Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dawno, bardzo dawno nie spotykałem tu już pani i nie spodziéwałem się — rzekł Bernard.
— Bo ja téż długo nie miałam czasu, nie chodziłam — odparła dźwięcznym głosikiem dziewczyna. — Ale pan pewnie słyszałeś? — dodała figlarnie — miałam iść za mąż.
Bojarskiemu serce uderzyło.
— No, i chwała Bogu — zaczęła wesoło — jakoś się to rozeszło. Nie idę.
— Bo téżby to podobno nie było dobrane małżeństwo — podszepnął Bernard.
— Dlaczego? — naiwnie szczebiotała Klarcia. — Mężczyzna wcale niestary, niebrzydki, wdowiec, majętny. Byłabym poszła, choć go nie kochałam;, ale wuj dowiedział się tam czegoś, nie wiem... i wszystko się rozerwało.
— Ja pani winszuję tego — rzekł Bernard. — Znajdziesz łatwo.
— O, niełatwo — paplała daléj Saska. — Ja jestem wymagająca. Serce to tam jak sobie chce, ale musi być człowiek majętny, żebym nie miała troski o nic. Co mi po życiu ciężkiém?
Słuchał Bernard przerażony.
— Żartujesz pani.
— Nie, doprawdy — rzekło dziéwczę. — Patrzyłam na ciężkie życie matki, dzieliłam je z nią, mam tego dosyć.
— Ale uczucie osładza wszystko!