem języka własnego nauczającą. Nie poznaje się własnéj mowy tak dobrze, jak gdy się ją z obcemi porównywa.
— Tak, wszystko to prawda. Cóż jednak robisz dla siebie? — zapytał Muliniec.
Bernard spuścił głowę.
— Mam mnóstwo rzeczy rozpoczętych — odezwał się — znowu nieszczęsny poemat jakiś i coś z historyi piśmiennictwa. Z poematu nie wiem czy co będzie, może znowu fragmenta, które zmuszony zostanę zszyć jakąś nitką niezgrabną. Historya literatury nasza zdaje mi się dotąd tak jakoś odcięta z jednéj strony od dziejów kraju, z drugiéj od historyi ogólnéj oświaty europejskiéj, że pragnąłbym rzucić na nią światło z tych dwóch ognisk.
— Myśl piękna — potwierdził Muliniec.
— Lecz — dokończył gospodarz — ponieważ na ten budynek cegła niegotowa, ani nawet glina nienakopana, potrzeba samemu, począwszy od gliny, pracować, materyał znosić, obrabiać, oczyszczać — zatém do położenia nawet fundamentów gmachu daleko.
Muliniec, przybywając do dawnego przyjaciela, oprócz ciekawości, miał i poczciwą myśl, którą dotąd chował za nadrą. Opowiadano w mieście o wielkiem ubóstwie Bernarda, o prywacyach, jakiemi okupywał swobodę. Muliniec, mający zaufanie hrabiny Anny, któréj usposobienie dla Bojarskiego nie było nieprzyjazne, korzystał z niego i wyrobił zgodę na to, aby Bernarda umówiono do kilku godzin historyi dla Gwalberta. Profesor, który ją wykładał, nie podobał się Francuzowi; Muliniec ręczył za przyjaciela i przybywał teraz z korzystném wezwaniem do godzin w domu znajomym, dla chłopaka którego Bojarski kochał.
Zagaił wiec natychmiast.
— Niepotrzebnie się pozbyłeś wszystkich lekcyj — rzekł. — Jeżeli ci idzie o to, co zowiesz gymnastyką umysłową, one ci także dać ją mogą. Wiesz co... profesor Miller odchodzi, historya wakuje w programie Gwalberta; bierz ją. Trzy godziny w tygodniu, dobrze zapłacone, ciążyć ci nie będą, a życie może choć trochę osłodzą.
— Dziękuję ci za pamięć o mnie — odezwał się Bojarski, wyciągając przez stół rękę do uścisku. — Ale do tych trzech godzin sumiennie się gotując, muszę dodać dziesięć, bo z historyą trzeba być w żywym związku, aby ją wykładać, a potém.... odwykłem, zleniwiałem.
— Cóż znowu! — ofuknął się Muliniec — dla Gwalbertka, którego kochasz, powinieneś przecie to uczynić. Rachowałem na ciebie i nie odstąpię.
Zamyślił się Bernard.
Tymczasem Cezar nagłos, powoli, dobitnie wyrzekł, co za lekcye ofiaruje. Stanowiło to niemal więcéj, niż przynosiły dorywcze roboty. Pokusa była wielka; Bojarski tarł czoło i wahał się.
— Ale cóż na to powié hrabina?
— Zgadza się i prosi.
— A Francuz?
— Woli ciebie, niż Millera.
— No, daj mi czas do namysłu — zakończył Bernard. — Lekcye twoje wieki trwać nie mogą. Jeżeli się ich podejmę, będę musiał wyrzec się moich literackich zarobkowań, pozrywać stosunki, które się niełatwo zawiązują, a potém...
Spuścił głowę i zamyślił się znowu.
— Lekcye — dorzucił jeszcze — chwilowo są dla mnie bardzo powabne, lecz to znowu wprzęga mnie w koło, z którego się wydobyłem, i wykoleja. Chcę żyć z pióra i dowieść, że to jest rzeczą możliwą.
— Mrąc napoły głodem.
— Bogdajby! — dorzucił Bojarski.
Skończyło się więc na odroczeniu; chciał się namyśléć i odważyć.
Zaledwie Muliniec, napróżno usiłujący go skłonić do natychmiastowego stanowczego przyjęcia propozycyi, odszedł, nic nie zyskawszy, gdy posłaniec zjawił się z kartką.
Na kopercie poznał Bernard rękę zamaszystą pana Teofila, który w tonie poufałym zapraszał go na skromny obiadek do bardzo lichego traktyerzyku przy teatrze, w którym miał na niego oczekiwać w danéj godzinie.
Rzadko się to nader trafiało, by nadzwyczaj oszczędny wileński wydawca występował w roli amfitryona, i to chyba zapraszając tak niewymagających jak pan Bernard gości. Sam on jadł chętnie i dużo, lecz gdy płacić przychodziło, gotów był raczéj się nie nasycić, niż piéniądz wyrzucić dla brzucha.
Bernardowi niebardzo chciało się iść na te biesiadę, któréj lokal zapowiadał serwetki z bibuły i niewykwintne potrawy, z wielką czasu stratą; miał wszakże w stosunkach z panem Teofilem na względzie obowiązek działania na niego i wyobrażał sobie, że go powoli nawraca, tak samo jak niegdyś Klarę.
Pan Teofil ze swojéj strony pewien był, że poczciwego, skromnego a sumiennego pracownika uzyska. Znał go już doskonale. Miał naówczas w myśli rodzaj encyklopedyi, do któréj mu właśnie było potrzeba zaprządz takiego wołu, coby się żadnéj pracy nie wzdragał, a samo dzieło wziął do serca.
Miał nadzieję, że Bernarda skusi do współpracownictwa, przedstawiając mu, jak podobne dzieło niezmiernie krajowi jest potrzebne i jak wielką sumę światła przynieść mu mogło.
Gdy Bojarski, przyodziawszy się nieco, nie śpiesząc bardzo, przyszedł do wskazanego mu traktyerzyku, zastał już tam oczekującego na siebie pana Teofila, który tymczasem coś przekąsiwszy sam, piórkiem już w zębach przebierał.
Opóźnienie literata było mu na rękę, posilił się bowiem tak, że zbyt już wiele nie potrzebował aby być sytym, i mógł przez to obiadek wspólny uczynić skromniejszym jeszcze.
Przywitanie było serdeczne. Pan Teofil wyspowiadał się z utęsknienia za panem Bernardem, rozpytał go o zdrowie, o zajęcia, potém potrącił o to, iż może obiadek bardzo wykwintny nie będzie, ale obrał ten kątek, aby im nie przeszkadzano.
Zadysponowana już uczta wistocie była skromną, na co Bojarski nie zważał, bo jednéj potrawy było mu zawsze dosyć.
Pan Teofil miał niezmienną jednę metodę zagajania rozmowy z literatami: poczynał zawsze od skarg i użalań na straty które ponosił i od zapewnień swojéj gotowości poświęcania się dla ogółu.
Z tego wypłynęło, iż mu poddawano myśl wydania encyklopedyi. Spytał o zdanie Bojarskiego. Przedsięwzięcie wymagało kosztów znacznych, współpracowników wielu, połączone było z trudnościami bardzo łatwemi do przewidywania.
Bernard milczał długo; myśl była dla niego nową, ważył ją i rozważał. Gdy potém mówić począł, pan Teofil, trochę już naówczas mający słuch przytępiony, przyłożył rękę do ucha i z natężoną uwagą chwytał każde słowo. Bojarski nie był tak bardzo przejęty encyklopedyą, znajdował że do dzieła takiéj doniosłości należało się przygotowywać długo, siły pozbiérać i albo je uczynić doskonałém, epokę stanowiącém, lub się go nie podejmować.
Gotową miał na to odpowiedź pan Teofil. Nie szło mu o stworzenie rzeczy zupełnie nowéj; stały otworem bogate źródła obce, o których tylko przyswojenie chodziło i dodanie do nich wiadomości kraju dotyczących. Te właściwie tylko stanowić miały całą dzieła oryginalność.
Bojarski przyznał, że i w ten sposób dawało się coś pożytecznego uczynić, zawsze jednak zadanie, choćby ograniczone do tych rozmiarów, nie było zbyt łatwém do rozwiązania.
Skończyli już oddawna skromny obiadek i wypili czarną kawę, a rozmowa encyklopedyczna do niczego jeszcze nie doprowadziła. Pan Teofil wyjąknął nareszczie, iż chciał sobie spółpracownictwo Bernarda zapewnić i przebąkiwał o warunkach. Bojarski nadto był skromnym i sumiennym, aby się chwycił lekkomyślnie pracy takiego znaczenia. Potrzebował rozmysłu, naostatek świadomości o spółpracownikach innych i o tym, który miał całości nadać jednolity charakter.
Zwolna pan Teofil z imionami ludzi i z planem już osnutym zdradzać się począł, starając się koniecznie Bernarda pożytecznością dzieła skusić do niego. Wiedział, że ta pobudka najprędzéj go skłonić potrafi.
Rozeszli się jednak, nic nie postanowiwszy; ale trzeciego dnia spotkać się znowu mieli i mówić o tém obszerniéj. Dla Bojarskiego owa encyklopedya, jakkolwiek bardzo skąpo opłacana, na lat kilka dostarczała zajęcia, które z natury swéj zbyt długich i mozolnych nie wymagało studyów, a dawało sposobność obeznania się z wielu źródłami, których wydawca powinien był dostarczyć.
Przez parę dni nosząc się ze swą encyklopedyą, dla któréj starał się Żardyńskiego pozyskać, Grochowskiego do niéj wciągnąć, Mulińca nią zająć — Bojarski wkońcu postanowił nie odrzucać wezwania pana Teofila. Wolał encyklopedyą, niż lekcye u hrabiny.
Żardyński od spółpracownictwa wymówił się wiekiem, Grochowski nie wierzył wydawcy, Muliniec nie miał czasu.
— Teofil ze wszystkiego chce się, za pozwoleniem, psim swędem wykręcić — rzekł nielitościwy Piotruś. — Spółpracowników będzie wykwitowywał na różny sposób, a za pracę nie zapłaci jak należy. Ja się w to nie wdaję.
Na drugą schadzkę przyniósł Bojarski więcéj myśli, wątpliwości, ale i ochoty więcéj do pożytecznego przedsięwzięcia. Pan Teofil ostrożnie, zdaleka, okazywał perspektywy bardzo wdzięczne, gdyby tylko dzieło powodzenie miało. Ale początek był trudny, piérwsze tomy musiały być oszczędnie redagowane i ostrożnie...
Gdy przyszło do cyfr, Bojarski się wcale targować nie umiał, miękł, ustępował i dał się spętać umową najniekorzystniejszą w świecie.
W dodatku, przez miłość dla sprawy oświaty, któréj encyklopedya służyć miała, podjął się, prawie darmo, najcięższego zadania — ostatnich korekt dzieła, które dla najróżnorodniejszych wiadomości wymagało sprawdzeń i poszukiwań niezliczonych.
Spisano na wszelki wypadek mały kontrakcik... Praca około encyklopedyi natychmiast rozpocząć się miała. Rozumié się samo z siebie, że prospekta, zapowiedzie, wszystkie przygotowawcze reklamy, Bojarski wziął na siebie bezpłatnie.
Natychmiast potém pan Teofil wyjechał.
Zostawiony sam sobie, Bojarski dopiéro z zimną krwią rozważając co wziął na barki swoje, poczuł, że się nadzwyczaj obciążył, że to go pochłonąć musiało i siły wyczerpać.
Pocieszało go tylko, iż ogół miał korzystać z jego ofiary.
Grochowski, odrzuciwszy spółpracownictwo, niezmiernie jednak całéj sprawy był ciekaw i w parę dni przyszedł na zwiady.
Nie miał sekretów Bojarski i ze wszystkiego mu się wyspowiadał najnaiwniéj. Wczasie gdy mówił, Grochowski okulary poprawiał, ramiona podnosił, prychał, śmiał się i wkońcu ręce spuściwszy, załamał je rozpaczliwie.
— Człowiecze, kamień sobie do szyi uczepiłeś! — zawołał. — Rozważ, pomyśl, ciężar ogromny! Nielitościwy Teofil korzystał z twéj dobroduszności i przeciążył cię zobowiązaniami. Zaprzedałeś mu się w niewole, a z tego wszystkiego ani nawet do syta się nie najész.
Zmilczał Bernard, długo myśląc.
— Rzecz jest pożyteczna — rzekł wkońcu — trzeba było zachęcać wydawcę, a nie zrażać wymaganiami. Zresztą nie tak to straszne, jak się zdaje.
— Przyjacielu! — przerwał Grochowski — dla mnie może nie byłoby to wistocie tak straszném, bo jabym się umiał z tego sianem wykręcać, ale ty, z twojém, jak Żydzi mówią, delikatném sumieniem... ty, co dla jednego wątpliwego wyrazu będziesz ślęczał po nocach, nie ważąc się go pominąć, ty się zabijesz!
Bojarski w żart to obrócił.
Impavidum ferient ruinae — szepnął, śmiejąc się.
I na tém się skończyło.




Encyklopedya, ogłoszona prospektami, rozpocząć się już miała, Bojarski był najlepszéj myśli. Dla niéj odmówił lekcyj Gwalberta; ale, gdy w tymże czasie hrabina Marya, czynnie się zajmująca szkółkami wiejskiemi, dała mu znać, że je otworzyć zamyśla — porzucił wszystko, aby zbiedz na wieś i pomódz do ostatecznego ich zorganizowania.

Był w swoim żywiole...
Wprawdzie suknie miał bardzo wynoszone i wytarte, buty nie eleganckie, bieliznę jeszcze macierzyńską, bardzo praniem nadwerężoną; na ulicy wyglądał mniéj niż skromnie i niktby w nim nie domyślił się człowieka nauki, mającego w świecie pewne stanowisko i imię — ale nigdy może w duszy nie czuł większéj pogody, w umyśle swobody, w sumieniu spokoju większego z dopełnionych obowiązków.
Był szczęśliwym.
Szkółki nowe, lud, wioska, wszystko co tam było do zrobienia, pożytek jakiego się spodziéwał z rozszerzenia oświaty i moralności, bo te u niego schodziły się nierozdzielnie — wlały nowe życie w trochę miastem zmęczonego móla książkowego. Unosił się czasem nad zadaniem oświaty tak dalece, że mu był gotów wszystko poświęcić — całego siebie.
Jedna żądza nauki i własnego wykształcenia pociągała go z powrotem na poddasze, gdzie nań czekały rozpoczęte prace, do których także miał słabość. W przeciągu kilku tygodni, spędzonych w pustéj rezydencyi hrabiostwa, niezmiernie czynny, wszystkie szkółki zorganizował, plany nauk im pozakréślał, nauczycieli przysposobił, obiecanemi nagrodami usiłował ich zachęcić; sam także dając im przykład, godzinami siadywał z dziećmi, uczył alfabetu, starał się umysły uśpione rozbudzić, i gdy nareszcie do Warszawy powracać trzeba było dla encyklopedyi, wszystko mniéj więcéj było wprowadzone w życie, nakręcone jak zégarek i potrzebowało tylko czasu, aby wydało owoce.
Nigdy lepiéj o doskonałości przepisu ojca swego, aby dla ulżenia trudowi zmieniać zajęcia, nie przekonał się Bernard jak teraz, gdy po kilku tygodniach, spędzonych na wsi, do dawnych prac wrócił, z umysłem odświéżonym, z podwojoną ochotą, z siłą, jakiéj dawno nie czuł w sobie.
Powitali go tu znajomi i przyjaciele z ciekawością ludzi, którzy się przypatrują fenomenowi niezwykłemu, bo nikt sobie dobrze wytłumaczyć go nie umiał. Ten zapał do pracy, to pragnienie poświęcania się, zaparcia siebie, spartański obyczaj nawet dla najzacniéjszych wydawały się raczéj rodzajem manii, niż idealnym popędem.
Piotruś Grochowski uwielbiał go ale się z niego wyśmiéwał, profesor Żardyński obawiał się o niego, a panna Henryka niespokojna powtarzała:
— Wszystkich nas zawstydza, ale czy to podobna, aby wytrwał tak zawsze, zapominając o sobie, a żyjąc tylko dla drugich? To człowiek innéj epoki, który przyszedł zapóżno, czy zawcześnie.
Encyklopedya, przy najlepszych chęciach, staraniu i gorliwości Bojarskiego, szła nieosobliwie. Miał on w niéj udział czynny, ale nie rozporządzał planem i wykonaniem wedle swéj myśli. Na czele redakcyi stał człowiek bardzo zdolny, lecz niekoniecznie sumienny, któremu szło więcéj o pozory, o połysk, niż o wartość wewnętrzną dzieła. Pan Teofil z nim się godził zupełnie. Olśnić czytelników, obiecywać, a potém zbyć lada czém, zdawało się im nieuniknioném i jedynie praktyczném. Bernardem posługiwano się jak mułem, wkładając na niego największe brzemiona, a nie pozwalając mu rozporządzać się.
W posiedzeniach i naradach redakcyi nie było dobréj wiary. Bojarski mówił co myślał i o czém był przekonanym, inni zaś to, co im się zdawało dogodném.
Po piérwszych dniach pracy żywéj i wesołéj, nastąpiły troski, ciężar dał się uczuć... Bernard żałował w duchu, że się związał tam, gdzie nie mógł po swéj myśli nic zrobić. Życie popłynęło starém korytem. Jedynemi godzinami spoczynku i wytchnienia dla Bernarda były wieczory spędzane u hrabiostwa Zygmuntowstwa. Oboje państwo cenili go i lubili, sama pani rozprawiała z nim o literaturze, dawała mu książki, wciągała w dyskusye i wieczory przechodziły niepostrzeżenie. Bojarski byłby z chęcią przestawał w wolniejszych chwilach, znajdując dla umysłu hygieniczném odżywianie się rozmową, z ludźmi, którzy mu jego zdania za złe nie mieli, choćby się ono z ich własném nie godziło; ale bardzo prozaiczne postrzeżenie onieśmieliło go.
Postrzegł się Bernard raz, że na jego wytarte suknie, buty wątpliwych kształtów, ubranie zaniedbane, ubogie, choć czyste, służba hrabiostwa spoglądała jakoś szydersko. Raz nawet nowoprzyjęty sługa wahał się go zameldować i wpuścić, otwarcie się tłumacząc tém, że pan profesor... nie do salonów był ubrany. Bernard, dowiedziawszy się o tém, poddał surowéj krytyce garderobę swą, o któréj dotąd nie myślał.
Była ona w stanie opłakanym. Dosyć czysto utrzymywane suknie, i krojem i zużyciem kwalifikowały się na tandetę; bielizna ledwie się trzymała, wszystkie akcesorya ubioru nieszczęśliwie wyglądały. Bojarski, raz na to zwróciwszy uwagę, porównywając potém strój własny do Mulińca, do innych — musiał wyznać w duchu, że nazbyt się zaniedbał. Potrzeba było się odświéżyć, ale nie wiedział jak się wziąć do tego. Za piérwszém spotkaniem spytał o to Cezara.
— Dawno ci chciałem zrobić te uwagę, żeś się opuścił zbytnio, a że ludzie tak cię piszą jak widzą, należałoby na to radzić. Surdut się lśni na łokciach et caetera... Ale to rzecz najpospolitsza w świecie: dam ci adres mojego krawca.
— A nie mógłbyś mi powiedziéć co to będzie kosztowało, mniéj więcéj? — zapytał Bojarski.
Muliniec począł liczyć, ale nie byli jeszcze w połowie regestru rzeczy niezbędnych, gdy się Bernard za głowę pochwycił. Znajdował marnotrawstwem wyszafowanie takiéj sumy na tak zwane gałgany.
— Gdybym już mógł i chciał kilkaset złotych wydać, co nie jest mi łatwém — odparł — to wiész cobym zrobił? Codzień prawie potrzebuję słownika Lindego, obchodzę się pożyczanym, lub biegam zaglądać do niego. Wolałbym kupić słownik, toby mi daleko było milszém i użyteczniejszém, niż surdut i et caetera.
Muliniec śmiał się, pokładając na kanapie.
— Ale bez przyzwoitego ubrania nie możesz w przyzwoitych bywać domach — odparł — a bez ludzi i towarzystwa, sam to przyznasz, obejść się niepodobna.
— Niewątpliwie — westchnął Bernard. — Ale jakże tu na to wszystko starczyć?
— Najłatwiéjby ci to przyszło, gdybyś trochę dbał o zarobek, nie odrzucał lekcyj, nie myślał tak ciągle o dobru ogólném i nie poświęcał mu siebie.
Nie dał na to odpowiedzi Bojarski, bo to co czynił, zdawało mu się tak naturalném i konieczném, iż zmiany w postępowaniu nie dopuszczał.
Skutkiem jednak rozmowy i narady z Mulińcem było, że Bernard znalazł sobie partacza-krawczyka, razem z nim zrobił sumienny przegląd garderoby i oszczędnie bardzo, z pomocą jego, przedsięwziął restauracyą. Wypadła ona tak, że przez czas jakiś mógł znowu nie zwracać oczu na siebie zaniedbaniem, a o to jedno chodziło mu tylko.
Dla pracowitego Bojarskiego życie płynęło nadzwyczaj szybko. Gdy innym ono ciężyło i wydawało się nieznośnie długiém, jemu z piorunową szybkością ubiegały lata.
I przeszło ich tak kilka, bez żadnéj dotkliwie czuć się dającéj zmiany. Wszystkie ciężary i przykrości, do których zkolei nawykał Bojarski, mniéj mu dolegały, bo człowiek jest jak koń pociągowy, któremu gdy skóra zgrubieje pod chomątem, tarcie jego mniéj czuć się daje.
Ludzie téż z dziwactwem jego powoli się jednali, umiejąc tylko z niego korzystać.
Radzca Emil popsuł mu był sławę, wziętości jego w początkach zaszkodził, był przyczyną że się go obawiano, jako człowieka wątpliwych dążeń; lecz czas zaradził i na to.... Usilną, spokojną pracą, pogodą niezachwianą umysłu, charakterem którego prawości nikt nie mógł nic zadać, Bojarski się zrehabilitował w opinii. Ludzie nietylko mniéj stronili od niego, ale rady jego szukali i zbliżali się doń z poszanowaniem.
Godzono się na to, iż jest dziwakiem, ale szlachetne rysy téj ekscentryczności nie mogły być zaprzeczone.
Parę lat tak upłynęło, gdy jednego wieczora siedzącego przy lampie nad papierami, w ciszy poddasza, przerywanéj tylko czasem bieganiną szczurów, które tam gospodarowały — nadchodzący Fafuła w porze spóźnionéj zdziwił, oddając mu pomiętą karteczkę.
Przed kilku godzinami przyniesiono ją tutaj, ale Fafuły nie było, i teraz dopiéro mógł ją profesorowi doręczyć.
Kartka z początku wydała mu się niezrozumiałą. Pisana była ołówkiem, charakterem jakimś chorobliwą ręką kréślonym; podpis miała nieczytelny, i po długich odgadywaniach dopiéro domyślił się w nim Bojarski „nieszczęśliwéj Klary.”
Tak, ona to była podpisaną. Wiedział o niéj tylko, że wyszła za starego wojskowego, o którym mówiono, że miał być bardzo majętnym, wcale się więc o nią nie troszczył. Przez lat kilka nie słyszał o niéj wcale. Z kartki jednak można było miarkować, że gwałtownie potrzebowała pomocy.
Godzina była spóźniona, adres wskazywał uliczkę oddaloną. Bojarski się zawahał, czyby nie odłożyć do jutra odwiédzin, bo że miał wezwania nieszczęśliwéj usłuchać, w tém się nie wahał ani chwili.
W ogóle jednak zwlekać to co miał uczynić nie lubił. Noc była późnéj jesieni, miesięcz ta, chłodna... Poszedł do kasy naprzód, bo się domyślał, że piéniądze będą potrzebne. Znalazł w niéj sto kilkadziesiąt złotych wszystkiego. Ubrał się coprędzéj i Fafule polecając mieszkanie, poszedł.
Nie znając téj części miasta, w któréj uliczka wskazana położoną była, musiał dość długo błądzić i pytać, nim się dostał do kamienicy nad Wisłą, ogromnéj, brudnój, powierzchowności odrażającéj, widocznie na pomieszczenie bardzo ubogich lokatorów przeznaczonéj.
Na dole jéj był szynk, do którego musiał wejść Bojarski, dla rozpytania się o mieszkanie Klary.
Dziwnym trafem, który mu ułatwił poszukiwanie, w gospodyni szynku znalazł dawną sługę swéj matki, która go poznała. Wyszła ona za mąż i była teraz żoną utrzymującego szynk i gospodę dla nadbrzeżnéj ludności.
— Jak Boga kocham, pan Bernard! — zawołała pani Domicella, któréj Bojarski nie poznał, bo ją znacznie zamążpójście zmieniło. — A pan tu co po nocy robisz?
Otarła fartuchem stołek i podała mu go skwapliwie. Począł się rozpytywać Bernard, nie umiejąc nawet nazwiska Klary podać, bo je zapomniał. Gospodyni, palec do ust przyłożywszy, długo po głowie chodziła, nim się zaczęła domyślać, do kogo się to stosować miało.
— A, paniusiu kochany — odrzekła na piérwsze pytanie — żebyś wiedział, ile to tu rozmaitéj biédy i nędzy się mieści w téj kamienicy! Cała ona podzielona na małe mieszkanka tanie, a już kto tu zmuszony szukać przytułku, pewno nie z rozkoszy. Administrator hrabiego, do którego dom należy, ma co robić z tą gawiedzią. Powiadają że dom bardzo piękny dochód przynosi, ja tam nie wiem, ale to grosz łzami oblany. Strach, co się tu dzieje!
Domicella, przechodząc myślą pokolei lokatorów, których znaczna część u niéj się żywiła, wpadła naostatek na trzecie piętro, na którém parę izb już od kilku miesięcy zajmowała wdowa po jakimś wojskowym, z małém dziécięciem, kobieta bardzo nieszczęśliwa, opuszczona od wszystkich, chora i nieumiejąca znosić swéj doli.
Z opowiadania Bernard wniósł, że to mogła być Klara. Gospodyni ofiarowała się, mimo swéj tuszy, pójść na zwiady na trzecie piętro i dostać jeżyka.
Bernard tymczasem pozostał w gospodzie, z ciekawością się przypatrując ludziom, którzy tu znad Wisły przychodzili, ogrzéwali się i napowrót gdzieś niknęli, wynosząc się pocichu.br> Po upływie pewnego czasu wróciła gospodyni, uwiadamiając Bernarda, że jéjmość ta, w któréj się on domyślał Klary, leży bardzo chora, mając przy sobie tylko jednę starą kobiétę... Zdawała się oczekiwać jakiegoś ratunku. Płacz i jęki słychać było z izby, w któréj leżała.
Bojarski poszedł natychmiast. Domicella dała mu dziéwczę, aby na schodach poświéciło.
O ile po nocy dojrzéć się tu dawało, okropny ten dom opuszczony, brudny, cuchnący, miał fizyognomią odrażającą, a atmosfera w nim odetchnąć nie dawała, dusząc wyziéwami zgnilizny wszelkiego rodzaju.
Właściciel, który dochody ciągnął z tego szpitala nędzy, bynajmniéj się nie troszczył o to, co nie zagrażało budowie, a może zrozpaczył, aby nędza tu mieszkająca z czystością i porządkiem zgodzić się mogła. Schody były oblepione błotem, ściany pomazane, zwilgotniałe i brudne, tynki opadały gdzieniegdzie, okna w korytarzach powybijane, napół pyłem zasute... Po kątach kupy niewynoszonych śmieci się walały. Im wyżéj, tém obraz tego opuszczenia stawał się jaskrawszy.
Stara, poobwiązywana płachtami baba, od któréj mocno wódkę czuć było, otworzyła Bojarskiemu. Napół uchylone drzwi z sieni dawały widziéć izbę pustą i ciemną.
Z drugiéj słychać było głos kobiécy, rozpaczliwy, gniewny.
— Kto tam? czegoś to drzwi otworzyła, Zamechowska?
Zmieniony głos ten dał jednak poznać Bojarskiemu, że znalazł tu Klarę. Nim się miał czas rozpytać staréj, głos ten sam począł ją wołać nagląco... Razem z nią szedł Bernard z bijącém sercem przez ciemny pokój do drugiego, w którym się świéciło.
Naprzeciwko drzwi, gdy się otworzyły, ujrzał na łóżku potarganém, pomiętém, rozrzuconém, do którego był przystawiony lichy stoliczek i stołek zarzucony gratami, flaszkami i garnuszkami.... tę, która niegdyś była Klarą i Astreą.
Poznać ją mógł ledwie, tak te lata strasznie zmieniły nieszczęśliwą. Wychudła, stara, z głową którą resztki już lśniących włosów w nieładzie otaczały, z oczyma wpadłemi, z czołem pomarszczoném, w kaftaniku brudnym, na koszulę narzuconym, siedziała z załamanemi rękami... obraz nędzy i rozpaczy... Wypłakane powieki krwawo były obramowane, usta spalone, wyschłe, popękane, otaczały zmarszczki przedwczesne. Z oczu, jakby zbladłych, ostatek siły błyskał gniewem i złością.
Na kolanach jéj uśpione spoczywało dziecko, trzyletnie może, w jednéj koszulinie podartéj, mizerne, chude jak ona, ale uderzające pięknością rysów twarzyczki, we śnie wypogodzonéj.
Ujrzawszy Bernarda, Klara obie ręce naprzód wyciągnęła ku niemu, potém niemi oczy sobie zakryła i nic nie mówiąc, ukazała wreszcie na uśpione dziecko.
Wybuchnęła płaczem niepohamowanym. Bernard stał jak przykuty, z sercem litością ściśniętém.
Stara, która go przyprowadziła, przyniosła stołek z drugiéj izby, bo tu nie było na czém usiąść. Okropny nieład nędzy i choroby panował w sypialni, zarzuconéj łachmanami z lepszych czasów pozostałemi.
W powietrzu czuć było lekarstwa, jedzenie jakieś skwaśniałe, wilgoć, zaduch, wszystkie miazmata, niosące z sobą chorobę i śmierć.
Klara długo mówić nie mogła; płakała i rzucała się namiętnie. Bernard szeptem łagodnym wzywał tylko, aby się uspokoiła.
— Widzisz, widzisz — poczęła — na com zeszła, do czego mnie ten niegodziwy szalbierz doprowadził. Bodaj go Bóg skarał na tamtym świecie! Okłamał mnie, złodziéj, rozbójnik! Nie miał nic, tylko to co pokradł, a za co go potém osądzili i w kajdany okuli, w których nędzne życie skończył. A ja z dzieckiem, bez kawałka chleba.... O żebraninie zpod Uralu musiałam tu się wlec. Patrz, co się ze mną stało! A tu i życia już nie mam, ani siły, ani zdrowia; a to dziecko — siérota... aniołek niewinny! O Boże mój! Żadna ludzka dusza się nad nim nie zlituje. Gdyby choć umarł razem ze mną, a nie męczył się na tym niepoczciwym świecie.
Mówiła łkając, przerywając przekleństwy, ręce łamiąc, chwytając wodę, stojącą obok w brudnéj szklance, aby nią spalone odwilżyć usta.
Trwało to długo. Nie dając sobie przerwać, coraz rozpoczynała nanowo narzekania na los swój i rozpacze... Wśród tych wykrzyków i jęków, dziecko, przywykłe do głosu matki, znużone spało ciągle.
Bojarski wkońcu przerwał jéj, starając się wlać otuchy trochę. Chciał się rozpytać o szczegóły, ale niczego dowiedziéć się nie mógł. Rozpoczynała mówić i natychmiast wracała do przekleństw i narzekań. Plątały się jéj myśli, słowa mieszały; zapominała się z kim mówi, schylała do dziecka... zatapiała w sobie... Boleść czyniła ją napoły obłąkaną.
Bojarski nie wiedział już, co począć. Spytał czy doktór przychodzi. Okazało się że jeden jakiś litościwy radził, nawiédzał i lekarstwa nawet dawał, ale ten zachorował i oddawna go już widać nie było. Tu zaś więcéj jedzenia, powietrza i spokoju było potrzeba, niż medykamentów.
W nocy dnia tego już nic poradzić nie mógł Bernard; dał trochę piéniędzy staréj, ażeby na dole kupiła jedzenia, jaj, mléka, bułek; ale Klara, dosłyszawszy, krzyknęła że to pójdzie na wódkę i że piéniądze przepadną. Na dole więc u Domicelli postanowił Bernard postarać się o pożywienie i zostawić na to piéniądze, a sam nazajutrz obiecał przyprowadzić doktora.
Klara nie podziękowała mu nawet, tylko nakazująco zaklęła, aby powrócił nazajutrz i nie dał jéj ginąć marnie, a nadewszystko jéj Tomciowi. Mówiąc to, przycisnęła usta do śpiącéj dzieciny, objęła ją rękami i tak ją porzucił Bojarski, wielką litością przejęty.
Sam dotąd, dzięki Bogu, nie potrzebując lekarza, Bojarski nie miał téż znajomych między medykami, oprócz jednego uczonego patologa, który był spółpracownikiem encyklopedyi. Nie tracąc czasu, choć godzina była bardzo późna, Bernard zaszedł do jego mieszkania, aby go sobie zamówić na jutro.
Strusiński — takie było nazwisko patologa — nie miał wielkiéj praktyki i nie bardzo się nią lubił zajmować. Pisał dużo o medycynie, robił doświadczenia, ale do chorych szczęścia nie miał. Zastał go téż w domu nad rozprawą jakąś Bernard i dosyć kwaśno był przyjęty, ale ostatecznie Strusiński pomocy swéj odmówić nie mógł i przyrzekł nazajutrz czekać na Bojarskiego, chociaż widać było, że to czynił z musu i niechętnie.
Rano, po nocy niespokojnie spędzonéj, Bernard już był u drzwi doktora i razem z nim poszli do kamienicy nad Wisłę. Strusiński na schodach wpadł w ogromną pasyą i gniéwny na ludzi, którzy domy tak zatrutego powietrza pełne wynajmowali, na władze miejskie, niepilnujące porządku i t. d.... zgóry słowem wyrzekł, że najzdrowszy człowiek w takiéj kloace zgnić musi.
Klarę zastali po wczorajszéj gorączce wieczornéj osłabłą, wycieńczoną, z głową ciężką i po niedawnéj wielomówności, milczącą, jakby osłupiałą.
Tomcio, przebudzony, bawił się na podłodze i na widok obcych przestraszony przypadł do łóżka matki, tuląc się pod jéj opiekę.
Strusiński, nachmurzony, począł badanie choréj, chociaż samo na nią wejrzenie nauczyć go mogło o stanie. W dzień jeszcze dobitniéj malowała się w twarzy, oczach, barwie skóry wypiętnowana choroba.
Lekarstw nie było co zapisywać; wskazał co jeść miała, głową potrząsł, niby chciał dodać odwagi, a w rzeczy okazał najwyraźniéj, że tu już nic niéma do czynienia.
— Najpiérwsza rzecz wynieść się ztąd conajprędzéj — rzekł do Bernarda. — Zdrowemuby tu było niedobrze, a cóż dopiéro wycieńczonéj i choréj.
Bojarski musiał się starać o mieszkanie. Ponieważ na sługę pijaczkę liczyć nie było można, opiekę tymczasową nad Klarą powierzył Domicelli, która przyrzekła pilnować choréj i karmić ją.
— Niech pani się uspokoi, spocznie — dodał po krótkiéj naradzie Bojarski. — Postaram się o to, aby mieszkanie wynaléźć lepsze i przeprowadzić ją jaknajprędzéj.
Mieli się żegnać i odchodzić, gdy Klara, jakby dopiéro przebudzona, podniosła głowę.
— Ze mnie już nic nie będzie — rzekła — dobiła mnie ta podróż. Chciałam się zwlec tu, pomiędzy swoich, czy téż kto nad sierotą się nie zlituje. Panie Bernardzie, czym ja tego warta, czy nie, ja ci dziecko oddaję. Zlituj się, nie porzucaj go!
Pochwyciła swego Tomcia, który się do niéj plącząc przytulił, i tak ją Bojarski porzucił.
— No — odezwał się Strusiński, który nie grzészył czułością — napytałeś sobie biédy! Kobiéta żyć nie może i nie będzie. Kto wié, zmiana życia na lepsze, jak się to często zdarza, gotowa tylko koniec przyśpieszyć. Zostanie ci na głowie dziecko. Cóż poczniesz?
Bernard poruszył zlekka ramionami.
— Nie wiém — odparł — to tylko pewna, że nie porzucę siéroty. Będzie to ciężar dla mnie — ale zawieść zaufania téj nieszczęśliwéj niepodobna. — Czy naprawdę — dodał po chwili — stan jéj za tak niebezpieczny uważasz?
— Ale ona cudem tylko miłości macierzyńskiéj żyje — rzekł doktór — o leczeniu i wykurowaniu mowy niéma. Godziny są policzone. Naprawdę nie wiem, czy ją nawet warto przenosić z tego domu, bo jéj to już nic nie pomoże.
— Ale ulży w ostatnich chwilach — szepnął Bernard.
Doktór nic już nie odpowiedział. Ofiarność Bojarskiego podziałała na niego i skłoniła do przyrzeczenia lekarskiéj pomocy, do nieco żywszego zajęcia się nieszczęśliwą. Czynił to więcéj dla współredaktora, niż dla jego protegowanej.
Bernard dnia tego prawie już nie mógł zajrzéć do domu. Potrzeba było wynaléźć dla choréj mieszkanie, a o to nie łatwo, gdy idzie o wprowadzenie chorego. Po maleńkich hotelikach obawiano się wrażenia, jakie śmierć i pogrzeb czynią odstręczając od nich ludzi; inne pomniejsze lokale nie miały sprzętów. Z największą więc w świecie trudnością ku wieczorowi dopiéro parę izdebek u ubogiego urzędnika mógł nająć Bernard, związawszy się najuciążliwszemi warunkami.
Nazajutrz miała się tam Klara przeprowadzić.
O zmierzchu już pośpieszał oznajmić o tém choréj i przygotować ją do przeniesienia się — gdy we drzwiach kamienicy postrzegł gromadkę ludzi i ruch jakiś niezwykły.
W sieniach spotkała go Domicella.
— Już po wszystkiém — zawołała, ręce załamując. — Niéma co myśleć o przeprowadzce, ino na cmentarz. Biédne kobiécisko zmarło. Ledwieśmy jéj dziecko ze skostniałych rąk wydobyć mogli.
To mówiąc, wskazała na drzwi szynku, w którym druga kupa ludzi otaczała Tomcia, zawiniętego w chustkę podartą, płaczącego i wyrywającego się dziewczynie, która go na kolanach trzymała. Na górze drzwi stały otworem, a pijana służąca gospodarzyła w łachmanach po zmarłéj pozostałych, usiłując się zaopatrzéć na drogę. Ciało biédnéj Klary leżało na łóżku, okryte brudném prześcieradłem.
Cudem tym, jaki często śmierć sprawia, twarz wychudzona i zbolała męczennicy przybrała wyraz spokoju i rezygnacyi. Zdawała się słodkim snem rozmarzoną.
Bernard stanął, szepcąc modlitwę, i całe dzieje biédnéj kobiéty przebiegły przed jego oczyma. Wszystko było skończone, tylko w spadku po wspomnieniach jemu pozostawała siérota. Bernard widział w tém wolę Bożą, nakaz Opatrzności, aby on nad nią się podjął opieki.
Chwilę postawszy przy zwłokach, zszedł pocichu nadół, aby się zająć pogrzebem, który trzeba było komuś powierzyć. Mąż Domicelli i rządzca domu podjęli się pomódz mu. Lecz co było począć z chłopcem?
Szynkarka z biédą obiecywała zatrzymać Tomcia dzień jakiś, dopókiby się co nie znalazło dla niego. Bernard natychmiast znowu biedz musiał szukać jakiéjś rodziny, coby siérotę przyjęła za opłatą.
Znużony, skłopotany, nie miał się nawet kogo poradzić. Szczęściem na myśl mu przyszła owa wdowa po urzędniku, którą dodał niegdyś Klarze do dozoru. Wiedział jéj mieszkanie na Starém mieście, przy znajomych, na komornem. Nie odkładając przeto na jutro, udał się niéj.
Ale na piérwsze słowo o dziecku, staruszka za głowę się pochwyciła.
Sama jedna, bez sługi, mieszcząc się przy obcych, stołując u nich, jakże się mogła podjąć téj opieki?
Trzeba się było wyrzec nadziei, aby tu się co dało zrobić; ale litościwa kobiéta obiecała przynajmniéj szukać, rozpytać, starać się o pomieszczenie siéroty.
Około północy, zamówiwszy trumnę i przypomniawszy sobie, że nie jadł przez cały dzień, Bojarski wpadł jeszcze do garkuchni, aby się tu czém posilić. Gospodyni już się go nie spodziéwała i lękała, czy nie zachorował.
Na widok wybladłego, zmęczonego, bez tchu już niemal Bernarda, jéjmość porwała się z krzesła w którém drzémała, aby coś znaléźć dla ulubionego swego gościa. Musiał się jéj tłumaczyć ze wszystkiego, a że na sercu miał troskę wielką, nie mógł jéj skryć przed nią.
Gospodyni plasnęła w szérokie dłonie.
— Jezusie nazareński — zawołała — a cóż pan poczniesz z tą siérotą? Niéma innéj rady, jak oddać do szpitala.
— Nigdy w świecie! — przerwał Bojarski. — Matka we mnie miała ufność, nie porzucę biédnego chłopca. Ale co ja z nim zrobię?
Podano tymczasem jakąś poléwkę zgłodniałemu i resztki pieczystego. Otyła jéjmość stała nad pożywającym i dumała.
— Ile on ma lat? — zapytała.
— Wygląda tak, jakby dwa skończył, a zaczął trzeci — westchnął Bojarski.
— Ja swoich dzieci nie mam — odezwała się po namyśle traktyerniczka — no, i choć kochałam zawsze dzieci, alem sobie z niemi nigdy rady dać nie umiała. Lecz mi tak żal pana, że tymczasem, póki się co lepszego nie znajdzie, gotowam wziąć chłopaka. Dziéwcząt jest dwie i nie jedna, to druga koło niego pobędzie. Tylko nie obiecuję nic, mój dobrodzieju, bo nie wiem czy dziecko do mnie, a ja do niego przystanę. Tymczasem choć z głodu nie umrze, bo co karmić, to mi będzie łatwo.
Nie mając nic lepszego do wyboru, Bojarski z wdzięcznością przyjął ofiarę.
— Za utrzymanie dziecka co pani sobie policzysz, z wdzięcznością uiszczę — dodał — to mój obowiązek.
Gospodyni się uśmiéchnęła tylko. Nazajutrz Tomcio z jednéj garkuchni przenieść się miał do drugiéj. Bojarski padł na łóżko, złamany trudem dnia tego i nie zbudził się, aż gdy Fafuła z wodą do drzwi zastukał.
Wszystkie porozpoczynane prace, nie wyjmując encyklopedyi z jéj korekturami, musiały dnia następnego spoczywać nietknięte. Bojarski, wyczerpawszy co miał, potrzebował piéniędzy dostać, pogrzebem się zająć, płacić za wszystko, a naostatek i płaczącego Tomka przeprowadzić do nowéj opiekunki jego.
Tu dopiéro i on i poczciwa jéjmość, co się ofiarowała tymczasowo przyjąć dziécię, mogli lepiéj się mu przypatrzéć.
Chłopczyk był piękny jak aniołek, ale wychudły, znędzniały, opuszczony czasu choroby matki, rozpieszczony przez nią niedorzecznie, zaniedbany — tak że począwszy od kąpieli, nakarmienia, posłania, odzieży, wszystkiego potrzebował. Po zmarłéj lepsze łachmany pozostałe schwyciła sługa, któréj szukać próżno było. Z téj spuścizny nędzy nie doszło nic rąk Bernarda, oprócz trochy papieru i rzeczy niemających żadnéj wartości. Dziécię brał tak jak nagie.
Ale że w wielkiém mieście wszystkiego dostać można, gdy kto szukać umié, a jéjmość, gorąco się zająwszy siérotą, równie jak jéj sługi obie, chciała okazać, że radzić potrafi, do drugiego dnia Tomcio miał koszulę, przyodziewek, obówie i na podłodze, w pokoju gospodyni, bawił się już najrozmaitszemi sprzęcikami, których mu dziéwczęta dostarczyły.
Wśród tego roztargnienia, przychodziła mu na myśl matka i wyrywał się z płaczem do niéj. Karmiono go, pojono, usypiano, kołysano i choć krzyczał, zwolna ułagodzono piérwszy żal, który z każdą godziną tracił siłę. Gospodyni siérotki prawie nie odstępowała. Bernard przyszedł popatrzéć i zadumał się. Nie czuł jeszcze całego ciężaru opieki, jaką wziął na siebie, ale wiedział, że w życiu jego ten nowy żywioł musi z sobą pewne przynieść utrudnienia.
Spadło to jak piorun, w chwili gdy znośnie się urządził i nie doznawał niedostatku. Dla dziecka trzeba było albo pracę powiększyć, albo własne zmniejszyć wydatki.
Na chwilę jednak nie pomyślał Bojarski, aby się mógł pozbyć siéroty i miłosierdziu publicznemu ją polecić.
Tymczasowo chłopiec został u staréj gospodyni; innego mu pomieszczenia Bernard znaléźć nie mógł.
Przybrana opiekunka nie mówiła wcale o pozbyciu się Tomcia; zajmował ją i poczciwém sercem zaczynała się przywiązywać do niego.
Wieść o tém, co spotkało Bernarda, przez doktora, przez wdowę, przez gospodynię, lokatorów domu w którym stał — rozeszła się pomiędzy jego znajomymi. On téż tajemnicy z tego nie czynił.
Zaczynali przychodzić ciekawi z zapytaniami; nikt pojąć tego nie mógł, ażeby obowiązku jakiegoś nie mając, przez miłosierdzie samo, człowiek z trudnością mogący zapracować na własne utrzymanie, miał się podjąć opieki nad dzieckiem cudzém...
Piérwszy Muliniec, dowiedziawszy się o tém, wpadł do Bernarda prawie gniéwny.
— Cóż to znowu głoszą? przyjąłeś dziecko Klary, téj co była tancerką? Gdzie? jak ci je narzucono? Godziłoż się....
Bernard usta mu zamknął.
— Posłuchaj — rzekł z powagą. — Postąpiłem może nierozważnie, biorąc na siebie odpowiedzialność i obowiązki, którym mi trudno bodzie podołać, alem się oprzéć nie mógł. Nie będę niczego taił przed tobą... Byłem dzieckiem, gdym się zakochał w Klarze, piérwszą i ostatnią miłością mojego życia. Stworzyłem z niéj sobie ideał, któremu rzeczywistość straszliwy kłam zadała. Wiész. Słyszałeś, jaki los spotkał tę kobiétę. Jeden krok fałszywy popchnął ją ku przepaści. Wyszła za mąż za jakiegoś łotra, została wdową z tém dziécięciem, bez grosza, bez sposobu do życia. Nie mając nikogo na świecie, przywlokła się tu z synaczkiem, ufając że ja może będę mu opiekunem. Skonała z tą nadzieją... Mógłżebym odepchnąć siérotę?
— Lecz cóż ty z nią poczniesz, na Boga miłego! — podchwycił Muliniec, rozgrzéwając się. — Myśmy wszyscy o ciebie samego troszczyli się, że rady z trudnością dasz własnemu utrzymaniu, potrzebom i zabezpieczeniu przyszłości.... Cóż teraz, gdy masz nowe brzemię, nowy obowiązek?... Jak temu podołasz?
Bernard stał zamyślony, lecz bynajmniéj nie zmieszany, ani strwożony.
— A pan Bóg? a Opatrzność? — odparł. — Możecie się z tego śmiać, jeżeli się wam podoba, ale ja wierzę w to, że są pomoce z nieba. Filozofowie mi powiadają, żem głupi, wyobrażając sobie pana Boga, mającego miliony światów i niezliczone ćmy istot w prawicy, iż troszczy się jednym takim pyłkiem, jak człowiek. Ale właśnie to jest Bożą wielkością i cudem Jego potęgi, że światy dźwiga i atomy, wszystko ogarnia, widzi i o wszystko się troszczy. Dla nas to niezrozumiale, ale dla Boga możliwe.
Skłonił głowę, mówiąc tu, a Muliniec z podziwieniem, w którém był odcień politowania, pochylił téż czoło, rozpostarł ręce i zdawał się mówić:
— Niéma na to ratunku! Marzyciel niepoprawiony!
Bojarski tymczasem, jakby sam mówił do siebie — dodał:
— Ja potrzebuję bardzo mało; chłopiec długo téż niewiele będzie kosztował. Gdy podrośnie, coś się znajdzie, zaoszczędzę, zbiorę. Mam kilka prac rozpoczętych. Sami mówicie, że dawniéj nic za nie płacić nie chciano, a dziś, choć źle, ale płacą. Jest więc postęp widoczny i można miéć nadzieję, iż im daléj będzie, tém lepiéj.
Miał-że się z nim sprzeczać i odejmować mu odwagę Muliniec?... Zamilkł.




W parę miesięcy potém całkiem inaczéj urządził się Bojarski. W tym samym domu, w którym mieszkał na drugiém piętrze, było parę pokoików do najęcia. W nich pani sekretarzowa, która dozorowała niegdyś Klarę, podjęła się zamieszkać razem z Tomciem. W ten sposób opiekun miał go ciągle na oczach. Wprawdzie odebrać go z restauracyi od grubéj jéjmości i dziewcząt, które go psuły i okarmiały, nie było łatwo, ale należało myśléć o przyszłości, bo piérwsze wrażenia są dla dziécięcia na całe życie drogoskazem. Bernardowi ciężko było dla Tomcia całe zaprowadzać gospodarstwo, ale mu jéjmość wyrachowała, że z nią razem niewiele ono będzie kosztowało; — służąca z tego samego piętra, przychodząca parę razy na dzień, starczyła do pomocy sekretarzowéj.
Bojarski podawnemu stołował się u swojéj przyjaciółki, aby dozorczyni Tomcia nie przyczyniać kłopotu; powracał powoli do zwykłego trybu życia, rwał się z potrzeby do pracy jeszcze goręcéj, aby zarobić dla dziecka i dla siebie; ale pomimo najusilniejszego starania, aby się jaknajmniéj odrywać od stolika, pokusa brała często zajrzéć do małego siérotki i zobaczyć, co się z nim dzieje. Bernard miał już całe plany wychowania osnute w głowie, był pewien, że zrobi z tego dziécięcia wychowaniem racyonalném razem a serdeczném znakomitego człowieka.
Zarazem, jak ci wszyscy, którzy kochać i przywiązać się do kogoś potrzebują, a cel sobie znaléźć w życiu, Bojarski począł sercem przylegać do Tomcia.
Chłopaczek był zepsuty pieszczotami matki, podrażniony tém co wycierpiał, zaledwie na świat przyszedłszy; ale główkę miał otwartą, naturę do kochania i przywiązania się skłonną. Z dziecinną łatwością w pamięci jego zatarło się wspomnienie matki; sekretarzowa potrafiła pozyskać go sobie. A że nie miała nic do czynienia, oprócz odmawiania pacierzy, pończoszki i pieszczenia dziecka, po całych dniach się niém zajmowała, rozmawiała, bawiła się, nie spuszczała go z oka ani na chwilę. Bernard po drodze, idąc na miasto, wpadał na drugie piętro na chwilę, zawsze coś przynosząc Tomciowi, a gdy dziecko wybiegło przeciw niemu, usadowiło się na kolanach, poczęło mówić, śmiać się, pieścić, sam nie wiedział jak, dawał się zatrzymać urokiem tego szczebiotania i uśmiechu.
Tomcio się stał rywalem nauki, bo teraz myśli jego dzieliły się miedzy wychowańca a pracę. Czytał co tylko mógł o pedagogice, rozmyślał i daleko wprzód nim można było rozpocząć nauczanie, obmyślał systemat, z jakim ma do niego przystąpić.
Ciężar stał się zarazem pociechą.
Przyjaciele Bojarskiego, przyznając jego złotemu sercu największe cnoty, obawiali się wszakże tego brzemienia, które na siebie tak ochotnie wziął Bernard. Ci co zdala na to patrzyli, nie umiejąc sobie wytłumaczyć takiego dobrowolnego poświęcenia, szeptali cicho, podejrzywając biédnego o bliższy stosunek do dziécięcia, niż był wistocie. O plotki podobne nie dbał Bojarski wcale.
Tymczasem troski życia coraz mu się dotkliwiéj czuć dawały. Tomcio i jego dozorczyni kosztowali drugie tyle, co sam Bojarski, niekiedy więcéj nawet. Potrzeba było koniecznie zarabiać, aby wystarczyć.
Encyklopedya szła kulawo. Piérwsze tomy, jak to się u nas dzieje zwykle, znalazły mnogich abonentów, ale wkrótce potém liczba ich topniéć zaczęła i zmniejszać się coraz. W Niemczech i innych krajach można z pewnością na to rachować, że kto wziął tomów parę, dzieła skaléczonego, niemającego wartości gdy nie jest pełném — nie porzuci, choćby niezupełnie był niém zaspokojony. U nas niéma prawie przykładu prenumeratorów, umiejących wytrwać do końca. Z encyklopedyą stało się, jak z innemi tego rodzaju przedsiębiorstwami: tysiące abonentów naprędce zeszły na seciny, a i te zwolna szczuplały.
Pan Teofil trwał jeszcze w silném postanowieniu dojechania do końca, przewidując że całe dzieło potém drogo sprzedawać się będzie mogło, ale koszta go zastraszały. Na spółpracownikach naprzód się niepowodzenie odbiło. Bardzo skromne honorarya zmniejszono jeszcze, sam plan dzieła zagrożonym był, bo pan Teofil, nie dbając o to, że głowa z ogonem nie będzie w zgodzie, gotów był obcinać i skracać. Bojarski, który wagę do dzieła przywiązywał, piérwszy musiał ofiarę uczynić dla niego, zrzekając się części honoraryów.
Piotruś Grochowski, który dał się wciągnąć téż do encyklopedyi, dowiedziawszy się o tém, wpadł do niego z gwałtownemi wyrzutami.
— Wszystkim nam psujesz interesa, chléb odbiérasz — wołał, biegając po poddaszu. — Księgarz traci, ale gdyby był zarobił, czyby się z tobą podzielił? To jego rzecz zyskiwać, lub za pomysł niewczesny pokutować. My żyć musimy. Takiego pana Teofila resztki, gdyby nawet upadł, więcéj będą znaczyły, niż to co ja i ty przez całe życie zarobimy. Pal ich... licho — dodał — kiedy ty chcesz mrzéć z głodu; ale ciebie jako przykład bezinteresowności nam wskaże pan Teofil i zmusi, abyśmy i my na ołtarzu oświaty złożyli naszę kromkę suchego chleba. Ja ci tylko to powiem — skończył podrażniony Piotruś — że więcéj do żadnéj zbiorowéj roboty, w którą ty palce umoczysz, nie chcę należéć. Szanuję cię i wielbię, kocham i weneruję, ale ty żyjesz powietrzem, a ja choć serdelka i kawałka chleba potrzebuję na śniadanie.
Bojarski tłumaczył się, uniewinniał, lecz nic to nie pomogło.
Encyklopedya chyliła się do upadku. Potrzeba było nagwałt szukać roboty. Bojarski z tą obojętnością człowieka, który jest pewnym tego co ma w duszy i żadną pracą nie czuje się poniżonym, byleby jéj uczciwie dokonał, brał co się tylko nawinęło, począwszy od tłumaczeń rzeczy, które przekładu nie były warte, aż do artykułów dziennikarskich, które dzień zaledwie pożywszy, marnie przepadały.
Żardyński, dla którego nie miał tajemnic, wyrzucał mu to, jako z godnością poważnego pracownika nie licujące, a wyczerpujące siły.
Ale cóż było robić?
Gdy encyklopedya zaczęła iść coraz słabiéj j powolniéj, Bernard podjął się napisania historyi powszechnéj, którą miał z najlepszych i najświéższych dzieł obcych kompilować. Nie mogło być mowy o studyach źródłowych — ale i téj łatwéj pracy chcąc uczciwie dokonać, utopił się w ogromie obrobień, monografij, notat ściąganych z tego, o czém zasłyszał.
Historyi téj objętość była ograniczoną liczbą arkuszy; sumienie jednak wymagało nieco rozszérzonego wykładu. Księgarz odwoływał się do umowy; Bernard wiec część znaczną musiał dać darmo, byle dzieła nie zepsuć.
Czas schodził na takich darmochach dla sumienia; ale Bernard, gdzie szło o nie, nie umiał żadnych czynić ustępstw: wolał spełnić ofiarę.
Skutkiem podjęcia się wychowywania Tomcia, w końcu roku kasa nietylko była wyczerpana, ale maleńkie dłużki zaczynały się pokazywać na horyzoncie. Bojarskiemu czasu nie stawało na to wszystko, czego się podejmował, tak iż nad cztéry do pięciu godzin nie sypiał, resztę nocy spędzając za stolikiem. Czuł się niekiedy potém jakby osłabionym i znużonym, ale najczęściéj praca zbyteczna rodziła w nim rodzaj gorączki, która nie dawała uczuć wyczerpania.
Aby odpędzić sen, pił kawę lub herbatę i temi sztucznemi środkami, nerwy podbudzającemi, trzymał się napozór. Zarobek byłby zresztą nieskończenie większy, gdyby nie charakter Bojarskiego. Znano jego talent, żywość z jaką rzecz przedstawiał, gdy nią był przejęty; artykuły jego trafiały do przekonania, bo z przekonania wypływały. Często więc usiłowano go pozyskać, gdy szło o ważniejszą jaką sprawę.
Ale Bojarski piérwszego lepszego wymagania, choćby mu na wagę złota mogło być opłacone, nie przyjmował i dopóty się nie podjął pisać, dopóki się nie przekonał, że cel był uczciwy i jego pojęciom się nie sprzeciwiał.
— Cóżbym ja wart był? — odpowiadał zimno gdy nalegano. — Wprostbym się mógł nazwać najemnikiem, gdybym podejmował się jak żołdak za piéniądze służyć, nie pytając o sprawę. Jeżeli rzecz poczciwa i pożyteczna, to choćby krew za nią, nie atrament, przeléwać przyszło... ale jeżeli mi się wydaje podejrzaną, za nic w świecie nie podejmę się jéj poruszyć.
Komu po rozpatrzeniu się Bojarski raz odmówił pióra, ten już nie miał poco iść do niego.
— To jedno mnie ratuje — mówił spokojnie znajomym — inaczéj wołałbym drwa rąbać, a piórobym porzucił.
Stosunki Bernarda w tym czasie, o którym mowa, nie polepszyły się wcale. Znał wiecéj ludzi, ludzie go znali lepiéj, ale przyjaciół miał niewielu. Prawdomówność mu ich odbiérała.
Pochlebiać nie umiał nikomu, a im kogo kochał więcéj, tém natarczywiéj starał się go nawracać, gdy widział w błędzie.
Gniéwano się na niego... znosił to cierpliwie; podawano mu późniéj rękę do przejednania... przyjmował ją.
Powierzchowność zamęczonego pracą nieustanną Bojarskiego, nie przemawiała zanim. Przedwcześnie zaczął starzéć, zaniedbywał się nieco; zatopiony w myślach, zapominał o wszystkiém. Filozoficzne zaniedbanie czasem go w salonie czyniło aż do zbytku dziwaczną postacią.
Uprzejmy dla wszystkich, z sercem najlepszém, nie miał jednak w obejściu się z ludźmi tych form uniżonych, pokornych, które jednają miłości własne. Czuł się niezależnym, równym wszystkim; nie imponowało mu ani bogactwo, ani stanowisko; miał cywilną odwagę niekłamania się zbytnio nikomu. Czyniło go to niewygodnym, a przy otwartości zbytniéj, czasem strasznym. Nie zapraszano go téż wcale, a gdzie się zjawił, choć przyjmowano sympatycznie, nie nalegano o zawiązanie bliższych stosunków.
Dla pospolitych ludzi miał i tę wadę, że się zawsze kimś opiekował. Nie dla siebie, ale dla innych potrzebował pomocy i prawił o obowiązkach, o których ludzie nieradzi słuchają.
W tym czasie, oprócz Tomcia, spadł na niego ciężar drugi niespodzianie.
Tak zwany Skórka, autor pięknego poematu z życia ludu i wielu bardzo udatnych pieśni, które wówczas popularnemi się stały, dzięki muzyce, jaką do nich dorobiono, lat kilka przeżywszy, prawie się nie wytrzeźwiając, popadł w ciężką, nieuléczalną chorobę. Były to początki tego straszliwego delirium tremens, z którego uléczyć prawie niepodobna.
Towarzysze hulanek i rozpusty, gdy legi na strychu, prawie do jednego pierzchnęli. Nie było to skutkiem ich złego serca, ale słabości. Nie mieli środków ratowania go, a widok chorego nerwowych i wyniszczonych życiem gorączkowém przyprowadzał niemal do szału.
Jeden, najmłodszy, cztérnastoletni, rozpuszczony jak oni wszyscy chłopak, przez uwielbienie dla mistrza pozostał przy jego barłogu. Lecz i ten był ubogim i oprócz czuwania, żadnéj ulgi nie mógł przynieść biédnemu Cyganowi.
On piérwszy, z wieścią że Skórka dogorywa opuszczony, przybiegł do Bojarskiego, o którym słyszał, choć osobiście go nie znał, i zaklął go na wszystko najświętsze, aby ratował wielkiego poetę.
W takich razach nie potrzeba było wysiłków, by skłonić Bernarda do braterskiéj pomocy. Był on rzeczywistego talentu Skórki gorącym wielbicielem, ubolewał zawsze nad tém, że się on tak zwalał i upadł. Zdawało się mu, iż przyszła chwila nietylko ratowania człowieka, ale sprowadzenia go na drogę inną.
Wszystko co miał zabrawszy z sobą, pobiegł natychmiast z chłopakiem, który go prowadził, płacząc, na owo straszliwe poddasze, gdzie Skórka na podłodze, w koszuli jednéj, wychudły, tarzał się w strasznych boleściach naprzemiany i straszniejszych może jeszcze zdrętwieniach.
Zaledwie rzuciwszy okiem na te nieszczęśliwą ofiarę umysłowéj aberacyi jakiéjś i szału, Bernard musiał, sam tu nic nie mogąc radzić, biedz po lekarza, a że wiedziano o życiu, nałogach i chorobie Skórki, niełatwo było skłonić kogo, aby szedł radzić tam, gdzie zdawało się że żadnego nie było ratunku, bo w chwilach oprzytomnienia Skórka dopominał się wódki i zaléwał nią znowu.
Szpital, pilny i ostry dozór nad człowiekiem już sobą niewładnącym, był jednym środkiem wątpliwego ocalenia. Bojarski musiał biegać, aby wyjednać przyjęcie do niego, swoim kosztem chorego przenosić, płacić za piérwsze jego potrzeby i wymodlić dla niego opiekę zwierzchności domu chorych. A że sam już do ostatniego grosza wydał, że jemu i Tomciowi nie było za co kopić powszedniego chleba, musiał restauratorkę tymczasowo uprosić, aby żywiła ich wszystkich.
Choroba Skórki trwała kilka tygodni; zdawała się nawet dawać nadzieję uléczenia; ale siły były wyczerpane i Cygan, niewiadomo jakim sposobem dorwawszy się w szpitalu spirytusu, nim się dobił.
Poecie, którego imię znane było wszystkim, którego pieśni cowieczora brzmiały przy fortepianach, możnaż było nie sprawić pogrzebu, któryby choć litość i współczucie poświadczał?
Bojarski pobiegł zbiérać składkę na pogrzéb, na trumnę, na zakupno grobu... Byłby sam zastąpił miłosierdzie publiczne, wstręt czując do takiéj żebraniny, ale grosza już nie miał przy duszy, a sprzedać nie było co.
Książki kupują się drogo, ale biada tym, co je sprzedawać muszą! Dla handlarzy stają się one makulaturą; a zresztą Bernard miał tylko takie, bez których obejść się nie mógł.
Gdy po całym dniu biegania za tym groszem, którego tak dostać trudno, tam gdzie go najpilniéj potrzeba, powrócił Bernard do swego poddasza, miał jeszcze siły tyle, aby posłać po sekretarzową, oddać jéj zebraną składkę, wytłumaczyć o co chodziło, obmyśléć co z Tomciem ma zrobić, dopóki pogrzebu nie dopilnuje — i padł na łóżko, czując że jakaś niemoc i zbłąkane myśli zapowiadały mu chorobę.
Od téj chwili postradawszy przytomność, Bernard wcale już nie wiedział, co się z nim działo. Śnił że biega żebrząc, że chwyta ludzi co go odpychali, że się oburza i płacze, że pada i podnosi się. Potém przyszedł sen czarny, z błyskami zamiast marzeń, i świat, życie, poczucie siebie znikały.
Gdyby nie pani sekretarzowa i nie stróż Fafuła, który piérwszego lepszego przyprowadził doktora, a potém gdyby nie rozchodząca się po mieście pogłoska o niebezpiecznéj chorobie Bernarda — niktby mu z pomocą nie przyszedł.
Dnia tego, gdy grzebano poetę za grosz przez niego uzbiérany, Bernard leżał w strasznéj gorączce, nie poznając nikogo, sam, opuszczony, zapomniany, i dopiéro nad wieczór znalazł się lekarz, wróciła sekretarzowa, zaczęto myśléć o chorym.
Po wszystkich szukając szufladkach i zamknięciach, w których piéniędzy choć trochę spodziéwała się znaléźć, stara jéjmość nie wydobyła z nich nad kilka miedziaków. Srébrny zégarek potrzeba było zastawić, aby piérwszym zadosyć uczynić potrzebom.
Zgłosić się nie wiedziano do kogo; położenie było rozpaczliwe. Jedna restauratorka brała je do serca, ale ona do wielkich ofiar środków nie miała. Mowa już była o szpitalu, gdy wypadkiem dowiedział się hrabia Zygmunt o chorobie i opuszczeniu Bernarda.
Żardyński, który wiedział o stosunkach Bojarskiego z tym domem, sam poszedł do hrabiny. Znajdowała się tam przypadkiem i matka Gwalbertka, którą los biédnego nauczyciela syna poruszył. Obie panie natychmiast złożyły więcéj niż było potrzeba i posłały choremu siostrę miłosierdzia. Hr. Zygmunt pojechał do swego lekarza, a ten był jednym z piérwszych ówczesnych stolicy, i skłonił go, aby się natychmiast zajął Bojarskim i do wyzdrowienia go nie opuszczał.
Gdy po kilku dniach zupełnéj nieprzytomności piérwszy raz oczy otworzył chory i zobaczył u łóżka siedzącą zakwefioną, ze smutną twarzą zakonnicę — nie mógł długo zrozumiéć, co się z nim stało, gdzie był.
Mówić i pytać mu zakazano. Osłabionym był straszliwie. Usnął po chwili.
Przyjście do zdrowia niełatwém było i prędko nie mogło nastąpić, ale piérwsze potrzeby domu zaspokojono, chory miał opiekę, a gdy sekretarzową wezwano do hrabiny Maryi, gdy opowiedziała jéj, co było przyczyną choroby i jakie życie prowadził ten biédny ofiarnik — rozpłakała się słuchając jéj wielka pani... Szacowała go zawsze, ale nie znała go jeszcze dosyć.
Ze wszystkich ust brzmiały pochwały dla człowieka, lecz zmieszane z politowaniem nad niepraktycznością jego. Nawet hr. Zygmunt sądził go surowo.
— Bardzo piękny charakter, głowę trzeba przed nim skłonić, ale wiekuiście wymagać będzie opieki nad sobą. Nie umié żyć, nie umié sobie radzić, bierze na siebie więcéj, niż podołać może. Poświęcenie jest piękne, ale ma granice. W dawnych czasach było mu zostać zakonnikiem, a z pewnością zostałby apostołem, misyonarzem wzorowym.
Inni wyrażali się ostrzéj jeszcze i gniéwali niemal, ośmiészając biédnego Bernarda.
Gdy cokolwiek sił odzyskał Bojarski, naprzód zapytał o swego Tomcia. Był on trzymany osobno, choć się do tego, którego tatkiem nazywał, napraszał. Siostra Salomea nie życzyła sobie zbytnich wzruszeń i dziecinnéj swywoli przy chorym, który spoczynku potrzebował; ale Bojarski wkońcu tak prosił i nalegał, żeby mógł siérotkę zobaczyć, że mu ją przyprowadzono.
Rozpłakał się, ściskając malca, który rzucił mu się na szyję. Miał jego jednego na całym świecie.
Odtąd każdego dnia choć na pół godziny wymówił sobie, aby mu Tomcia przyprowadzano i to go odżywiało, gdy szczebiotania jego się nasłuchał.
W początkach nie pytał o to, zkąd się wzięły piéniądze na kuracyą i potrzeby domu; wkońcu jednak przyszła mu o to troska. Zawołał sekretarzowéj i nieśmiało począł ją badać.
Nie taiła przed nim, że musiała się udać do hr. Maryi i że ztamtąd przyszła pomoc chętna i serdeczna. Bojarski uważał ją za pożyczkę i gdy tylko zdołał pisać, uparł się podziękować za nią, upewniając że dług ten spłaci, jak tylko wyzdrowieje. Gdy raz cokolwiek się mu polepszyło, niezużyte siły młodości prędko potém do odzyskania zdrowia pomogły. Tęsknił za pracą, ale mu jéj nie dozwalano. Siostra miłosierdzia siedziała jeszcze na straży i z łóżka się nawet podnosić nie dawała.
Wyprosił u niéj sobie, żeby mu choć potrosze czytać dozwolono, robił ukradkowo notatki, a przez resztę dnia rozmawiał z siostrą Salomeą, bawił się z Tomciem i układał przyszłe plany pracy.
Niestety, dosyć przedłużona choroba pozrywała węzły i zobowiązania. Księgarz, który wydawał jego historyą powszechną, zmuszony terminem, wziął Grochowskiego do jéj ukończenia. Encyklopedya, przerwana niby tylko i zwleczona, nigdy, nigdy się już nie miała ukazać więcéj. Jasne źródła pracy, z których czerpał Bojarski, gdy go nie stało, musiały szukać ludzi coby go zastąpili. Miejsca były zajęte... Wszystko to jemu było jeszcze zakrytém, ale dla przyjaciół widoczném. W chwili uzdrowienia miał się znaléźć wobec najtrudniejszego w świecie problemu — wyszukania zajęcia.
Naostatek po trzech miesiącach już wstał, chodził, siostry Salomei nie potrzebował; ale zima trwała właśnie i doktór mu z domu się ruszać nie dozwalał. Chcąc wrócić do robót przerwanych, musiał prosić o pośrednictwo Piotrusia, który przyszedł na wezwanie kwaśny i nierad z tego, co go tu czekało.
— Mój drogi — odezwał się Bernard, witając go — chciałem cię prosić, abyś mi był pomocą. Sam z domu wyjść nie mogę, może będziesz łaskaw pośredniczyć między mną, a wydawcą historyi.
Piotruś poprawił okulary.
— Cóż ja ci tu pomogę? — odparł, mrucząc. — Wydawca nie mógł czekać na twoje niepewne uzdrowienie przez tyle miesięcy, bo abonenci narzekaliby na zwłokę. Musiał dokończenie oddać komu innemu. Winy w tém niéma.
Nie przyznał się Grochowski, że sam ten dalszy ciąg wziął na siebie. Bernard pobladł, ale nie rzekł ani słowa.
— A z encyklopedyą co się dzieje? — zapytał.
— I o tém nie wiész? — odparł Piotruś. — Dalszy ciąg odroczony ad calendas graecas, ale to poprostu znaczy, że z niéj już nic nie będzie.
Bojarski przeszedł się po pokoju. Były to dwie podpory jego życia. Potarł czoło blade i westchnął.
— Nie wiész gdzieby robotę jaką znaléźć można? — nieśmiało zapytał.
— Ja sam na nią poluję — westchnął Piotruś. — Nie wiem.
Po chwilce milczenia Grochowski przybrał ton Mentora i zaczął przyjacielowi dawać nauki, jak miał na przyszłość życie ułożyć, aby się stało możliwém.
Radził powrócić do lekcyj.
— Prawda że pan radca Emil, który ma „ząb” do ciebie, popsuł ci sławę i wystawia cię, jako niebezpiecznego człowieka; ale znajdziesz pomimo to godziny po pensyach. Zostawiłeś wszędzie po sobie pamięć dobrą.
Po téj rozmowie, Bojarski coraz się bardziéj zaczął niecierpliwić, aby mógł wyjść z domu. Chciał naprzód podziękować hrabiostwu, potém choć spróbować zastukać do kilku redakcyj, wostatku zaś choćby już lekcyj szukać po pensyach.
Zasiłek, jaki mu udzielili hr. Zygmuntostwo, już się wyczerpywał. Za nic w świecie o nowy nie byłby prosił Bernard. Nie pojmował tego, aby sumienna praca mogła nie znaléźć zastosowania, zwłaszcza gdy ona gotową była zwrócić się, gdzie tylko uczciwie i godziwie dało się ją skierować.
— Wolałbym marzyć i śpiéwać — mawiał — uczyć się, badać, tworzyć coś; ale kiedy nie można, z rezygnacyą będę to robił, co muszę, nie mogąc tego cobym chciał.
W redakcyach powitano bladego konwalescenta ze spółczuciem, ale odkładając znalezienie zajęcia, wymawiając się tém, że się zobowiązano względem innych.
Na list do niego pisany p. Teofil odpowiedział ofertą dykcyonarza, który wydać zamyślał, naznaczając za wykonanie cenę tak śmiészną, że nawet Bernard, niewymagający wcale, przyjąć jéj nie mógł. Nie czuł się téż stworzonym na leksykografa.
Po kilku dniach wędrówek od drzwi do drzwi, Bojarski powrócił do domu niespokojny. W szufladce było zaledwie kilka rubli, Tomcio gwałtownie potrzebował trzewiczków i ciepłéj sukienki. Daléj codzienny wydatek na kuchnię, drzewo. Zkąd było wziąć na to wszystko?
Postał czas jakiś przed otwartą szufladką, podumał, rzucił się na kanapę, i znalazłszy otwarte na stole Montaigne’a „myśli,” zatopił się w ich czytaniu.
— Teraz pora — mówił w duchu — aby się w to wdała Opatrzność!




Fenomenalną u nas jest rzeczą spotkać szlachcica, któryby z piéniędzmi się obchodzić i robić je umiał.
Talentu tego nie miało nigdy rycerstwo polskie, ale zato mieniem szafować i lubiło i potrafiło pięknie i poczciwie. Tak samo jak Bernard, wierzyli wszyscy w Opatrzność i dlatego sami byli nieopatrznymi.
Wszędzie jednak spotykają się wyjątki, i takim był pan Jan Paweł Zbrzydowski, który na przekór dziejom, wywodził się od Zebrzydowskich i mniemał ich rodu i krwi potomkiem.
Wistocie miał coś w sobie ich natury niespokojnéj, gwałtownéj, niecierpiącéj nad sobą przewagi, rwącéj się do przedsięwzięć trudnych.
Syn rodzica, który mu zostawił po sobie pomierne szlacheckie mienie, Jan Paweł za zadanie życia wziął sobie rodzinie swéj dawną świetność przywrócić. Nie pojmował tego inaczéj, jak naprzód robiąc piéniądze.
— Na majątku i na worku opiéra się wszystko — powiedział sobie — i od młodych lat cały się oddał robieniu grosza.
Rzecz to pewna, że gdy się kto duszą i ciałem odda jednemu, gdy cel postawiwszy przed sobą, dąży i zmierza ku niemu nieprzerwanie, wytrwale — zawsze wkońcu nabędzie wprawy w dobijaniu się do niego i zdobyć coś musi.
Pan Paweł Zbrzydowski czy Zebrzydowski, dochodząc do lat pięćdziesięciu, mógł sobie powiedziéć, że dokonał co zamierzał. Z dwóch wioseczek doszedł do posiadania kilku kluczów dobrze rządzonych i intratnych, obracał kapitałami znacznemi, miał dwie fabryki, mnogie po wsiach przemysłowe przedsiębiorstwa, słowem na swój czas uchodził za najwytrawniejszego spekulatora i robił piéniądze szczęśliwie.
Dziś typ podobny nie jest już tak bezprzykładnym; naśladownictwo innych, utarte drogi, wyrobione jaśniejsze pojęcia, wielu popychają do robienia piéniedzy, a fama aureolą ich przyozdabia, głosząc jako zasłużonych krajowi obywateli. Dawniéj niemal się trzeba było uniewinniać spekulując, dziś się tém wszyscy chwalą.
Pan Jan Paweł był wyjątkową postacią i w opinii nie stał wysoko. Zarzucano mu, że z sumieniem zbyt łatwo wchodził w kompromisy, że grosz dla niego był bóstwem i wszystkiém, że — jak się wyrażano — sprzedałby rodzonego brata.
Na te wszystkie złośliwe sądy nie odpowiadał Zbrzydowski, ani dbał o nie; był nadto zajęty, ażeby mógł dawać im ucho i troszczyć się tém, co o nim po świecie głoszono.
Robił piéniądze i wkońcu stało się to namiętnością, robił je często na spółkę z ludźmi, o którychby się w innym razie nierad był ociérać. Zaledwie jeden interes był rozpoczęty, szukał już drugiego, aby nie próżnować; miéwał ich po kilka na głowie, a wychodził ze wszystkich zwycięzko i to mu dodawało ochoty do podejmowania coraz nowych. Szukał z tego chluby, że widział tam piéniądz i spekulacyą, gdzie nikt inny ich nie dostrzegał.
Życie Zbrzydowskiego było niezmiernie czynne, ruchliwe, niezmordowaną pracą zajęte. Rodzinę miał na wsi, we wspaniałéj rezydencyi po-książęcéj, nabytéj tanio, wyrestaurowanéj umiejętnie i oszczędnie. Dla interesów mnogich trzymał oprócz tego dom w Warszawie, miał tu kancelaryą i przesiadywał czasami w mieście, ale rozrzucone i rozgałęzione przedsiębierstwa niemal ciągle zmuszały go podróżować. Rzadko się mógł dłużéj zatrzymać i spocząć na wsi lub w mieście.
Można było, widząc wchodzącego do salonu p. Pawła, poznać w nim zaraz jednego z tych ludzi, co czasu nie mają i ważne zajmują w społeczeństwie stanowisko, lub przynajmniéj sądzą, że je zdobyli.
Niepiękny, twarzy brunatnéj i plamistéj, z czołem pomarszczoném i nizkiém, zbudowany krzepko, dosyć otyły, w obejściu się pańsko-rubaszny i niemyślący o przypodobaniu się nikomu — Jan Paweł miał w sobie coś z Nababa, coś z amerykańskiego spekulanta, który w piéniądz tylko wierzy. W kołach arystokratycznych, do których rad się wciskał, raziła jego zbytnia poufałość ze wszystkimi i stawianie się na równi z tymi, co w nim widzieli tylko szczęśliwego dorobkowicza.
Krzywiono się na niego, wyśmiéwano na stronie; ale to była potęga finansowa, człowiek który i pożytecznym bardzo i szkodliwym téż mógł się stać gdy chciał — musiano więc żyć z nim na dobréj stopie, choć przyjaciół nie miał i nie zdawał się zbyt tęsknić za nimi.
Pomiędzy innemi domami, do których Zbrzydowski uczęszczał, był i hrabiostwa Zygmuntowstwa, bo lubił się obracać w tych sferach, do jakich zdawało mu się iż liczyć się miał prawo. Oni go nigdy nie potrzebowali, bo rządzili się szczęśliwie, a stary hrabia, pilnie strzegąc zachowania majątku, robienia go nagwałt nie miał na celu.
Zwykle gdy Zbrzydowski kogo zaszczycił odwiédzinami, o czém inném mówić nie umiał, tylko o tém co w sercu miał i w głowie — o sobie, o swoich spekulacyach, o majątku, kłopotach, nawale pracy i olbrzymich przedsiębiorstwach. Lubił chwalić się tém, a przycinać innym, co tracili majątki, co nie mieli tego geniuszu tworzenia z niczego, jakim on się chlubił.
Słuchano go w milczeniu i niekiedy tylko hr. Zygmunt pozwolił sobie lekkiego przycinku, który Jan Paweł w żart obracał.
Jednego tedy wieczora, gdy Zbrzydowski, wedle swojego zwyczaju, zabawiał hrabiostwo narzekaniami, wyrwało mu się i to, że potrzebował bardzo człowieka zdolnego a sumiennego, któryby zarazem pełnić mógł obowiązki sekretarza osobistego i kasyera.
— Ale gdzie tu dziś znaléźć człowieka zarazem zdolnego i takiéj nieposzlakowanéj uczciwości, któremuby można czasem krociami leżące kapitały powierzyć i być spokojnym? Będzie poczciwy, to razem głupi i przez głupotę szkodę wyrządzi, a przebiegłego i sprytnego strach użyć, bo każdy z nich przewrotny.
Hrabina, któréj nagle przyszedł na myśl Bojarski, spojrzała na męża.
— Mnie się zdaje, Zygmuncie — rzekła do niego — iż my kogoś znamy, co i bardzo jest zdolny, a bezinteresowny i poczciwy aż do przesady.
Hrabia odgadł o kogo chodziło.
— Tak — dodał — zdolności znakomite, poczciwość zdumiéwająca, ale nie zdałby się tam, gdzie idzie o interesa piéniężne, o których niéma wyobrażenia.
— Ale ja nie potrzebuję go do pomocy w interesach, bo temi sam się zajmuję wyłącznie i do nich się nie daję wtrącać nikomu — odezwał się Zbrzydowski. — List napisać, którego ja myśl podam, i pilnować kasy... więcéj nic. Miéć oko na subalternów przytém... to wszystko... to wszystko. Specyalisty nie wymagam, nawet buchalteryi zbytniéj nie cierpię, byle wydatek był zapisany. Idzie mi o to, abym nie potrzebował się obawiać być oszukanym.
— Pod tym względem człowiek, o którym mówi żona moja — dodał hrabia — byłby niezawodnie najlepszym w świecie stróżem. Niemniéj jednak zdaje mi się, że literat, poeta do kasy się nie zdał.
— A! poeta! daj go katu! — zamruczał Jan Paweł. — Przyznaję się, że mam wstręt do tego rodzaju ludzi. Są powszechnie niedołęgami, marzycielami. Z drugiéj jednak strony redakcya listów na témby zyskała. Któż to jest? — zapytał Zbrzydowski, obracając się do hrabiny.
Hrabina Marya zwolna zaczęła rozpowiadać dzieje Bernarda; odmalowała charakter, użaliła się nad położeniem, ale wcale nie myślała namawiać na to Zbrzydowskiego, aby się starał ściągnąć do siebie Bojarskiego. Jéj saméj teraz zbliżenie tych dwóch ludzi wydawało się niezbyt właściwém, a nawet niemożliwém.
Tymczasem spekulant słuchał z uwagą wielką, główną wagę przywiązując do charakteru, uśmiechając się z naiwności i bezinteresowności, unosząc nad ofiarnością człowieka.
— I nie głupi przytém, powiada pani hrabina? — dodał wkońcu.
— O! wcale nie można mu odmówić zdolności — potwierdziła pani domu. — Głowa otwarta, nauki wiele, pisze bardzo ładnie, drukował nawet rzeczy parę.
Miéć za sekretarza człowieka który drukował — uśmiechało się Janu Pawłowi; a przytém ta nieposzlakowana zacność, poczciwość, to bezpieczeństwo, z jakiém mu klucze można było powierzyć...
Hrabia Zygmunt, choćby był rad usłużyć Bojarskiemu, znajdował pomysł żony conajmniéj dziwnym — i wkońcu śmiać się zaczął z niego.
Zbrzydowski przeciwnie, nad wszystko ceniąc charakter i poczciwość, powtarzał, że dlatego jednego gotów był człowieka wziąć, na inne niedogodności zamykając oczy. Uparł się wkońcu, aby hrabina swego protegowanego mu przysłała, bo się z nim obciął rozmówić i zapoznać.
— Choćby pomiędzy nami do żadnych nie przyszło układów — dodał — korona mu z głowy nie spadnie, gdy się zemną zapozna. Któż wié? Niech pani hrabina mi go przyszle.
Po wyjściu Zbrzydowskiego, hrabia Zygmunt posprzeczał się trochę z żoną, zpowodu jéj chęci narzucenia Bernarda takiemu człowiekowi, jak Jan Paweł.
— Jak można ich sprządz z sobą? nie rozumiem!
Hrabina jednak napisała kartkę do Bojarskiego i przesłała liścik polecający, z którym miał stawić się w kancelaryi Zbrzydowskiego. Tłumaczyła w kilku słowach, dlaczego to uczyniła i radziła spróbować przynajmniéj, czy się nie uda znaléźć tu miejsca, wielkiéj pracy niewymagającego, a mogącego dać byt spokojny.
Bojarski nie mógł dobrze zrozumiéć o co tu chodziło, do czego się miał zobowiązać; lecz nie mając nic lepszego, przyjął z wdzięcznością wezwanie.
O naznaczonéj godzinie, wdziawszy surdut jedyny, który jeszcze mógł światło dzienne wytrzymać, Bernard poszedł do znanego sobie domu Zbrzydowskich na Krakowskiém. Kancelarye mieściły się na piérwszém piętrze, były rozległe, pracowało w nich dużo młodzieży, lecz z wielkiém zaniedbaniem i oszczędnością, bez żadnego przepychu je urządzono. Zbrzydowski umyślnie im nadawał tę powierzchowność niewykwintną, utrzymując że wszelki zbytek pachnie ruiną, prędzéj lub późniéj.
Bernard znalazł go w gabinecie, także wcale niepokaźnym, przy starém biurku, zajętego pisaniem brulionu jakiegoś listu, z którym sobie rady dać nie mógł.
Spojrzawszy na bladego, mizernego, znękanego, ale z twarzą pogodną i spokojem przychodzącego Bernarda, Zbrzydowski, który się chlubił tém, że w lot poznawał ludzi, znalazł się niespodzianie wobec zagadki. Takiego rodzaju człowieka nie znał. Była to dla niego księga nieznanemi charakterami pisana.
Musiał, zpod brwi naprzód przypatrzywszy się człowiekowi niezrozumiałemu, namyślać się, jak ma mówić do niego.
— Pani hrabina Marya poleciła mi pana — odezwał się po chwili. — Wistocie potrzebuję kogoś.. komubym mógł zaufać i któryby mnie zastąpił ale pan podobno miałeś dotąd inne zupełnie zajęcia.
— Tak — odparł Bojarski — mojém powołaniem były literatura i nauczycielstwo. Nie jestem pewien, czy panu prezesowi potrafiłbym usłużyć (zwano pana Pawła prezesem). Nie wiem nawet dokładnie, o co idzie.
Prezes się uśmiéchnął.
— Samo z siebie — rzekł — wynika, że nauczyciela nie potrzebuję, a literatura jest dla mnie rzeczą dosyć obojętną; ale hrabina zaleca mi pana jako nadzwyczaj sumiennego człowieka, i o to mi téż idzie przedewszystkiém.
— Pan prezes zechce mi powiedziéć może i okréślić, jakie byłyby moje obowiązki — zapytał Bernard.
Zbrzydowski się namyślił.
— Naprzód pomoc w mojéj korespondencyi; potém straż nad kasą, a wrazie mojéj niebytności nad rachunkami i wypłatami. Wyjeżdżam często.
— Co do form rachunkowych i trzymania ksiąg, do tego nie jestem wcale usposobiony — odparł Bernard.
— Nie wymagam form, ale jaknajprostszego zapisywania wydatków — mówił daléj prezes. — Idzie mi głównie o to, abym był spokojny, że nie będzie nadużycia.
— Ne mogę na to panu dać innéj rękojmi, nad słowo uczciwego człowieka — rzekł Bojarski — ale niestety, nie jestem mu znany.
— Hrabiostwo ręczą za pana — przerwał prezes.
— Ile godzin zajętych będę spełnianiem mojego obowiązku? — zapytał nieśmiało.
Pytanie to trochę zachmurzyło prezesa. Nie obrachowywał się tak ściśle ze swoimi oficyalistami i nie lubił, aby oni nadto się obwarowywali. On sam pracował dniem i nocą, wymagał téż, aby mu każdy stawał na zawołanie.
— Trudno mi będzie na to panu odpowiedziéć — odezwał się. — Niepodobna ściśle trzymać się godzin. Ja sam czasem nic nie robię, a niekiedy pracuję noc i dzień.
— Ja zaś — przerwał Bojarski — zmuszony będąc przyjąć obowiązki, które właściwie z powołaniem mojém nie są w żadnym stosunku, muszę choć kilka godzin swobodnych zastrzedz dla siebie, abym i nie zapomniał czego się uczyłem i.... pracował téż daléj.
— I tych godzin wolnych miéć pan będziesz aż do zbytku — rzekł prezes kwaśno — tylko niepodobna zgóry oznaczyć, kiedy przypadną. Musisz się pan spuścić na mnie, że go pracą nie przeciążę.
Zamienili jeszcze słów kilka.
Zbrzydowski widocznie trwał przy tém, aby Bojarskiego pozyskać sobie.
W rozmowie ujął go swą prostotą, zrobił na nim wrażenie prawego człowieka. Skutkiem tego i prezes, który z innymi oficyalistami swymi lubił odegrywać rolę raczéj przebiegłego i chytrego, z Bojarskim postanowił okazywać się zawsze surowym, ścisłym i przedewszystkiém uczciwym.
Szło mu o to, aby nowy oficyalista szanował go i cenił.
Ponieważ ani Bernard się nie napiérał do téj posady nowéj, lękając się trochę, ani prezes chciał okazać, że go potrzebował, umowa nie poszła łatwo. Bojarskiemu potrzebne było mieszkanie dla niego, dla Tomcia i dozorczyni, o co nie czyniono trudności; o pensyą nie targował się prezes, ostatecznie jednak wniósł, aby półroczna próba wzajemna stanowiła o przyszłości.
Bernard dłużéjby się wahał i namyślał, gdyby nie Tomcio i nie biéda w domu; upokorzało to go sekretarstwo przy dorobkowiczu, ale ubóstwo ma swe wymagania. Zresztą nie wiązał się na wieki, bo wciągu tego półrocza mógł szukać czegoś stosowniejszego i znaléżć.
Umowa więc nastąpiła tymczasowa.
Żegnając nowego sekretarza, prezes zdobył się na zręczny frazes, w którym wyraził nadzieję, iż bliższe poznanie zjedna mu serce i przychylność Bojarskiego.
Rozeszli się tak, nie czując sympatyi dla siebie. Bernard również może lękał się tego pryncypała nowego, jak on swojego pomocnika. Stosunki jednak Bojarskiego z domem hrabiów, u których dorobkowicz chciał być w estymie, zapewniały mu pewne względy.
Tydzień czasu miał Bernard na przeniesienie się do nowego mieszkania, urządzenie i objęcie stanowiska, potrzeba było pokazać papiery, ściągać książki i w myśli pożegnać się z temi swobodnemi chwilami pracy, w których nie podlegał nikomu.
Nie bolało Bojarskiego to, że miał nad sobą mieć zwierzchnika, lecz że tracił wolność, do któréj przywiązywał wielką wagę dla pracy.
Wprzód jeszcze, nim nadszedł termin zajęcia miejsca, Bernard stawił się prezesowi dobrowolnie, ofiarując pomoc, jeśliby jéj potrzebował. Wistocie niewiele tu było do czynienia. Korespondencya pana Pawła wielkiego wysiłku umysłowego nie wymagała.
W końcu tygodnia przyszło zdawanie kasy, odbiór kluczów, właśnie to, do czego prezes przywiązywał największą wagę, a czego się Bojarski najbardziéj obawiał. Krocie te, za których zachowanie brał na siebie odpowiedzialność, niepokojem go przejmowały.
Musiał więc jaknajdrobnostkowszych wymagać instrukcyj i znudził trochę Zbrzydowskiego, usiłując siebie od późniejszych wymówek zabezpieczyć.
Zaraz potém prezes, któremu się to bardzo często trafiało, nagle powołany został interesami i wyjechał, zostawiając po raz piérwszy klucze nowemu sekretarzowi.
Mówiliśmy już, że kancelarye Zbrzydowskiego dosyć wielu oficyalistów wymagały. Bojarski znalazł się pośród ludzi nowych, mało wykształconych, a zazdroszczących mu téj posady zaufania. Jedni usiłowali zbliżyć się do niego, dla wybadania, drudzy niechętném patrzyli nań okiem, a wszyscy potrosze rachowali na to, że literat sobie nie da rady i że się go wprędce pozbędą.
Roboty nie było wiele. Mógł siedziéć z książką, a przychodzący, nieznajomi, nie utrudzali go rozmowami. Wieczorem wracał do swoich dwu pokoików, przy których sekretarzowa miała dwa dla siebie i Tomcia; bawił się trochę z dziécięciem i próbował wrócić do dawnych zajęć.
Choroba jednak, troski, zmiana położenia, obawy jakie ona budziła, myśl ciągle zaprzątnięta odpowiedzialnością, kasą, pryncypałem, tak oddziałały na niego, że uczuł się zupełnie niezdolnym wzleciéć w te sfery, w których dawniéj przemieszkiwał.
Był po przebyciu tego przesilenia jakby innym człowiekiem. Ochota i zapał w nim ostygły. Przerzucając stare swe szpargały, dziwił się, znajdując w nich jakby człowieka nieznanego i między tym samym a sobą — przepaść.
Słusznie czy nie, przypisywał to w początku skutkom choroby, która wycieńczając organizm, osłabiła ducha.
Ale owładnął nim smutek, bo mu się zdawało, że postradał młodość, zapał i że już ich nigdy nie odzyszcze. Teraz wiec istotnie nie zdał się może na nic więcéj, tylko na takiego posłusznego oficyalistę, pilnującego kluczów i stylizującego obojętną korespondencyą.
Wszystkie mrzonki dawne o życiu jakże były daleko, jak ono się przedstawiało ogołocone z ideału, biedne, nieznaczące, bezsilne! Pocieszało go jedno tylko, że będzie mógł wychować Tomcia i z niego zrobić to, czém sam już być nie mógł.
Prezes po kilku dniach powrócił i natychmiast powołał sekretarza i kasyera do siebie. Potrzeba mu było zdać szczegółowo sprawę z najmniejszych rzeczy, zaszłych podczas jego niebytności.
Bernard wywiązał się z tego z pedantyczną ścisłością i prezes, choć tego nie dawał poznać po sobie, był zupełnie zaspokojony.
Nazajutrz było mnóstwo listów do pisania, a i te wypadły szczęśliwie dla Bernarda.
Początek więc zapowiadał tu jeżeli nie świetną i nie zaspokajającą wymagań egzystencyą, to przynajmniéj bardzo znośną.
A co ją czyniło dla Bernarda przyjemniejszą, niż się spodziéwał, była to na jego benefis odegrana komedya prezesa. Pan Paweł wszędzie, gdzie tylko mógł, patetycznie się popisywał z surową moralnością w interesach. Mówił o niéj aż nadto, głosił ją do zbytku i to powinno było Bojarskiego uczynić nieufnym, gdyż dowiedzioną jest rzeczą, że ludzie się zawsze popisują z tém, czego czują że im braknie. Tchórz sławi swą odwagę, kłamca prawdomówność, człek próżny udaje skromnego, a przewrotny chce się okazać poczciwym.
I prezes, który w interesach nie był wcale nieposzlakowanym, chętnie korzystając z każdéj nadarzonéj sposobności zysku, choćby trochę z krzywdą ludzką, przed Bernardem pozował na bardzo surowego Katona.
— U mnie piérwsza rzecz w interesie — powtarzał głośno — strona moralna. Jeśli pod tym względem najmniejsza zachodzi wątpliwość, wolę się wyrzec zysków, ale w sumieniu zostać czystym.
Bernard, słuchając tych wyrazów, bynajmniéj nie wątpił, iż z głębokiego pochodziły przekonania, i bywając u hrabiostwa Zygmuntowstwa, sławił téż swojego pryncypała z téj cnoty.
Hrabia Zygmunt słuchał, ale milczał.
Czulszy i bliższy stosunek pomiędzy sekretarzem a panem prezesem nie wyrobił się przy lepszém poznaniu. Ze strony pana Pawła widoczném było, że chciał sobie pozyskać Bojarskiego, a ten byłby się rad przywiązał do niego, lecz jakaś warstwa chłodu ich rozdzielała. Szanował prezesa Bernard, ale pokochać go nie mógł.
Zbrzydowski znalazł w swym oficyaliście ideał, o którym marzył. Niewiele czasu było potrzeba na to, aby o jego prawości, uczciwości, bezinteresowności nabył przekonania. Mógł mu ślepo powierzyć wszystko. Listy były aż nadto pięknie i poprawnie stylizowane; prezes wyjeżdżał tedy kiedy chciał, bawił, ile mu się podobało, bo nie miał troski najmniejszéj o skarby swoje, a był pewien, że rozkazy jaknajściśléj zostaną wykonane.
Że zaś o ten spokój głównie mu chodziło, Bernard, który mu go przynosił, był dla niego nieocenionym człowiekiem.
Wszystkich małych dogodności, jakie mógł uczynić Bojarskiemu prezes, chętnie i z łatwością, uprzedzając żądania, starał mu się dostarczyć. Pensyą po miesiącu już sam dobrowolnie powiększył. Mieszkanie rozszérzono, aby Tomcio miał gdzie pobiegać.
Cała kancelarya prezesa była już przekonaną, że Bojarskiego nic w świecie ztąd wysadzić nie zdoła i nadskakiwała mu, jako faworytowi, którego jedno słowo ważyło wiele.
Zdawała się więc jasno zarysowywać przyszłość; ale Bernard pozostał smutnym. W tém życiu, pozbawioném troski o chléb powszedni, brakło żywiołu, coby je dla niego znośném uczynił.
Mechaniczne zajęcie odrętwiało umysł. Gdy prezesa nie było, zajęcia się mnożyły i nie dawały ani chwili spoczynku; gdy powracał, powoływano do niego w godzinach różnych, niespodzianych, a praca umysłowa stawała się niemożliwą.
Tych miłych wieczorów, jakie za życia matki spędzał Bojarski w towarzystwie przyjaciół, jedno z nim mających zadanie, tych rozpraw o zadaniach sztuki, o metodach, o nowych prądach, o zjawiskach w piśmiennictwie — tych marzeń poetyckich, które osładzały najczarniejsze godziny — brakło Bojarskiemu.
Rzadko bardzo przyszedł kto do niego z dawnych znajomych. Grochowski się zjawiał, więcéj pewnie dla podwieczorku, niż rozmowy. Żardyński ociężał nieco i wieczorami wychodzić mu się nie chciało, a w dzień Bernard był zajęty. Muliniec przychodził raz na kilka tygodni; pannę Henrykę spotykał tylko na ulicy czasami.
Za ludźmi i za światem, którego oni byli przedstawicielami, Bernard niewymownie tęsknił. Nie miał się czém odżywić, a czuł to teraz najdotkliwiéj, że wymiana myśli z równymi sobie jest człowiekowi równie niezbędną, jak czytanie.
Piotruś Grochowski często się w tym przedmiocie odzywał:
— Bo to, mówcie sobie co chcecie, książki są jak siano, pożywne, ale dlatego bydełku świeżéj trawy, a nam żywéj rozmowy potrzeba.
Piotruś téż téj trawy spożywał daleko więcéj niż siana, i gdy nie pisał na rogu stołu pośpiesznie, aby grosz zarobić, gawędził niezmordowanie.
Oskarżali go niektórzy, iż w rozmowach kradł cudze myśli i obracał je na swój pożytek, z czego się śmiał sam, nie zaprzeczając, lecz powtarzając Molierowskie: Je prends mon bien, partout où je le trouve.
Bijąc się z tém, jakieby teraz zatrudnienie literackie najstosowniejszém było, przy zajęciach ciągle go od pracy odrywających, Bojarski przekonał się, że poszukiwanie materyału rozsypanego, do jakiéjś pracy erudycyjnéj, byłoby najwłaściwszém.
Począł się grzebać w dziełach historycznych, wracając do obrazu literatury, w najobszérniéjszém jéj znaczeniu, do życia duchowego narodu.
Nie mówił o tém nikomu. Zamknął się w sobie, zbiérał notatki, lecz przy tych suchych szczątkach przeszłości, jeszcze niespojonych myślą żadną, rozgrzać się nie mógł. Pozostał smutnym, przybitym, wykolejonym.
Twarzy bladość, wzrok jakby obłąkany, roztargnienie jakieś przypisywano przebytéj chorobie; przyczyną jednak istotną zmiany był raczéj stan ducha.
Bernard pytał się często sam siebie, czy poszedł za radą ojca, który mu nakazywał być posłusznym powołaniu? Ono go ciągnęło gdzieindziéj, ale wymagania życia, chléb ten powszedni, bez którego obejść się nie można, siérotka którą trzeba było wychowywać, ofiarę czyniły konieczną.
Bojarski próżno się krzepił, dźwigał, otrząsał z ogarniającego go smutku — tryb życia nowy jakby ołowianą nad nim ciążył atmosferą. Musiał liczyć, zapisywać, kontrolować, wyprawiać listy, słuchać instrukcyj — a to wszystko razem po dniu czczym i zajętym sprawami, w które duszy wlać nie było można — odbiérało siłę i ochotę do życia.
Uśmiéch Tomcia wieczorem orzeźwiał go na chwilę, lecz i chłopak ten smutne myśli przywodził.
Możnaż było przewidziéć, jakie będzie jego powołanie i czy na za niém pójść zdoła? Z dziecka nic jeszcze wyczytać, oprócz ciekawości i żywości, nie było można.
Wprawdzie sekretarzowa znajdowała go cudownie pojętnym, ale ona się tak przywiązała do niego, że jéj sercu macierzyńskiemu wierzyć nie było można.
Bernard postrzegał, że jeżdżenie na kiju reprezentującym konia i ubiéranie się po wojskowemu, zapowiadało rycerskie usposobienie.
Miałżeby Tomcio zostać sławnym wodzem?
Myśl ta najmniéj się opiekunowi uśmiechała.




Rok już upływał, a Bojarski zwolna przywykał do położenia, które odejmowało przynajmniéj nieustanną troskę o kawałek chleba. Prezes był coraz bardziéj rad z nabytku i pokilkakroć za Bernarda hrabiostwu dziękował.
— Nie chciałbym go popsuć pochwałami — mówił hr. Zygmuntowi — ale to jest istotnie nieoszacowany człowiek. Prawość niezrównana, charakter na który rachować można, łagodność wielka, najmniejszéj dumy i — inteligencya znakomita.
Bojarski, nie będąc tak dalece zakochany w swym pryncypale, oddawał mu jednak sprawiedliwość, uważał go za uczciwego człowieka, trochę tylko zapalczywie uganiającego się za gro-szem.
Życie wyrobiło się na tych podstawach spokojne, dostatnie, odrętwiałe nieco, bez żadnych uciech coby je osładzały, ale téż bez wielkich trosk o jutro.
Jutro przedstawiał pełen nadziei Tomcio, który dotychczas rósł, mężniał, rozkwitał jaknajpomyślniéj. Pani sekretarzowa już mu powoli ukazywała wielkie litery alfabetu; jednakże kij z głową konia i kapelusz papiérowy żywiéj go od nich zajmowały. Bernard kupił mu szablę drewnianą.
Jednego wieczora, gdy chłopak się właśnie uwijał w tym stroju rycerskim po pokoju swego opiekuna, służąca przyszła oznajmić Bernardowi, że pani jakaś życzy sobie z nim pomówić na osobności.
Prezesa naówczas nie było w Warszawie, znajdował się na wsi, a że interesów rozmaitych spadało wczasie jego niebytności bardzo wiele na Bojarskiego, wieczorne te odwiédziny niebardzo go zdziwiły.
Tomcia zabrała sekretarzowa, a Bernard wyszedł do progu na spotkanie kobiéty, którą prosić kazał.
Ubrana czarno, ubogo, a raczéj bardzo skromnie, z twarzą bladą, kobiéta średniego wieku, na któréj widać było wielkie życiem znużenie, a w oczach wyraz rozbudzonéj inteligencyi, weszła nieśmiało, trwożliwie spoglądając na Bernarda.
Potrzebowała potém chwili spoczynku, usiadłszy, nim mogła głos zabrać.
Bojarski spytał, czém służyć jéj może.
Łagodnego dźwięku głosem poczęła odpowiedź, która nieprędko wyjaśnić mogła powód przybycia.
— A! panie — odezwała się, patrząc w oczy Bojarskiemu, jakby z nich czytać chciała, z kim ma do czynienia — przyszłam do niego z wielką prośbą. Możesz mi być pomocnym. Słyszałam o nim wiele dobrego i dlatego ośmieliłam się z zaufaniem przyjść w mém nieszczęściu błagać o radę i pośrednictwo.
Bojarski czekał wyjaśnienia.
— Nazywam się Oporowska — dodała powoli, rachując się z każdém słowem przybyła — jestem stryjeczną siostrą Zbrzydowskiego.
Spojrzała na Bernarda, który natychmiast przypomniał sobie, że to nazwisko czytał w rachunkach i że jakieś interesa piéniężne łączyły prezesa z rodziną Oporowskich.
Z cyfr i wypłat jednak żadnego miéć nie było można wyobrażenia o stosunku téj pani ze stryjecznym bratem.
— Mój brat — dodała, zawahawszy się — ma wielkie w panu zaufanie. Pan jesteś człowiekiem prawym i zacnym, wszyscy mu to przyznają. Ja jestem z dziećmi pokrzywdzoną nielitościwie przez Pawła.
Załamała ręce.
— Ratuj mnie pan!
Słysząc to, Bojarski osłupiał. Nie pojmował, jak człowiek tak surowéj uczciwości, takich zasad jak prezes mógł się krzywdy na rodzinie dopuścić. Przypuszczał że biédna kobiéta mogła, nie znając interesów, sądzić brata niesłusznie i surowo.
— Pani mi przebaczy — odezwał się — ale od czasu jak znam pana prezesa i zostaję przy nim, nigdy nie śmiałem przypuścić, aby on był zdolnym kogokolwiek pokrzywdzić, témbardziéj zaś rodzinę. Jest surowym często, ale nigdy niesprawiedliwym. Może to jakieś nieporozumienie, które postaramy się wyjaśnić.
Kobieta spojrzała błagająco na Bojarskiego i zamilkła. Ręce jéj splotły się na kolanach. Milczała długo.
— To jest właśnie mojém nieszczęściem — rzekła — iż nikt mi wierzyć nie chce. Ja pana o jedno tylko prosić będę... nie możesz mi tego odmówić. Jesteś człowiekiem sumiennym, o tém wiem od wielu, co go znają. Nie uprzedzając się więc, nie odpychając matki, którą los dzieci obchodzi, rozpatrz się pan w mojéj sprawie i osądź ją.
To mówiąc, z westchnieniem dobyła zpod czarnéj narzutki zwit spory papierów, na których znać było długie noszenie ich i zużycie. Związane były sznurkiem starannie.
Spora wiązka ta mogła przestraszyć. Oporowska, nim je podała Bojarskiemu, wpatrzyła się w nie osłupiałemi oczyma, po których łzy przepływały. Twarz jéj obudzała sympatyą, miała wyraz łagodny i nic w niéj nie zdradzało téj namiętności, jaką czasem miéwają kobiéty rzucone losem na pieniacze bezdroża. Mowa, obejście się, powierzchowność okazywały, że nawykłą była do dobrego towarzystwa i należała do niego.
Bernard nie mógł odmówić przyjęcia papierów, chociaż się zawahał.
— Pani to łatwo zrozumié — rzekł powoli — iż prezes miałby prawo wziąć mi za złe, gdybym przeciwko niemu coś czynił, a nawet wdał się nieuprawniony w sprawę miedzy nim, a rodziną. Jestem jego sługą.
— Tak — odparła Oporowska — i jako wierny jego pomocnik, jako przyjazny mu człowiek, czyż nie powinieneś życzyć, aby był uczciwym i czystym? czyż nie masz obowiązku, jeśli jest w obłędzie, starać się go nawrócić na dobrą drogę? Zresztą ja pana nie proszę o nic więcéj; przerzuć te papiery, postaraj się poznać sprawę, a jeżeli naówczas przekonasz się, że jesteśmy pokrzywdzonymi...
Podniosła oczy ku niemu.
— Ja nie mam najmniejszego wpływu na prezesa — odezwał się Bernard. — Gdybym nawet przemówił w interesie pani, jéjby to pewnie nie pomogło — a mnie....
Nagle kobiéta się poruszyła, jakgdyby coś w niéj zagrało. Wstała.
— A! tak — rzekła z goryczą — zapomniałam, że każdy naprzód musi myśléć o sobie. To naturalne. Wprawdzie pana mi odmalowano inaczéj, ale... ludźmi jesteśmy.
Gdy to mówiła, a Bernard już miał rękę wyciągniętą jakby dla ujęcia papierów, które mu podawała — cofnęła je nagle, schowała pod narzutkę i gorączkowo cofnęła się parę kroków.
Bojarski był dotknięty żywo i zawstydzony.
— Przepraszam, pani mnie nie zrozumiałaś — rzekł surowo. — Wcale mi nie idzie o siebie. Jestem, a przynajmniéj staram się być człowiekiem sumienia i obowiązku, wątpię tylko bardzo, abym mógł być pani użytecznym; przechodzi to moje siły. Jednakże teraz już nie odstąpię od bliższego poznania jéj sprawy. Proszę o te papiery.
Po głosie poznała pani Oporowska oburzenie poczciwego człowieka. I jéj się teraz przykro zrobiło. Nieśmiało wysunęła zwitek.
— Przeczytaj pan — szepnęła cicho. — Kiedy mogę przyjść, aby się dowiedziéć?
I nim Bernard mógł jéj odpowiedziéć, dodała żywo:
— Lepiéj może będzie, abym ja tu nie przychodziła. Jeżeliś pan łaskaw, oto mój adres; gdy papiery przejrzysz, chciéj mi powiedziéć zdanie swoje.
Bojarski odprowadził ją do drzwi odchodzącą. Zrobiła na nim wrażenie wielkie i natychmiast zasiadł do rozpatrywania się w powierzonych mu papierach. Były one najrozmaitszéj treści i formy; listy prywatne, kopie dokumentów, rachunki, a przedewszystkiém ważne w nich miejsce zajmował kobiecém pismem, zapewne saméj Oporowskiéj, dosyć obszérny wykład całéj sprawy.
Było w nim tyle uczucia, tyle niewyszukanéj wymowy z niego płynącéj, taka prawda i szczérość biły z tego prostego opowiadania familijnych stosunków, iż Bojarski, usiadłszy do czytania, nieporuszony przy niém wytrwał aż do końca.
To, co towarzyszyło temu memoryałowi, było tylko dowodem jego prawdomówności. Zaledwie oczom swym mógł wierzyć Bojarski. Człowiek ten, którego on dotąd miał za wzór prawości i szlachetności, z opowiadania Oporowskiéj okazywał się nielitościwym, przebiegłym, podstępnym, chciwym spekulantem, który wciągu lat długich czyhał na to, aby stryjeczną siostrę z majątku wywłaszczyć, dlatego że on mu do zaokrąglenia jego posiadłości był potrzebnym.
Listy dowodziły, jak naprzód usłużnie się wcisnął w zaufanie wdowy, jak pozyskał u niéj wiarę małemi przysługami, jak późniéj z pomocą ludzi, których przybrał sobie, podstępnie dążył do opanowania majątku i nieszczęśliwą z trojgiem dzieci przywiódł jeśli nie do zupełnéj ruiny, to do ubóstwa.
Dowody pokrzywdzenia były tak przekonywające, iż Bernardowi krew uderzyła do głowy. Człowiek ten, którego on szanował dotąd, któremu służył, był prostym szalbierzem i zręcznym wyzyskiwaczem wszelkich środków dla grosza.
Raz i drugi odczytał Bojarski niektóre części opowiadania, kopie listów i dokumentów. Nie ulegało wątpliwości, iż Oporowska była oszukaną, podchwyconą, gdy się zdrady nie spodziéwała, że skarżyła się słusznie...
Teraz dopiéro spadły łuski z oczu Bernarda i wiele mało dotąd zrozumiałych kroków i spraw prezesa w inném mu się przedstawiły świetle. Widział w nim tém nikczemniejszego człowieka, że maską surowych zasad okrywał swą przewrotność.
Nie szło już o Oporowską, któréj dopomódz było trudno, ale o to, czy się godziło służyć i pomagać człowiekowi jawnie zepsutemu i być niejako wspólnikiem jego niegodziwych czynów.
Bojarskiemu było dotąd dobrze i spokojnie, położenie jego prawie nic do życzenia nie zostawiało, bo mu nawet po pewnym lat przeciągu obiecywano rodzaj emerytury; ale czy sumienie pozwalało w ten sposób dorabiać się spokoju i dobrego bytu?
Oburzony Bojarski w głos sobie odpowiedział: — Nie!
Co miał począć, nie wiedział, czuł tylko, że w miejscu nie mógł pozostać.
Przez całą noc nie zmrużając oka, rozmyślając co ma zrobić, dotrwał do rana. Zabrał papiery i udał się do pani Oporowskiéj.
Znalazł ją w bardzo szczupłém, ale czysto i ładnie nawet urządzoném mieszkaniu przy Długiéj ulicy.
Nie spodziéwała go się zapewne tak prędko i zdumioną była, zobaczywszy wchodzącego z twarzą zaognioną, poruszonego, niespokojnego.
Milcząc, położył na stole papiery.
— Odczytałem wszystko — rzekł krótko — masz pani po sobie słuszność, to nie ulega wątpliwości, ale prawnie nic tobie poradzić niepodobna. Jeżeli sumienie i srom nie przemówią, ani ja, ani nikt w świecie nie zdoła dokonanego zmienić. Moje pośrednictwo byłoby i niewczesném i zupełnie nadaremném. Pani będę się starał dać jedyną rade, jaka mnie się zdaje skuteczną, lecz przedewszystkiém, abym siebie oczyścił, muszę oświadczyć, że jak najprędzéj będę mógł, usuwam się od prezesa i w obowiązkach moich przy nim dłużéj nie pozostanę. Nie mam nic, zajęcia żadnego, siérotę na wychowaniu, ale sumienie mi dłużéj nie dozwala wytrwać na stanowisku, którego niebezpieczeństwo z łaski pani dopiéro pojmuję.
Oporowska słuchała, drżąc.
— Mam wiec słuszność — przerwała z twarzą nieco rozjaśnioną — przyznajesz mi ją pan!
— Najzupełniéj — rzekł Bojarski — ale sprawa pani zrozpaczona. Jednakże, wywdzięczając się za to, żeś mi pani otworzyła oczy, dam jéj ostatnią ratunku nadzieję: prezesowi idzie o to wielce, ażeby świat go miał za uczciwego i prawego człowieka. Są ludzie, o których opinią dba bardzo. Hrabiostwo Zygmuntowstwo należą do nich. Hrabina Marya może tu być pomocną. Proś ją pani, ażeby przeczytała prosty i zrozumiały wykład interesu i mężowi go dała do przejrzenia. Słowo ich do prezesa zaważy stokroć więcéj, niż inne środki.
— Nie znam hrabiny Maryi.
— Będę pośredniczył, jeżeli pani rozkażesz — odparł Bojarski.
Oporowska podziękowała cicho.
— Pan więc — dodała nieśmiało — nie potrzebujesz wcale rzucać miejsca, bo się względem Pawła nie skompromitujesz. Możesz pozostać.
— W żadnym razie — rzekł stanowczo Bernard. — Ze świadomością iż pomagam do złego, choćbym miał wszystko poświęcić, nie mogę w miejscu pozostać.
— Słusznie mi więc pana odmalowano — rękę wyciągając, odezwała się wdowa — jako prawdziwéj i niewzruszonéj cnoty człowieka.
— Zdaje mi się, że na mojém miejscu niktby inaczéj nie mógł postąpić — odezwał się Bernard skromnie.
Oporowska chciała go wstrzymać, ale wyszedł wzruszony, nie chcąc rozprawiać dłużéj, potrzebując rozważyć własne swe położenie i co ono ciągnęło za sobą. Niewzruszone miał postanowienie natychmiast po przybyciu prezesa oświadczyć mu, że służbę u niego porzucić musi. Potrzeba było obmyśleć, nie zwlekając, życie na przyszłość.
Poszedł do Żardyńskiego ze swym smutkiem i niepewnością. Nie miał nikogo, oprócz niego jednego. Nie był stary profesor człowiekiem praktycznym, lecz sąd miał trzeźwy i zdrowy, a wiekiem i doświadczeniem ostudzony.
— Teraz ty u mnie rzadkim gościem jesteś — rzekł Żardyński — o Homerze z tobą nie rozprawiać, gdy cały w cyfrach i dodawaniu utonęłeś. Cóż porabiasz?
— Właśnie pono z cyframi mi się przyjdzie pożegnać — westchnął Bernard.
— Nie jesteś wytrwałym — rzekł kwaśno profesor. — Nie pochwalam żeś wlazł w to, ale raz twéj łaźni, gdyś się z nią obył...
— Pozostałbym — przerwał Bojarski — ale sumienie stawia veto.
Żardyński patrzył na niego wielkiemi oczyma.
— Sumienie? — zamruczał.
— Dotąd miałem mojego pryncypała za uczciwego człowieka, chociaż zajadłego robigrosza — rzekł Bernard. — Okazuje się jednak, że jest-to szalbierz i oszukaniec, zatém ja mu pomagać do robienia fortuny w ten sposób brudny nie mogę.
— Wymagał od ciebie czegoś nieuczciwego? — spytał Żardyński.
— Nie — rzekł Bojarski — bo moja rola przy kasie jest bierną, spełniam co mi rozkazuje. Właściwie jestem w jego rękach machiną, ale ręce te są brudne i ja w nich nie mogę pozostać.
Profesor głową potrząsał.
— Niewątpliwie poruszenie to szlachetne — odparł — ale nie rozumiem dobrze skrupułów. Jak skoro nie jesteś czynnym wspólnikiem szalbierstw, nie odpowiadasz za nie. W świecie codzień się ociéramy o niegodziwość, któréj zapobiedz nie jest w naszéj mocy.
— Coś mnie od tego człowieka odpycha, jak skoro wiem, że czystym nie jest — rzekł Bojarski. — Nie, nie! Mam mocne postanowienie rozstać się z nim.
— A potém? — spytał Żardyński.
Bojarski żywo począł chodzić po pokoju.
— Dałem się skusić mamonie — zawołał — słusznie więc jestem ukarany. Nie powinienem był rzucać swojego powołania. Zostałem odstepcą. Bóg widzi, nie dla siebie, ale dla mojéj biednéj siéroty. Dla niéj jednak nawet nie mogę wytrwać tam, gdzie każdy grosz wzięty czuć będzie krzywdą ludzką. Będę pisał, przepisywał, redagował bodaj kalendarze, robił korekty... jadał chléb suchy...
Twarz mu rozpromieniała nagle.
— A! profesorze — zawołał ochoczo — pomimo nędzy która mnie czeka, czy uwierzysz, że mi się to uśmiecha? Powrót do zajęć mnie właściwych sprawia mi taką radość, jakbym z wygnania do gniazda przybywał. Są fatalizmy! czuje że ta literacka biéda i swoboda stanowią przeznaczenie moje!
Żardyński go uściskał w milczeniu.
— Co tu powiedziéć na takie oświadczenie? — rzekł cicho. — Jesteś człowiekiem sui generis, przerobić cię niepodobna... klep-że tę biédę, a niech ci Bóg błogosławi.
Z dziwną w tém położeniu jakie go czekało, swobodą umysłu, niemal wesołością, powrócił Bojarski do domu. Życie to kasyera i oficyalisty, do którego się był wdrożył jakiémś odrętwieniem, wydawało mu się teraz niewolą ciężką — wyrwanie z niego wyzwoleniem.
Czekał tylko na powrót prezesa.
Oporowska tymczasem, idąc za radą jego, udała się do hrabiny Maryi. Ażeby wytłumaczyć ten krok, musiała wspomniéć, iż go Bernard jéj poradził. Zpoczątku zawahali się oboje hrabiostwo wziąć udział w sprawie familijnéj, ale Oporowska tyle dla siebie współczucia obudzić umiała, iż wkońcu, nic nie obiecując, przyrzekli przejrzéć papiéry.
Hrabia piérwszy się wziął do nich i przesiedziawszy pół dnia nad niemi, przyniósł je żonie, obyczajem swym lakonicznie się wyrażając.
— Czytaj, to infamis!
Hrabina, która dokumentów czytać ani lubiła, ani chciała, posłała po Bojarskiego, aby jéj treściwie opowiedział, o co chodziło. Wieczorom nadszedł powołany, z niezwykle ożywioną fizyognomią, wesół jak oddawna nie był.
Hrabina wskazała mu papiery leżące na stole.
— Opowiédz mi pan, co to jest? Ja nad tém oczu psuć nie mogę.
Bernard posłuszny, zawarowawszy sobie tylko, iż o jego pośrednictwie w téj sprawie mowy nie bodzie, w prostych słowach opowiedział o krzywdzie Oporowskiéj. Oburzyła się hrabina.
— Szczęściem — rzekła — ten człowiek jeszcze dba cokolwiek o opinią: mąż mój w cztéry oczy nie będzie się wahał z nim rozprawić i coś uratujemy dla biédnéj kobiéty. Ale któż mógł tego tak głoszącego swą uczciwość, rozprawiającego ciągle o sumieniu prezesa posądzić o podobne szachrajstwa?
— Ja, com już dosyć długi czas przy nim i obcuję ciągle, a z interesami jestem obeznany, takżem go nie posądzał — dodał Bojarski. — Dziś, gdy mi się oczy otworzyły, naturalnie nic nie pozostaje, tylko go pożegnać.
Hrabina podniosła oczy z robótki na Bernarda.
— Czyżbyś to pan uważał za konieczne?
— Nieinaczéj — rzekł Bojarski — mam wstręt do człowieka, a ciągłe podejrzywanie go o jakieś machinacye, których ja poniekąd musiałbym się czuć wspólnikiem, życieby mi uczyniło nieznośném.
— Źle panu z nim było? — spytała hrabina.
— O, bynajmniéj, było mi spokojnie, dobrze, dostatnio — odparł Bojarski — alem się czuł nie na swojém miejscu, a teraz mam i uczciwy powód podziękowania za służbę. Wrócę do moich książek i do ubóstwa.
Nie było już o tém mowy.
W kilka dni prezes powrócił, ale nim Bojarski, zawołany do niego, zajęty zdawaniem rachunków, opowiadaniem o tém co zaszło w jego niebytności, miał czas odezwać się z prośbą o dymisyą, wieczorem zasłabł Tomcio.
Dziecko dostało silnéj gorączki, a przywiązany do niego opiekun sam pobiegł po lekarza, sam potém usiadł przy łóżeczku. Z dyagnozy okazało się, że Tomcio od dni kilku niezdrów, miał jakąś wysypkę zaziębioną i przez to groźną.
Lekarz, zaledwie obejrzawszy go, nie taił, że stan małego jest niemal zrozpaczony.
— Jeżeli wyjdzie z tego, to cudem chyba! — szepnął, odchodząc.
Lecz cuda są rzadkie, a nieszczęścia pospolite. Jedyna istota, do któréj Bernard był przywiązany, którą kochał i przyszłość dla niéj budował, miała mu być wydartą.
W dni kilka sine zwłoki chłopaka, kwiatami obrzuconego, leżały w trumience, za którą Bojarski szedł na cmentarz, aby ją złożyć w nogach grobu rodziców.
Śmierć ta na chwilę wszystko mu zatarła, o czém myślał, czém się troszczył. Siedział osłupiały, przybity, niezdolny do niczego, a prezes nawet, dowiedziawszy się o tém jak cierpiał, wcale go nie powoływał do siebie.
Potrzebował czasu, by się wypłakać i zapomniéć, że znowu był na świecie sam jeden. Sekretarzowa, którą dalecy krewni powoływali, oddaliła się téż wkrótce.
Stan umysłu Bernarda poniekąd potém wytłumaczył go przed prezesem, gdy zażądał uwolnienia od obowiązku... Zpoczątku pryncypał chciał tylko na urlop zezwolić dla wypoczynku, aby go przy sobie zatrzymać. Ale Bernard stanowczo oświadczył, że pozostać nie może.
Sprawa pani Oporowskiéj właśnie przyszła nie na stół, bo nikt o niéj nie wiedział, ale pomiędzy prezesem a hrabiną Maryą toczyła się pocichu.
Sam hrabia znalazł właściwém od niéj się usunąć. Z delikatnością i taktem niewieściem hr. Marya zagaiła ją, łagodnie napozór, ale stanowczo. Dała poznać, iż doskonale jest oświadomioną, że żadne tłumaczenie przekonaniem jéj zachwiać nie zdoła.
— Mój mąż — dodała — nie chciał z panem sam mówić o tém, znajdując że mnie to będzie łatwiejszém. Mogłeś się omylić, prezesie; masz wiele na głowie. Powołaj kogoś na pośrednika; nie dopuść, aby tak blizka krewna żaliła się na ciebie przed ludźmi, którzy pewnie jéj wezmą stronę.
Niezmiernie zmieszany, Zbrzydowski, nie odpowiedziawszy prawie, uciekł do domu, wzburzony i gniéwny.
Nie było środka: potrzeba było albo się narazić opinii publicznéj, lub ustąpić, układać się i Oporowską zaspokoić. Sprawę tę nieszczęsną pan Jan Paweł rozpoczął był powoli, przed laty, gdy nie miał jeszcze ani połowy téj fortuny, jakiéj się późniéj dorobił. Lżéj mu było teraz ustępstwo zrobić, dla ocalenia dobréj sławy. Sam udał się do dawno niewidywanéj siostry stryjecznéj, grubiańsko, ostro napadając na nią, aby mówiła czego chce i nie rzucała na niego potwarzy.
Oporowska rozpłakała się, prezes lamentować począł; zgodzono się wreszcie na pośredników i w kilka dni, bardzo cicho, bez rozgłosu, zawarty układ powrócił wdowie znaczniejszą część tego, co jéj było wydartém.
Z tryumfem poszedł natychmiast Zbrzydowski do hrabiny, przynosząc jéj dowód, że siostra została zaspokojoną. Był-to może piérwszy krok na lepszą drogę zbogaconego spekulanta, który mógł już coś dla zyskania imienia człowieka uczciwego poświecić...
Nie powstrzymało to jednak Bojarskiego na stanowisku, tém bardziéj, że śmierć Tomcia i oddalenie się sekretarzowéj czyniły go niezależniejszym... Mógł być ubogim, a potrzebował tak niewiele.
Prezes, który przyczyny właściwéj oddalenia nie domyślał się wcale, rozstał się z żalem z człowiekiem, którego mu nikt nie mógł zastąpić.
Miał już Bojarski znowu najęte na strychu izdebki, do których się przeniósł, dawne życie swe rozpoczynając nanowo; ale nie przynosił z sobą dawnéj ochoty do pracy, nadziei, wesela... Wracał znękany i potrzebujący odpoczynku.
Młody, czuł się już starym i złamanym. Piérwszego dnia po przeniesieniu się na nowe mieszkanie, w tym samym domu, który przedtém zajmował, jakaś tęsknica i duszna potrzeba popchnęła go na Powązki.
Tam spoczywało wszystko, co miał niegdyś na świecie najdroższego i co mu dziś w pamięci pozostało, jak nić wiążąca go ze światem. Potrzebował u grobu ojca i matki zaczerpnąć sił, zrobić rachunek sumienia, roztrząsnąć czy był godnym rodziców, lub w czém zawinił... Może i świéża mogiłka Tomcia, z małym krzyżykiem, na którym zeschły wisiał wianek, trochę go tam pociągała.
Bernard nie był wcale sentymentalnym, w pospolitém znaczeniu tego wyrazu, i nie popisywał się z czułością, która tak była modną w XVIII w., a pokrywała serca tak samolubne i ostygłe. Krył więcéj niż chlubił z uczuciami, które tylko w czyn się obracając, wartość mają. Ale kochał utraconych rodziców i utrzymywał z duchami ich ten związek, który jest wiarą w nieśmiertelność. Czasem zdawało mu się, że głazy z za grobu przemawiały do niego w sposób tajemniczy.
Był to dzień jesienny. Cmentarz, ze swemi pomnikami i drzewy, które żółtemi liśćmi spadłemi obsypywały groby, w popołudniowéj godzinie prawie pusty, cichym smutkiem jakimś był nacechowany. W téj porze roku mało nawet ptactwa pozostaje u nas i jedne wróble tylko stadami po drzewach osiadają. Z ukosa padające promienie zachodzącego słońca, pasami i smugami złociły kamienie poczerniałe, powiędłe wianki, suche gałęzie i gdzieniegdzie dokwitające jeszcze letnie resztki zieloności.
Choć wszystko tu było smutne, a Bernard przychodził niewesoły, przeszedłszy próg i posunąwszy się w głąb cmentarza, uczuł w sercu jakąś ulgę i dziwny spokój. Wionęła nań ta cisza i ochłodziła piersi. Czoło się powoli rozjaśniło, pierś wolniéj i swobodniéj oddychać zaczęła. Promienie słońca jesiennego zdały się uśmiechać.
Szedł powoli ku znajomemu kątkowi. U grobu rodziców stała mała kamienna ławeczka, którą on sobie tu postawił, aby mógł czasem dłużéj posiedziéć. Od opasującéj galeryjki miał zawsze klucz przy sobie. Wszedł więc i pomodliwszy się u pomnika, poprawiwszy coś na mogiłce Tomcia, usadowił się zadumany na ławce.
Zdawali się go tu witać drodzy umarli... ojca głos go pocieszał:
— Czegoż ty chciałeś więcéj od życia? Nie masz sobie nic do wyrzucenia, ani ci ludzie mogą zarzucić cokolwiek, oprócz żeś nie poszedł ich zwykłym szlakiem samolubstwa i próżności. Szczęście ci nie sprzyjało, ale ono jest krótkim błyskiem, który nie na wszystkich pada głowy. Przed sobą masz jeszcze długie lata pracy, szerokie pole, sił dosyć. Jeżeli nie możesz dla ludzi, czemużbyś nie miał pracować dla siebie? Mój duch błogosławi ci na dobréj drodze... Mężnie krocz daléj. Bóg z tobą!
Pokrzepiony wstał Bernard: życie odzyskało urok dla niego.
Był w pełni sił męzkich, wolny od zobowiązań, nawykły do skromnego życia, na które dla siebie jednego mógł przecie zapracować. Dlaczegóż miał się trapić i wątpić o sobie?
Chwilę jeszcze posiedział w téj ciszy. Słońce zachodziło; pomodlił się i krokiem śmielszym, energiczniejszym zwrócił się nazad ku domowi, szepcąc co niegdyś słyszał od ojca:
Usque ad finem!




Z oczu ludzi, którzy niezwykli przypatrywać się temu co się kryje w cichych życia zakątkach, znikł prawie zupełnie Bojarski.

Widywali go tylko ci, z którymi niegdyś ściślejsze wiązały go stosunki. W przeciągu lat dziesięciu zmienił się niewiele.
Mówiliśmy że zestarzał prędko, ale gdy doszedł do pewnéj granicy dojrzałości, zdawało się że wiek już przestał każdy krok swój karbować na jego twarzy i postaci. Lata całe nie widać w nim było różnicy żadnéj.
Niezużyte siły młodości przydały mu się teraz, jako zasób na wiek późniejszy.
Zaraz po wyjściu ze służby od prezesa, z małym zapasem, który mu pozostał na piérwsze potrzeby, Bernard pomyślał o zapewnieniu sobie bytu skromnego, ubogiego, lecz zabezpieczonego od troski o to, co mu było niezbędnie potrzebném.
Miał, bądźcobądź, imię człowieka uczciwego, dotrzymującego słowa, a w pracy sumiennego. Co do talentu, jedni mu przyznali bardzo wielki, ale nie dla wszystkich łatwy do ocenienia, bo nie schlebiający smakowi wieku; drudzy podawali go w wątpliwość. Ktokolwiek jednak z przedsiębiorców jakiego wydawnictwa chciał być pewnym, że powierzona robota wykonaną zostanie sumiennie i bez zawodu, zwracał się do Bernarda.
Miał i to za sobą, że nie był wymagającym i nie przeceniał swéj pracy. Wiec choć się z nią nie narzucał nikomu, zawsze prawie coś miał do czynienia.
Poczęło się to nieznacznie, od małych zamówień, a potém już utrzymało szczęśliwie, tak że Bernard miał co jeść, nikomu nie był dłużnym i z ubóstwem swojém czuł się szczęśliwym.
Mało téż wymagał dla siebie. Ubranie starczyło mu na długo, a było niewykwintne; stołował się zawsze w swéj uprzywilejowanéj garkuchni; stary stróż mu usługiwał w tém, czego on sam nie mógł zrobić.
Znajdował się niemal bogatym, bo często kilku rublami mógł pomódz Grochowskiemu, który gorączkowo pracował, gorączkowo tracił, z niczego nie był rad, narzekał na wszystkich, wyśmiéwał każdego i siebie i sarkał na życie.
Żardyńskiemu się zmarło w tych latach, a stary profesor w testamencie piękny zbiór swych klasyków i komentarzy do nich przekazał Bojarskiemu.
Z dawnych przyjaciół panna Henryka, z którą Bojarski był zawsze w przyjaźni, jedna może losem swym i rezygnacyą godziła się z nim i do niego była podobną. Ale nie miała w duszy tego spokoju, téj pogody, którą Bernard wywalczył sobie głębokiém pojęciem zadań, warunków życia i tego co ono dać mogło, a czego wymagać od niego nie godziło się.
Panna Henryka w pracy szukała upojenia i zagłuszenia wszystkich tęsknot żywota, który uważała za zwichnięty i chybiony. Talent jéj rozwinął się świetnie, umysł dojrzał, w pismach które wydawała były niemal błyski genialne; ale ona sama w duszy nie czuła się szczęśliwą.
Jako kobiéta nie spełniła tego, do czego ją powoływało przeznaczenie. Została samą, bez rodziny. Przybrała sobie dziéwczę, ale nie odpowiedziało ono jéj oczekiwaniom. Praca i myślenie nie starczyły jéj sercu, które kochać pragnęło, a miłością ogólną ludzi zaspokoić się nie mogło.
Spotykali się czasami, on wesół i z pogodną twarzą, ona coraz bardziéj starzejąca się i smutna. Spoglądała mu w oczy ciekawie, jakby szukała w nich rozwiązania zagadki téj, dlaczego widziała go niemal szczęśliwym, gdy ona była tylko zrezygnowaną?
Uderzało ją najmocniéj to, że Bojarski, im szedł daléj w lata, tém stawał się spokojniejszym i szczęśliwszym.
— Powiédz mi pan — pytała — jakim cudem umiész się zaspokoić tém, co ci daje życie? Wszak nie masz nikogo, jesteś sam?
— Jakto sam? — żywo przerwał Bernard. — Bardzo przepraszam. Interesuje mnie cały kochany mój świat umarłych i żywych, zajmuje mnie ten proces życia i komedya jego, na którą patrzę. Na jednę chwilę nie czuję się osamotnionym, trwając w związku z tém, co na obu półkulach się dzieje. Wszystko to mnie obchodzi, zaciekawia, żywi.
Mówiąc to, zaciérał ręce i śmiał się.
— Nie jestem sam, czuje się częstką ludzkości i we wszystkich jéj pracach udział biorę serdeczny. Wierz mi, kochana panno Henryko, to starczy, aby życie zapełnić i nadać mu urok wielki.
Panna Henryka spoglądała na niego zdziwionemi oczyma.
— Zkim-że pan żyjesz? bo ja go tak widuję rzadko. Nie spotykamy się nigdzie.
— Z mnóstwem nieśmiertelnych i śmiertelników — mówił ciągle wesoło Bernard. — Naprzód mam najlepsze w świecie towarzystwo geniuszów, gdy mi innego braknie, a pośród żywych myślisz pani że potrzebuję czegoś nadzwyczajnego i jestem wybrédnym? Wcale nie... Najmniejszy człowiek zajmuje mnie jako jednostka, w swoim rodzaju godna badania. Zaglądam w dusze i gdy w nich na dnie znajdę perłę utopioną, cieszę się jak dziecko.
Panna Henryka okazywała nieco zniecierpliwienia.
— To są ogólniki. Zkimże pan bliżéj jesteś? gdzie bywasz? z kim żyjesz?
— Ale z mnóstwem osób — odparł Bojarski. — Czekaj pani. Bywam u hrabiostwa Zygmuntowstwa, jestem jak w domu u mojego dawnego ucznia Gwalberta. Widzisz pani, że mi nawet na stosunkach arystokratycznych nie zbywa, o tyle, o ile one nie wymagają zbyt modnych fraków i nadto świéżych rękawiczek, bo za to co rękawiczki kosztują, można kupić czasem białego kruka. Daléj idzie mój stary przyjaciel Piotruś Grochowski.
Panna Henryka ruszyła ramionami.
— Przyjaciel? — podchwyciła cicho.
— A jakże! — mówił Bernard. — Wiem że się ze mnie śmieje, ale to nie przeszkadza mi go kochać. Grochowski ma pióro znakomite, łatwość olbrzymią i kunszt niepospolity pisania wcale dobrze o tém nawet, czego się nie uczył. W towarzystwie jego sceptycyzm i szyderstwo jest jakby korzenną przyprawą, potrzebną. Żardyński mi umarł — westchnął, mówiąc daléj. — Nieodżałowana szkoda! Ale mam Mulińca.
— Muliniec się przecie majętnie ożenił i podobno z literackiego życia skwitował — przerwała panna.
— Ale mu to nie przeszkadza interesować się niém i w towarzystwie jest to bardzo miły człowiek. Dom jego, w którym ja mało bywam, bo żona, bardzo dobra kobiéta zresztą, znajduje mnie nadto ekscentrycznym i zbyt mało dbającym o powierzchowność — jest mi w pewnych godzinach otwarty.
— A! w pewnych godzinach? — rozśmiała się Henryka.
— Cóż to szkodzi? — odparł Bernard. — Ja się tém nie obrażam, że w innych dnia chwilach nie harmonizowałbym z nimi, gdy ludzi towarzystwa przyjmują. Ale to są bardzo mili... państwo.
— A pan bardzo pobłażającym — dodała kobieta.
— Bo pobłażającym być, jest to być sprawiedliwym — rzekł Bojarski.
— Cóż daléj? — zapytała ciekawa Henryka.
— Jak-to? cóż daléj ma być?
— Znajomi i przyjaciele pana.
— Niezliczona ilość — mówił Bojarski. — Mnie zna pewnie całe miasto, choćby z powierzchowności, o ja téż moc wielką mam przyjaciół i dobrych znajomych. Na przykład... nie wypiéram się i gosposi z téj garkuchni, w któréj od lat wielu jadam. Karmi mnie po macierzyńsku. O! są dobrzy ludzie na świecie.
— Nie skarżysz się pan na swój los?
— Ja? — z wielką gorącością podchwycił Bernard. — Błogosławię go! Proszę pani, mogłem chodzić w chomącie całe życie, a szyję mam swobodną. Robię co mi się zamarzy... Myślę, rozpoczynam, rzucam... przedsiębiorę co chcę.
— Przepraszam pana — dodała Henryka — będę niedyskretną.
— Bardzo proszę.
Musisz jednak zapracowywać na życie?
— Nic łatwiejszego, tylko od życia nie trzeba wymagać wiele, a na skromne się zarabia bez utrapienia. Zawsze się znajdzie coś, gdzieś, co potrzeba napisać.
— Tak, i narzucają panu pracę tę, więc — niewola.
— Nie. Trzeba tylko być dobrze usposobionym, a ten narzucony trud nabierze wdzięku, odkryje się w nim strony nowe... człowiek się rozgrzeje. Maleńki przymus bywa bardzo pożytecznym. Zapewne, gdyby mnie te, jak pani powiadasz, narzucone roboty tak zajmowały, bym tchnąć nie mógł — a! toby było co innego; ale ja niewielą się ograniczam. Bylem miał co jeść.. i to mnie czyni swobodnym.
Śmiała się panna Henryka.
— Doprawdy, uczyćby się potrzeba od pana. Ale cóż teraz piszesz dla siebie, z natchnienia?.... tegom najciekawsza.
Bojarski potarł ręką po czole.
— Pracuję zawsze nad tém dziełem, którego pewno nigdy nie skończę, nad idealną historyą piśmiennictwa, która ma być żywota i ducha naszego dziejami. Jest to pole, na które się wymykam tak, jak czasem na wsi człowiek śpieszy do miłego kątka, pełnego cienia, zieleni, woni, ptasząt i świéżości. A, rozkoszne to są godziny, które spędzam nad tą historyą, choć nigdy z niéj nic nie będzie. Daléj idzie — ni mniéj ni więcéj, tylko epopeja. Śmiéj się pani! Ale ja ją piszę dla siebie, ja nigdy z niéj nawet ułamków nikomu czytać nie będę. Cóż to szkodzi, że ja się w niéj kocham i że wprzeciągu kilku miesięcy czasem cztéry wiérsze do niéj dorzucę? Widzi wiec pani, że do tkaniny życia nie braknie mi wątku.
— Złotych tylko nici nie widzę — westchnęła kobieta. — Rodziny... serca.
— Złote nici moje złożyłem w grobie — rzekł — ale one nie zardzewiały. Snują się w pamięci mojéj i dziś już w tym porcie są bezpieczne.
Nawzajem Bojarski nie śmiał pytać panny Henryki o jéj życie; mówiła mu twarzyczka zwiędła, że ono było brzemieniem pomimo rezygnacyi.
— Zazdroszczę panu — dokończyła przyjaciółka, odchodząc.
Stosunek z dawnym uczniem Gwalbertem był w swoim rodzaju szczególny. Chłopię z tych lat, w których Bernard był przy niém, wyniosło miłość dla niego i poszanowanie, które nie ostygły i późniéj. Rodziców straciwszy, uczeń dawny Bojarskiego był teraz panem ogromnego majątku i miał téż wielkie towarzyskie obowiązki. Z powierzchowności był to grand seigneur w całém znaczeniu wyrazu, ale z najlepszéj strony wziętém. Dwóch ludzi mieszkało pod tą świetną powłoką: jeden, który obowiązkom stanu musiał czynić zadość i należycie reprezentował dom swój — drugi, który sercu własnemu dogadzał potajemnie, szukając sobie do niego ludzi, jakich we własnym świecie znaléźć nie mógł.
Bardzo dobrze będąc z Mulińcem, któremu zawdzięczał swobodę, z jaką się mógł rozwijać po własnéj myśli, hr. Gwalbert znał doskonale mocne i słabe strony jego i nie kochał go tak, jak Bernarda, którego przytém cenił wysoko.
Gdy tylko został panem swéj woli, hrabia natychmiast starał się wyszukać dawnego nauczyciela, po którym mu tak miłe, niezatarte zostało wrażenie. Sam poszedł na strych do niego i można sobie wyobrazić, jak się zdziwił Bernard, gdy go tu zobaczył wyciągającego obie ręce ku niemu i witającego go serdecznie.
— A! profesorze! co za dziura okropna! Jak ty tu żyć możesz? — zawołał, rozglądając się.
— Ale mnie tu doskonale — odparł Bojarski. — Wszystko jest stosunkowém. Dla hrabiego byłoby to chlewem, ale dla mnie jest pałacem niemal.
Gwalbert począł go ściskać.
— Mój miły, stary nauczycielu — rzekł — ja sto razy dogodniejszych pod strychem mam kilka niezajętych mieszkań. Przenieś się do mnie!
Bojarski potrząsnął głową.
— Nie może to być — rzekł. — U was byłbym na łasce, a tu jestem panem. Nie powiadam, ażebym się miał wstydzić waszéj łaski i mego ubóstwa, ale dałbym zły przykład. Wasza służba znałaby mnie i sądziła jako pasożyta i próżniaka.
— Mam dla pana obowiązki — odezwał się hrabia — czemu mi nie chcesz pozwolić, abym się z długu wypłacił, i to w taki sposób, że ja tego wcale nie poczuję?... Mieszkanie, stół, wszystko możesz miéć u mnie.
Bernard ciągle głową potrząsał.
— Serdecznie wam dziękuję, ale to nie może być — nie, nie! Pozwólcie mi pozostać niezależnym. Zyszczę na tém to, że wam, kochany hrabio, zawsze będę mógł mówić całą prawdę. Gdybym był chorym i głodnym, z pewnością do wasbym się odezwał; ale dzięki Bogu, zdrów jestem i mam co jeść. Chcę pozostać niezależnym.
— Trochę dumy — szepnął Gwalbert.
— Godziwéj — odparł Bojarski. — Jeśli z czego jestem dumny, to z tego, że w waszém sercu przyczyniłem się do rozwinięcia tych uczuć, jakich dziś mam dowody.
— I bądź pan pewnym — dodał wzruszony Gwalbert — że te uczucia się nie zmienią. Pozostanę uczniem waszym.
— I Mulińca.
— Poczciwy Muliniec byłby mnie popsuł, gdyby nie przyszedł po was — rzekł hrabia. — Szczęściem nie zatarło się, coście we mnie wszczepili.
Gwalbert napróżno potém, pod różnemi pozorami, nalegał na to, aby Bernarda do siebie przyciągnąć i przywiązać. Chciał mu oddać w zarząd bibliotekę, pomocnika dodać; ale Bojarski odmówił, bo wistocie była to synekura.
Często bardzo, gdy Gwalbert sam był, lub przyjmował wybranych gości, zapraszał i Bojarskiego.
Na te dni, ażeby się od innych nie wydawać gorszym i nie różnić, Bernard sprawił sobie frak, ubiérał się, kwasząc, i stawiał, będąc pewnym, że towarzystwo znajdzie dobrane.
Spędzał tam kilka godzin na miłéj rozmowie, puszczał swobodnie wodze myśli i językowi, wiedząc że mu to za złe nie będzie wziętém, i wracał zwykle orzeźwiony na ciele i umyśle.
Gwalbert go odwiédzał czasami, słowem byli z sobą jaknajlepiéj; a że hrabia miał wielkie znaczenie w kraju, równie imieniem jak olbrzymim majątkiem, przyjaciel téż jego dla wielu stawał się przez to ważną figurą, chociaż od wszelkich wpływów i pośrednictw się usuwał. Sam Gwalbert zasięgał czasem jego rady, a wyzwany, z prawdomównością bezwzględną wypowiadał zdanie swoje.
Panu radzcy Emilowi Twardzińskiemu, ważne zajmującemu stanowisko, a dwuznacznie przyjmowanemu w towarzystwach, chodziło wielce o to, aby był dobrze widzianym przez hrabiego.
Była to chwila jego życia, w któréj, nabroiwszy trochę dla pozyskania stanowiska, rozpocząć chciał rodzaj rehabilitacyi do dalszéj karyery potrzebnéj.
Salon hrabiego Gwalberta mógł mu być wielce pomocnym, ale tu wpływ i wiadome związki przyjaźni z Bernardem stawały na zawadzie.
Potrzeba było albo Bojarskiego ztąd wypchnąć, oczerniwszy, lub znowu się zbliżyć do niego. Radca był mistrzem w przystawianiu stołków i wywracaniu tych, którzy mu stawali na drodze.
Rozpoczął bardzo zręcznie, nie sam, ale przez innych, ośmiészanie Bernarda, wystawianie go niemal jak półwaryata, człowieka słabego i niepoprawnego ekscentryka. Ale hrabia Gwalbert odrazu tak stanowczo stanął w obronie dawnego nauczyciela, że się już nie ważono go napastować.
Panu Twardzińskiemu nie pozostawało tedy nic, nad zbliżenie się do dawnego dobroczyńcy i przejednanie z nim.
Była to rzecz trudna, bo po wielu przejściach, Bernard wiedział już dobrze, co był wart pan radca, i sądził go zimno, ale sprawiedliwie.
Spotkali się raz piérwszy, po długiém unikaniu wzajemném, w salonie hrabiego Gwalberta. Bojarski nierad był temu, trzymał się zdala, ale śmiały i zręczny radzca piérwszy starał się przełamać lody. Zbliżył się do niego, począł rozmowę, a na stronę odprowadziwszy, tak zręcznie nią pokierował, iż mógł uczynić wyznanie wiary swojéj. Przyznawał się, iż wiele w życiu popełnił omyłek, że starał się je naprawić teraz, że doświadczenie nauczyło go, jak dalece błądził.
Ujęty tą skruchą, która się szczérą zdawała, bo sam nigdy nie kłamiąc, Bojarski nikogo téż nie posądzał o nieszczérość — nie podejrzywał Emila o przewrotność i przestał stronić od niego.
Zaraz tego piérwszego wieczora długo rozmawiali z sobą, a radzca się o to starał, aby ze zdaniem Bernarda być w zupełnéj zgodzie. Drugim razem wyraził życzenie bliższych stosunków. Bojarski odparł skromnie, że ma wiele do czynienia, że mało czasu obraca na stosunki ze światem, ale że zawsze rad będzie dawnemu znajomemu.
W ten sposób nietylko Bojarskiego sobie pozyskał radzca, ale przez niego lepsze usposobienie hrabiego.
Nie przestał poza oczyma śmiać się i szydzić z dawnego opiekuna, ani mu szkodzić gdzie mógł bezkarnie — lecz napozór byli z sobą bardzo dobrze znowu.
Nie zbywało panu Emilowi na bystrości umysłu, na oczytaniu, na łatwości wysłowienia, na tém co pozyskuje ludzi; lecz nie miał żadnéj wiary w nic, ani przekonania... wszystko robił dla — jak to dawniéj nazywano — krescytywy.
Dla krescytywy urzędowéj poświęciwszy naprzód wiele, teraz dla towarzyskiéj chciał téż coś przynieść w ofierze. Narzędziem do niéj niewidoczném miał być Bernard, jawném hr. Gwalbert.
Nikt umiejętniéj, stopniowo i nieznacznie do celu iść nie umiał. Zupełnie tak podkradają się drapieżne zwierzęta, cicho pełznąc... dopóki się nie rzucą na swą ofiarę. Emil naprzód spotykał się tylko z Bernardem, potém począł przychodzić do niego, w ostatku zaś do siebie go zapraszać.
Samnasam nawet wznawiał wspomnienia młodości i brał Bernarda za serce, mówiąc mu z poszanowaniem o matce.
Wszystkie słabe strony Bojarskiego znał, odgadywał, wyzyskiwał.
Skończyło się na tém, że go hrabia Gwalbert zastał u przyjaciela na poufnéj rozmowie i radcę to w jego oczach podniosło.
Zapytany o niego, Bojarski nie taił, że popełnił w życiu kilka błędów, które on raczéj temperamentowi, niż sercu złemu przypisywał — ale wysoko oceniał zdolności i sądził że może być bardzo użytecznym, bo wierzył w jego dobrą wole.
Zdanie Bernarda odbiło się zaraz w dalszych stosunkach hrabiego z panem radzcą.
Nic łatwiejszém nie było, nad oszukanie dobrodusznego Bojarskiego, którego instynkt ostrzegał, ale serce zawsze ku pobłażliwości skłaniało.
Niewielu mając bliższych przyjaciół, zwolna przylgnął do radzcy, który, widząc w tém swą korzyść, nie odsuwał się i nie zrażał go.
Miał zapewne tę rachubę, iż późniéj pozbędzie go się, gdy mu nie będzie potrzebnym.
Tak stały rzeczy, gdy jednego gorącego dnia letniego, nad wieczór, spotkał się Bojarski z panem radzcą. Skwar był dokuczliwy.
Zaczęli rozmowę obojętną. Emil, który może się chciał pozbyć towarzysza, bo z nim niechętnie się pokazywał na ulicach — zapytany dokąd idzie, odpowiedział, że radby się w rzéce wykąpać i myśli jechać do łazienek nad Wisłę.
— To się wybornie składa — odparł Bojarski — bo ja także miałem zamiar iść do Wisły.
— Jedźmy więc razem — rzekł radzca.
Zawołano dorożkę i siadłszy do niéj, kazali się zawieźć do łazienek letnich na rzéce. Bojarski był doskonałym pływakiem i lubił bardzo pluskać się i dokazywać w wodzie. Radca Emil ze swych czasów łobuzowskich umiał téż nieźle pływać, choć stracił wprawę, bo rzadko miał czas iść do wody.
Rozebrali się i skoczyli do rzéki, niewiele zważając na znaki ostrzegające o głębinach i niebezpiecznych wirach. Silny dosyć, zręczny Bojarski puścił się daléj od brzegów, a radzca, choć otylszy od niego i ociężalszy, nie chciał się dać wyprzedzić. Podążył za nim.
Kilkanaście minut już orzeźwiali się kąpielą nieopodal jeden od drugiego, gdy Bernard usłyszał wykrzyk:
— Ratuj!
Czy to kurcz niespodziany pochwycił Twardzińskiego, czy trafił na prąd, który go pociągnął, dość że Bojarski ujrzał, iż walczy, tonie i wybić się usiłuje na powierzchnię wody napróżno... Jak mógł najrychléj popłynął w pomoc przyjacielowi, który oburącz go pochwycił, ratując się i.... obaj poszli na dno.
Z brzegów widziano to i już pośpieszano ku nim, gdy raz jeszcze ukazali się na powierzchni. Bernard jedną rękę wiosłując, drugą ciągnąc Emila, napróżno starał się wydobyć z prądu, który go porywał.
Nim rybacy przybyli na to miejsce, znikli znowu. Nierychło potém, opodal od miejsca w którém zatonęli, ukazał się Bojarski, wlokąc za sobą resztą sił Emila, który go nie puszczał, ale zdawał się już bezwładnym i skostniałym.
Obu ich razem wywleczono na ląd, gdzie szczęściem znajdował się doktór, który piérwsze zarządził środki, aby Emila przywołać do życia.
Bojarski był osłabiony, zmęczony, ale zachował jeszcze oddech i dopiéro na lądzie omdlał z wysilenia. Twardziński, który długo znaku życia nie dawał, wkrótce potém oczy otworzył, począł oddychać i nie ulegało wątpliwości, że był ocalonym.
Bojarski, z omdlenia ocucony, okazał się tak słabym, iż potrzeba było, przyodziawszy go nieco, wnieść do powozu i nieprzytomnego powoli przetransportować do domu.
Radzca, choć osłabiony, mógł sam udać się na spoczynek, doktorowi poleciwszy przyjaciela, który go ocalił.
Dano znać hrabiemu Gwalbertowi o wypadku, a ten natychmiast przybiegł z drugim lekarzem na strych, gdzie rzeźwiono i rozciérano Bojarskiego. Zdawało się wkońcu, iż życie będzie ocalone; ale nazajutrz, skutkiem gwałtownego wysiłku, wywiązało się silne płuc zapalenie.
Trzeciego dnia radzca Emil chodził, trochę tylko blady i bardzo jeszcze przestraszony, a Bernard leżał w gorączce.
Dawny uczeń go nie odstępował. Dwóch lekarzów siedziało u łoża; ale wszystkie środki użyte nie zdołały zmniejszyć choroby, która zagrażała już życiu.
Lekarz hrabiego nie taił, iż stan chorego jest niebezpieczny.
Dni kilka przeciągnęła się choroba, z małemi zmianami, które dozwalały Bernardowi, gdy odzyskiwał przytomność, poznając Gwalberta, doznać téj pociechy, że opuszczonym nie był. Przyznać należy i radzcy, że temu, który ratując go życie poświęcił, okazał się wdzięcznym. Siedział razem z Gwalbertem u jego łóżka i to go w opinii hrabiego bardzo dobrze postawiło.
Bernard ostatniego dnia czuł i wiedział, że żyć nie będzie.
Oczyma mierzył zdala papierów swych stosy, niepokończone prace, których nikt nie mógł użyć i nikt nie potrafiłby dokończyć... Uśmiéch łagodny przebiegał po jego ustach. Ciężko mu było mówić... Żądał od Gwalberta, aby jego papiery spalono, obstawał przy tém i wymógł słowo, że wola jego będzie spełnioną. Chciał, by go pochowano przy ojcu i matce.
Gwalbert dawał mu jeszcze życia nadzieje, których sam nie miał, ale Bojarski głową potrząsał. Czuł w piersi już zaczajoną śmierć, która nagle, jednym złamanym oddechem, koniec cierpieniu położyć miała.
Leżał, pobłogosławiony na wielką podróż przez duchownego, spokojny zupełnie. Nic żałował życia, które zamknął poświęceniem się dla ocalenia przyjaciela.
Nie mogąc go ratować, lekarze starali się przynajmniéj ulżyć cierpieniom i w śnie spokojnym, marząc, duch uleciał w krainy światłości...
Za trumną szli hr. Gwalbert, radzca z głową spuszczoną, jakby zawstydzony że żył, gdy Bernard za niego umiérać musiał, Muliniec z żoną, panna Henryka, wszyscy aż do Piotrusia Grochowskiego, z zagryzionemi wargami i pomarszczoném czołem.
Redaktor gazety zbliżył się do niego, nim doszli do Powązek.
— Słuchaj, Piotruś — rzekł — tyś go dobrze znał, byliście z sobą przyjacielsko. Na jutro mi potrzeba nekrologu. Rozumiész?
Zpod okularów zukosa spojrzał Grochowski.
— Daj mi ty pokój — szepnął półgłosem. — Pewnie jakie sto wiérszy, nie więcéj.
— A cóż myślisz? — odparł redaktor — albo to niedosyć dla niego?
— Ani dla niego, ani dla mnie tego niedosyć — odezwał się Piotruś. — To przecie był człowiek nieznany, ale znakomity i oryginalny, a do innych niepodobny.
— Rozumiem — zamruczał redaktor. — Wszystkiém tém stał się dopiéro teraz, gdy umarł, bo za życia nieraz słyszałem, coś mówił o nim. Mieliście go niemal za waryata.
— I był niemal waryatem — zawołał Piotruś, który w téj chwili spostrzegł, że woskiem się okapał i wpadł w bardzo zły humor — ale to nie przeszkadza, że zarazem był genialnym. O nim książkę napisać można, a ty chcesz sto wiérszy.
— Pisz sobie późniéj tomy, ale ja nie mogę mu dać większego nekrologu — rzekł redaktor. — Nie był popularnym... Kogo on obchodzi?
— I ja w ten nekrolog mam włożyć wszystko, aby potém obszérniejszych nie czytano? — rzekł Piotruś. — To nie może być, winienem więcéj jego pamięci.
Redaktor począł mu coś szeptać, ale na ucho. Grochowski słuchał już teraz cierpliwiéj, zamienili słów kilka niedosłyszanych i... rozmowa była skończoną.
Człowiek, o którym nie mówiono za życia, nazajutrz miał niejeden nekrolog Piotrusia, który zastrzegał, że obszérniejszy życiorys przygotowuje; gorące wspomnienie napisała także panna Henryka, patetycznie pożegnał nieboszczyka Muliniec... Wszyscy podnieśli czyn ten, którego padł ofiarą, uczcili życie poświęceń, a o pracach mało znanych mało téż powiedziano.
Hrabia Gwalbert znajdował, że spełnienie woli zmarłego, który papiery spalić kazał, byłoby niesprawiedliwością i barbarzyństwem. Ofiarował swoim kosztem drukować to, coby się znalazło godném ogłoszenia i zupełnie wykończoném. Piotruś i Muliniec podjęli się przejrzéć niezmierną tę masę papierów, która po nim pozostała.
Podzielili ją nawet między siebie i w piérwszych dniach wzięli się do roboty z wielkim zapałem.
Po niejakim atoli czasie Piotruś począł ostygać. Darmo wykonać olbrzymi ten przegląd, było dla niego niepodobieństwem. Muliniec téż rozkładał prace na lata.
Hrabia Gwalbert napróźno naglił, zachęcał i upominał się: rzecz została odłożoną.
Nie możemy zaręczyć za to, czy wypisy i notatki luźne nie posłużyły potém Grochowskiemu do wykonania znakomitych studyów nad pewnemi epokami piśmiennictwa.
Muliniec dobył wiązankę poezyj, które, połączone z dawniéj wydanemi, złożyły się na ładny tomik, wydrukowany kosztem hrabiego Gwalberta, który się téż i o krzyż granitowy postarał na mogile.
Tak zgasł, imienia i sławy nie zostawiając po sobie, poczciwy szermierz, który nie umiał wzbić się wgórę i przeszedł małą ścieżynką, obok wielkiego gościńca, pełnego próżnéj wrzawy i pyłu... Tak giną inni, nieznani pracownicy w winnicy, nieumiejący wyzyskać dla siebie skarbów pokornego ducha.
Któż wié... może geniusz spał w nim, nieśmiałością spowity, niewiarą w siebie skrępowany...
Zato iluż bohatérów przy trąb odgłosie wjeżdża do nieśmiertelności, bo z odrobiny wody i mydła umieli wydmuchnąć lśniącą barwami tęczowemi bańkę, bawiącą oczy... a nic niemówiącą do duszy.
Sprawiedliwe-li są losy i sądy? Nie wiem — ale pojedynczy człowiek ma-li co w sobie, czegoby w spuściźnie nie wziął z przeszłości, i w ogólnym rachunku idzie-li o to, kto śpiewał, jeśli pieśń w porę zabrzmiała?
Dziś i mogiły Bojarskiego niéma już na Powązkach, i z jego papierów wysnuło się tyle nitek, utkało tyle kobierczyków i kobierców, że one przeszły na własność tych, co je na krośnach nowych rozpięli.
Requiescat in pace!

KONIEC TOMU II I OSTATNIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.