Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy matka nalegać zaczęła na zasmuconego chłopaka, wyspowiadał się jéj wkońcu.
— Ja nie wiem — rzekł — jak ludzie mogą z obojętnością i krwią zimną patrzéć na ginącą w oczach ich istotę, w któréj może skarb się ukrywa; nie pojmuję, że się nim nikt nie zaopiekuje.
— Mój drogi — odparła Bojarska — my przynajmniéj podjąć się tego nie możemy. Zważ jak nam samym utrzymać się jest trudno, jak ubodzy jesteśmy. Nie wiész co to jest wziąć do domu obcego, rozpuszczonego, przywykłego do rozpusty chłopaka. Dla ciebie byłaby to troska nieustanna, przeszkoda w nauce, a dla mnie kłopot bez miary, obawa. Łobuz, musi być niesforny, sam mówisz że jest złośliwy. Niepokój ciągły... Jego nie poprawisz, a my się zagryziemy.
— A! matusiu — przerwał Bernardek — gdyby nie ty, nie namyślałbym się ani chwili. Naturalnie, że z nim będzie wiele do czynienia, nim się go przerobi; ależ niemała rzecz człowieka wyrwać zagubie. Myśmy téż siéroty, więc nad siéroctwem serca nasze litować się umieją... Płakać mi się chce, gdy myślę, że ten biédak przepadnie.
Profesorowa wzdychała. Godziła się na poświęcenie staréj odzieży, choć ją można było sprzedać i wziąć kilkanaście złotych; gotowa by-