Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że Bernard nadejdzie, z którym o nowém mieszka niu naradzić się potrzebowała.
Tymczasem zawiodła ją nadzieja. Bernard nie przyszedł tak rychło, powieki ciężkie, ołowiane zapadły na znużone oczy i staruszka, parę razy napróżno usiłując się ze snu otrząsnąć — uległa mu wkońcu. Siedziała, jak zwykle, wyprostowana, z głową nieco na piersi spuszczoną, ze spartemi na stoliku rękami, z których uśpienie różaniec wyrwało. Nie upad! on na ziemie, zawisł na palcach. Twarz profesorowéj wypogodzona była, spokojna, niemal uśmiéchnięta, czoło wygładzone, usta napół otwarte zdawały się ostatnie słowo modlitwy trzymać na bladych wargach.
Zmierzchało. Katarzyna kilka razy ukazywała się w progu, chcąc o czémś pomówić ze starą swą panią, ale przychodziła pocichu, z ostrożnościami, bo wiedziała że czasem drzémie, a snu tego jéj przerywać nie chciała.
Profesorowa téż nie lubiła, aby ją na drzémce poobiedniéj pochwycono; nie przyznawała się do niéj.
Raz i drugi zajrzawszy i widząc profesorową ciągle nieruchomie siedzącą, gdy wedle jéj rachuby godzina już się zbliżała do przygotowania podwieczorku — sługa stara weszła, chrząkając i posuwając nogami, aby panią obudzić.
Bojarska zawsze sen miała bardzo lekki; zdzi-