Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dze się uczył... radował się ożywieniem Bernardka, piérwszy raz w lasach i na szérokiém polu zachwycającego się widokiem wschodu i zachodu, biegającego oczyma za chmurami.
Z rodzajem gorączki chłopiec tę podróż odbywał, niezmordowany. Na noclegach wybiegał daleko, kładł się późno, wstawał do dnia, puszczał się w las, gdy bryka wlokła się po piasku. Wszystko dla niego cudném było i zachwycającém, oprócz ludzi. Tych i postacie i obyczaje budziły w nim więcéj podziwienia, niż spółczucia.
Oprócz żebraków, dla których się dopraszał grosika, a matka go chętnie dobywała z woreczka, reszta tych postaci pospolitych, zbrukanych, często napiłych i kłócących się wrzawliwie — wstręt mu czyniły i odrazę.
Powracał do swéj myśli, dlaczego w książkach świat ten tak jest piękny, a rzeczywistość tak zbrukaną i niezdarną?
Nie mógł tego pojąć — ale tém więcéj sobie obiecywał sam stać się czémś piękném i innym pomagać, aby takimi byli. Wprawdzie w naturze spotykał wiele téż istot brzydkich i wstrętliwych, ale w nich coś było oryginalnego — a w ludziach i tego nie znajdował.
Na coś to jednak wszystko być musiało potrzebném, lecz cel przechodził jego pojęcie.
Kilka tych dni powolnego wleczenia się po