Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miał jednak zamiaru witać się, usiłując pominąć gdy usłyszał głos dźwięczny.
— Cóż to, pan mnie nie poznajesz?... A! to pięknie!
Bojarski stanął; przywitał się zmieszany dosyć chłodno, ale serce mu biło gwałtownie.
Z jakiego powodu Klarcia teraz życzyła sobie zbliżyć się znowu do Bernarda — czy dlatego, że on jéj się zdawał unikać, na przekorę, czy przez prostą ciekawość? ona sama może tego dobrze nie wiedziała. Mogła to być fantazya tylko, lub rachuba w chwili, gdy dla oczyszczenia się pragnęła zdobyć sobie męża powolnego, coby jéj dał imię swe, a nie przeszkadzał w niczém.
Bernard, zakochany, łagodny, zdawał się (bo go nie znała dobrze) stworzonym do takiéj roli.
— Gdybym pani nie poznał — odpowiedział, zawahawszy się nieco, Bojarski — byłożby w tém co dziwnego? Tyle lat nie widywaliśmy się, pani wypiękniałaś cudownie, stałaś się inną, a ja...
— No, a pan? cóż pan? Wszak matka żyje, zdrowa?
Bernard ujęty został wspomnieniem swéj ukochanéj matusi.
— A! dzięki Bogu — rzekł żywo — matka ma się dosyć dobrze, choć trochę postarzała... jak ja — dodał z uśmiechem. — Pani tylko masz przywiléj wiecznéj młodości.