Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Miano wyjeżdżać w sobotę, nie rozrachowawszy się z szabasem; w niedzielę kapelan nie pozwalał, w poniedziałek obawiała się profesorowa i tak ściągnęło się aż do wtorku, ale we wtorek o świcie Chaim miał konie przyprowadzić — i... w imię Boże!... Żegnał się tymczasem Bernardek... Znali go tu wszyscy i lubili, więc z kim się nie trzeba było żegnać? Stara Fajga, któréj nic nigdy winien nie był, ofiarowała mu piernik na drogę.
Z drugiéj strony Akademii, w uliczce wiodącéj na przedmieście, całéj niemal z zastawionéj dworkami, w których mieszczanie utrzymywali ubogich studentów, na rogu był domek wdowy po profesorze, ubogiéj kobiéty, utrzymującéj się téż z uczniów, nad którymi prawdziwie po macierzyńsku czuwała.
Pani Saska, wcześnie owdowiała, młoda jeszcze, ale blada, zmęczona i schorowana, bo los ją na ciężką próbę i walkę nad siły narażał, żyła tylko dla jedynego dziécięcia, córeczki dochodzącéj lat dziesięciu.
Klarka, bardzo rozbudzona, nad wiek swój rozwinięta, była miłą i śliczną dziewczynką, chociaż nad ten wdzięk powierzchowny niczém się nie odznaczała. Samowolną była. Kapryśna trochę, tyranizowała matkę, panować chciała jéj i wszystkim w domu, stroić się lubiła nadto — ale taki