Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/499

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

więcéj niż chlubił z uczuciami, które tylko w czyn się obracając, wartość mają. Ale kochał utraconych rodziców i utrzymywał z duchami ich ten związek, który jest wiarą w nieśmiertelność. Czasem zdawało mu się, że głazy z za grobu przemawiały do niego w sposób tajemniczy.
Był to dzień jesienny. Cmentarz, ze swemi pomnikami i drzewy, które żółtemi liśćmi spadłemi obsypywały groby, w popołudniowéj godzinie prawie pusty, cichym smutkiem jakimś był nacechowany. W téj porze roku mało nawet ptactwa pozostaje u nas i jedne wróble tylko stadami po drzewach osiadają. Z ukosa padające promienie zachodzącego słońca, pasami i smugami złociły kamienie poczerniałe, powiędłe wianki, suche gałęzie i gdzieniegdzie dokwitające jeszcze letnie resztki zieloności.
Choć wszystko tu było smutne, a Bernard przychodził niewesoły, przeszedłszy próg i posunąwszy się w głąb cmentarza, uczuł w sercu jakąś ulgę i dziwny spokój. Wionęła nań ta cisza i ochłodziła piersi. Czoło się powoli rozjaśniło, pierś wolniéj i swobodniéj oddychać zaczęła. Promienie słońca jesiennego zdały się uśmiechać.
Szedł powoli ku znajomemu kątkowi. U grobu rodziców stała mała kamienna ławeczka, którą on sobie tu postawił, aby mógł czasem dłużéj posiedziéć. Od opasującéj galeryjki miał zawsze