Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Bernard: dziecko, rozmowami z nim rozbudzone, myśleć zaczynało. Przybycie Bojarskiego, obcowanie z nim, podziałało na paniczyka w sposób niespodziéwany. Żelazne kluby, w które go od dzieciństwa zakuła wola matki, piérwszy raz mu zaciężyły. Rodziła się chętka oporu, zmiany jakiéjś, swobody i samoistności, chociaż Bernard nigdy najmniejszém słowem do nieposłuszeństwa go nie podbudzał.
Dzieciak przez ostrożne słowa nauczyciela zaczynał widziéć świat inny, nowy — nie taki, jakim go otaczała matka. Ciekawość razem i pragnienie życia przywiązywały go do mistrza.
Nie taił się z tém przed matką, że Bojarskiego bardzoby mu żal było, a i to wpłynąć miało na ostateczne rozstrzygnięcie o przyszłości.
Bernard milcząco powitał matkę, całując ją po rękach; ona patrzyła mu w oczy niespokojna, starając się zbadać, co przynosił. Lękała się zarazem i pragnęła, aby pozostał u hrabiów. Sama nie wiedziała, co lepszem było.
— Z czém-że ty przychodzisz? — zapytała go pocichu.
— Dotąd niéma nic jeszcze, nie mówiono ze mną — rzekł Bojarski — chociaż w tych dniach termin upływa.
— Jakże ci się zdaje? Co przeczuwasz? — dodała matka. — Co do mnie, modlę się: Bądź wola