Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

znało, niż trafić może na skryte a gorsze jeszcze niebezpieczeństwo?
Hrabina poczęła od opowiadania o swém spotkaniu z Bernardem.
— Koniec końcem — rzekła wprost, z krwią najzimniejszą — sam mi podziękował, ten jeden kładąc warunek, że o żadnéj indemnizacyi słyszéć nie chce.
— Tego ja byłem pewnym — dodał żywo l’abbé — ma uczciwą dumę ubogich. Szkoda człowieka, ale... im czystszym jest i zacniejszym, tém staćby się mógł z marzycielstwem swém groźniejszym dla Gwalbertka.
Hrabina zamyślona stała oparta o stolik.
— I mnie z nim rozstać się będzie trudno — rzekła — a co najgorsza, przewiduję że Gwalbert, który się przywiązał do niego, będzie go opłakiwał. I jak mu tu wytłumaczyć, że się on z nami, czy my z nim rozstajemy?
— Ale on z nami, on z nami! — podchwycił ksiądz. — Tak jest wistocie: on piérwszy podziękował pani hrabinie. Trudno siłą człowieka i gwałtem trzymać, gdy chce odejść.
Oboje zadumani czas jakiś milczeli.
— Nie mam sobie nic do wyrzucenia — rzekła hrabina — najmniejszego niebacznego słowa. Nie mogłam go obrazić, zwróciłam tylko uwagę nato, że mi demokratyzuje Gwalbertka.