Obłomow/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Obłomow | |
Podtytuł | Romans w dwu tomach | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ | |
Data wyd. | 1922 | |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński | |
Tytuł orygin. | Обломов | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
W mieszkaniu swojem, na ulicy Grochowej, w domu, którego ludności starczyłoby na całe miasto powiatowe, rano leżał w łóżku Ilja Iljicz Obłomow.
Był to człowiek trzydziestu paru lat, średniego wzrostu, przyjemnej powierzchowności, o mocno szarych oczach, ale w rysach jego twarzy nie dostrzegało się żadnej myśli, żadnego skupienia. Myśl, jak ptak, błądziła po twarzy: pokazywała się w oczach, siadała na półotwartych ustach, chowała się w zmarszczkach czoła, niekiedy znikała zupełnie, a wówczas na niej malowała się spokojna, równa obojętność. Z twarzy przechodziła ona na całą jego postać i zdawało się, że ją widać było nawet w fałdach szlafroka.
Niekiedy wyraz jego twarzy przybierał charakter niby zmęczenia, niby znudzenia. Ani zmęczenie, ani nuda nie mogły wszakże ani na chwilę pozbawić twarzy wyrazu tej miękkości, która zdawała się być zasadniczym rysem nietylko twarzy lecz i duszy. Wyglądała ona otwarcie i jaśniała we wzroku, w uśmiechu, w każdym ruchu głowy i rąk. Człowiek obdarzony nawet bardzo powierzchowną obserwacją, najbardziej chłodny, spojrzawszy na Obłomowa, musiałby powiedzieć: musi to być dobry człowiek, prosta natura. Ktoby jednak dłużej i życzliwiej wpatrywał się w tę twarz, minąłby ją zamyślony i z uśmiechem.
Cera twarzy Ilji Iljicza nie była ani rumianą, ani smagłą, ani bladą — nijaką, poprostu, może dlatego Obłomow osunął się, postarzał się przedwcześnie, czy wskutek braku ruchu czy powietrza, a może jednego i drugiego. Wogóle ciało jego, sądząc według przyciszonej białej barwy szyi, małych nieco obrzmiałych rąk i również białych ramion, wydawało się w mężczyźnie zbyt wypieszczonem.
Ruchy jego, nawet gdy był wzburzony, odznaczały się pewną miękkością i powolnością, nie pozbawioną estetycznego wdzięku. Gdy z duszy wysuwała mu się na twarz chmura trosk, wzrok jego zamącał się, na czole zjawiały się fałdy, a twarz wyrażała kolejno wątpliwość, smutek, lęk nawet, ale rzadko wzburzenie takie objawiało się w formie określonej myśli, a jeszcze rzadziej przeobrażało się w stały jakiś zamiar. Wszystko kończyło się westchnieniem, apatją i niby półsennością.
Ubranie Obłomowa odpowiadało zupełnie jego spokojnemu wyrazowi twarzy, jego wydelikaconemu ciału. Miał on na sobie szlafrok z prawdziwej perskiej materji, prawdziwie wschodniego typu, bez najmniejszego podobieństwa do Europy; nie posiadał żadnych kutasów, aksamitów, żadnych zagięć, ale był tak obszerny, że Obłomow mógł dwukrotnie owinąć się nim. Rękawy, stosownie do mody azjatyckiej, szły szeroko od palców ręki do ramienia. Chociaż szlafrok ten utracił zczasem świeżość swoich barw, a nabrał natomiast brudu, zachował jednak w zupełności swój charakter wschodni i doskonałość materji.
Szlafrok ten posiadał w oczach Obłomowa nieocenione przymioty: miękkość i elastyczność. On nie czuł go na sobie. Szlafrok, jak posłuszny niewolnik, stosował się do najlżejszych ruchów właściciela.
Obłomow w domu chodził zawsze bez krawatki i bez kamizelki, gdyż lubił swobodne ruchy. Pantofle nosił długie, miękkie, szerokie, ażeby wstając z łóżka i nie patrząc, odrazu trafić w nie nogą.
Leżenie Ilji Iljicza nie było wynikiem konieczności, jak u chorego, który chce spać, lub też z przypadku, gdy ktoś zmęczony, ani przyjemnością, jak u człowieka leniwego, pragnącego zasnąć wogóle — było to czemś normalnem w jego życiu. Gdy przebywał w domu — a on zawsze był w domu — Obłomow leżał i to zawsze w tym samym pokoju, który był jego gabinetem, sypialnym i bawialnym pokojem. Mieszkanie jego składało się z trzech innych pokojów, ale on rzadko zaglądał do nich, chyba rano i to nie codziennie, gdy służący zamiatał jego gabinet, co niezawsze miało miejsce. W pokojach tych meble były zakryte pokrowcami, rolety spuszczone.
Pokój, w którym leżał Obłomow, wydawał się na pierwszy rzut oka bardzo ładnie umeblowanym: było tam biurko z czerwonego drzewa, dwie kanapki pokryte jedwabną materją, parawan obciągnięty czerwoną materją, na której widać było wyszywane ptaki, nie widziane nigdy w przyrodzie, i niebywałe owoce. Były tam jedwabne firanki, dywany, kilka obrazów, trochę ozdóbek bronzowych i porcelanowych i mnóstwo pięknych drobiazgów.
Ale doświadczony wzrok człowieka, obdarzonego smakiem estetycznym, z jednego rzutu oka na wszystko, co tu było, dostrzegłby chęć zachowania pozorów dobrego smaku — byle wzrok ludzki zadowolnić. Obłomow myślał o tem wtenczas, gdy meblował swoje mieszkanie. Wybredny smak nie zadowoliłby się oglądaniem ciężkich, niezgrabnych krzeseł z czerwonego drzewa, ani też mało estetycznemi etażerkami. Tylna część jednej kanapki osiadła nieco, fornirowane części wydęły się.
Taki sam charakter miały wszystkie drobnostki, wazy i obrazy.
Obłomow obojętnym był na przyozdobienie swego gabinetu, patrzył na to chłodno, jak gdyby pytał: kto też wpakował to wszystko tutaj? Równie obojętnie, jak Obłomow na swoją własność, zapatrywał się na nią, może jeszcze bardziej obojętnie, służący jego Zachar. Przypatrzywszy się bliżej, gabinet uderzał wprost w oczy swoim brudem i niechlujstwem.
Na ścianie, obok obrazów, w festonach zwieszała się pajęczyna, przesiąknięta kurzem; lustro, zamiast odbijania różnych przedmiotów, mogłoby raczej służyć za deskę do pisania, tak bardzo było kurzem pokryte. Na dywanie były różne plamy. Na kanapie leżał ręcznik, na stole widać było prawie co rano niesprzątnięte od wieczerzy talerze, solniczkę, ogryzione kosteczki i okruszyny chleba. Gdyby nie talerze i nie oparta o róg łóżka fajka na długim cybuchu, gdyby nie sam gospodarz, leżący na niem, można byłoby przypuszczać, że tu nikt nie mieszka, — do tego stopnia wszystko było zapylone, spłowiałe — wogóle brakło śladów żywego człowieka. Na etażerce leżało wprawdzie parę otwartych książek, sterczał jakiś dziennik, na biurku widać było atrament i pióra, ale, gdyby do kałamarza ktoś włożył pióro, wypędziłby tylko przelękłą muchę.
Ilja Iljicz obudził się, wbrew zwyczajowi, bardzo wcześnie, około godziny ósmej. Wyglądał na bardzo zakłopotanego. Na twarzy jego malowały się naprzemiany — niby przestrach, niby tęsknota i zagniewanie. Widać było, że odbywała się w nim walka wewnętrzna, ale rozum jeszcze z pomocą nie przychodził.
Cała rzecz w tem, że Obłomow otrzymał wczoraj nieprzyjemny list od swego rządcy. Wiadomo, o jakich tematach może pisywać rządca: nieurodzaj, podatki, zmniejszenie dochodu i t. p. Chociaż rządca i zeszłego roku i dawniej pisywał listy takiej samej treści, ale ten list ostatni podziałał na niego tak przykro, jak każda niemiła niespodzianka.
Alboż to rzecz małej wagi? Proszę pomyśleć o środkach zażegnania tych wszystkich kłopotów. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Obłomowowi: on po pierwszym nieprzyjemnym liście od rządcy przed kilkoma laty począł obmyślać, jak przeprowadzić różne ulepszenia w zarządzie majątkiem.
Według tego planu należało przeprowadzić różne zmiany — ekonomiczne, policyjne i inne. Plan wszakże nie był jeszcze w całości obmyślony, a przykre listy zarządcy powtarzały się co roku, zmuszały go do zastanawiania się, a zatem mąciły mu spokój. Obłomow rozumiał potrzebę jakiejś stanowczej decyzji, zanim plan będzie ostatecznie obmyślony.
Natychmiast po przebudzeniu się postanowił się umyć, wypić herbatę, namyśleć się, coś skombinować, zanotować i wogóle całą tą sprawą zająć się na serjo.
Już od pół godziny leżał, męcząc się samym zamiarem podjęcia tej pracy, ale rozmyślił się, że przecież może to zrobić i później, a herbatę można wypić, jak zwykle, w łóżku — przecież leżenie nie przeszkadza mu myśleć.
Tak też zrobił. Po herbacie podniósł się na łóżku, miał zamiar wstać, a nawet spoglądał na pantofle. Spuścił już jedną nogę z łóżka, ale natychmiast prawie wsunął ją pod kołdrę.
Zegar wydzwonił pół do dziesiątej. Ilja Iljicz poruszył się niespokojnie.
— Cóż ja sobie myślę w samej rzeczy! — krzyknął prawie głośno, niecierpliwie. — Trzebaż mieć sumienie i brać się do roboty. Gdyby człowiek pozwolił sobie tylko — oho!
— Zachar! — krzyknął.
W pokoju, oddzielonym od Ilji Iljicza tylko niewielkim korytarzem, wydało się, jak gdyby pies łańcuchowy warknął, potem uderzenie nóg o podłogę, jak gdyby ktoś zeskoczył z wysokości. To właśnie Zachar zeskoczył z leżanki, na której zwykle leżał, drzemiąc.
Do pokoju wtoczył się starszy mężczyzna w szarym surducie, pękniętym pod pachą, z pod którego wyglądał kawałek koszuli, w szarej kamizelce, z miedzianemi guzikami, o głowie łysej, jak kolano, i tak niezwykłej obfitości bokobrodach, że każdej strony ich starczyłoby na wielką brodę.
Zachar nie usiłował zmienić ani swego wyglądu, ani postawy, ani nawet ubrania, w którem chodził na wsi. Ubranie sprawiał mu Obłomow według wzoru, wywiezionego ze wsi. Szary surdut i szara kamizelka tem bardziej mu się podobały, że to ubranie przypominało mu liberję, jaką nosił niegdyś, towarzysząc państwu do cerkwi lub z wizytą. Liberja w jego pojęciu była najgodniejszem świadectwem dostojności domu Obłomowych.
Więcej nic nie przypominało mu szerokiego pańskiego życia i spokoju głuchej wsi. Starzy rodzice Obłomowa umarli, a portrety familijne zostały na wsi i pewnie gdzieś na strychu leżą w zapomnieniu. Opowiadania o życiu w starym dworze i o godności rodziny zamierają powoli i żyją tylko w pamięci pozostałych na wsi starych ludzi. Dlatego też Zachar cenił swój szary surdut. Ten surdut przeto i jeszcze trochę śladów w wyrazie twarzy i zachowaniu się Obłomowa przypominało mu jego rodziców. Takie same kaprysy miał i młody Obłomow: chociaż mruczał, a nieraz i głośno zwymyślał, ale Zachar uważał je jako objaw pańskiej woli, pańskiego prawa, przypominało mu to wszystko czasy przeżytej potęgi i wielkości.
Bez tych kaprysów nie odczuwał on władzy pańskiej; bez nich nic nie budziło w nim wspomnień o młodości, o wsi, którą opuścili dawno, nie przypominało opowiadań o starym dworze, jedynej kroniki, powtarzanej przez starych ludzi i niańki — z rodu w ród.
Dom Obłomowych należał niegdyś do wielkich i znakomitych w swoim zakątku, a potem, Bóg wie jakim sposobem, ubożał, malał i wkońcu zatarł się między szlacheckiemi rodami. Tylko posiwiali starzy słudzy przechowywali tradycyjnie i powtarzali jedni drugim opowiadania o przeszłości, przechowując je jako najdroższe pamiątki.
Oto dlaczego Zachar tak kochał swój szary surdut. Może i bokobrody swoje kochał dlatego, że widział starych służących pańskiego dworu, ozdobionych tą arystokratyczną oznaką.
Ilja Iljicz, pogrążony w zamyśleniu, długo nie spostrzegał wejścia Zachara. Zachar stał i milczał. Zakaszlał wreszcie.
— Czego ty chcesz? — spytał Ilja Iljicz.
— Pan mnie wołał.
— Wołałem? Dlaczego wołałem ciebie — nie pamiętam — odpowiedział Obłomow, przeciągając się. — Wracaj do siebie, a ja sobie przypomnę.
Zachar wyszedł, a Ilja Iljicz leżał i nie przestawał myśleć o przeklętym liście.
Minęło pół godziny.
— Dość tego leżenia! — trzeba nareszcie wstawać... Aha, a możebym ja jeszcze raz pilnie przeczytał list rządcy, a potem dopiero wstanę. — Zachar!
Znowu słychać było ten sam skok i głośniejsze warczenie. Zachar wszedł, a Obłomow znowu zamyślił się. Zachar stał ze dwie minuty, nieprzychylnie bokiem spoglądając na pana — wreszcie chciał odejść.
— A ty dokąd? — spytał nagle Obłomow.
— Pan nic nie mówi, pocóż mam stać daremnie? — odpowiedział ochrypłym głosem Zachar. Głos utracił jakoby wtedy jeszcze — powiadał — gdy jeździł na polowanie z chartami, wówczas wiatr go zawiał.
Stał półobrócony do Obłomowa i zezem spoglądał na niego.
— Cóż to, czy nogi ci uschły, że nie możesz ustać? Widzisz przecież, że jestem zamyślony — więc czekaj! Mało ci jeszcze leżenia? Odszukaj list, który wczoraj otrzymałem od rządcy. Gdzieżeś go zapodział?
— Jaki list? Żadnego listu nie widziałem — odpowiedział Zachar.
— Przecież ty go sam odebrałeś z rąk roznosiciela. Przypomnij sobie — taki był zabrukany!
— Skądże ja mam wiedzieć, gdzie go pan położył — mówił Zachar, uderzając ręką po różnych papierach, leżących na stole.
— Ty nigdy nic nie wiesz! W tamtem pudełku poszukaj! Może spadł za kanapę. Widzisz, oparcie od kanapy dotychczas niepoprawione. Mógłbyś przecie zawołać stolarza i kazać poprawić. Sam przecież złamałeś! O niczem nie pomyślisz!
— Nie łamałem wcale — odpowiedział Zachar, — sama się złamała. Nie wieki przecież miało trwać, musiało się kiedyś złamać!
Ilja Iljicz nie oponował.
— Cóż, znalazłeś? — zapytał.
— O, tu są jakieś listy.
— Nie te wcale!
— Innych niema — odrzekł Zachar.
— Dobrze, dobrze — ruszaj! — niecierpliwie odpowiedział Obłomow. — Jak wstanę, sam poszukam.
Zachar wrócił do siebie. Ledwie oparł się rękami o leżankę, gdy usłyszał gwałtowne wołanie:
— Zachar! Zachar!
— Ach, Boże mój! — mruczał, wchodząc do gabinetu. — Co to za męczarnia! Gdyby już śmierć rychlej mnie zabrała!
— Czego pan chce — mówił — opierając się jedną ręką o odrzwia i stojąc bokiem, lekceważąco zwrócony do Obłomowa tak, że ledwie półokiem mógł go widzieć, a Obłomow widział tylko jedną stronę bokobrodu, nastroszoną jak krzak, z którego lada chwila jakiś ptak wyleci.
— Chustkę do nosa! Prędzej! Mógłbyś się sam przecież domyśleć! Nie widzisz? — ostrym głosem mówił Ilja Iljicz.
Zachar nie okazał ani zdziwienia, ani niezadowolenia, wysłuchawszy rozkazu i wymówki, uważając widocznie jedno i drugie za rzecz słuszną i naturalną.
— A skądże ja mogę wiedzieć, gdzie chustka do nosa — odmruknął — i począł chodzić po pokoju, obmacując każde krzesło, chociaż widać było i bez tego, że na krześle nic nie leży.
— Wszystko pan gubi! — mruczał, otwierając drzwi do bawialnego pokoju, aby zobaczyć, czy tam chustki niema.
— Dokąd? Tutaj szukaj! Od trzech dni ja w bawialnym pokoju nie byłem.
— Prędzej! Prędzej! — naglił Ilja Iljicz.
— Gdzie chustka? Niema chustki! — mówił Zachar, rozchylając obie ręce i spoglądając w różne kąty. — Otóż jest! — krzyknął swoim chrypliwym głosem. — Siedzi pan na niej... widać, koniec sterczy. Leży pan na chustce i szuka chustki!
Nie mówiąc nic więcej, Zachar zamierzał odejść.
Nieprzyjemną była Obłomowowi taka niewłaściwość z jego strony, znalazł więc inny sposób gderania na Zachara.
— A czystość u ciebie jaka! Kurz wszędzie — Boże! Spójrz tylko po kątach! Nic nie robisz!
— Już jeżeli ja nic nie robię... — zaczął Zachar obrażonym tonem. — Życia nie żałuję... kurze zmiatam... pokoje zamiatam prawie codziennie.
Ręką wskazał na środek pokoju i na stół, na którym były jeszcze resztki wczorajszego obiadu.
— Tu... tu... wszystko zamieciono, uporządkowano, jak na wesele, czegoż więcej trzeba?
— A to co? A to co? — przerwał mu Ilja Iljicz, wskazując na ściany i na sufit — a to? a to?
Wskazywał na ręcznik, który od wczorajszego rana leżał nietknięty, na talerz, leżący na stole z kawałkiem chleba.
— No, to przecież mogę zabrać — rzekł z pewną wyrozumiałością Zachar, biorąc talerz.
— Tylko to? A kurz na ścianach? A pajęczyna? — mówił Obłomow, wskazując jedno i drugie.
— To przecież ja przed Wielkanocą obmiatam... Wtenczas obrazy czyszczę, pajęczynę zdejmuję...
— A książek i obrazów nie trzeba okurzać?
— Książki i obrazy przed Bożem Narodzeniem. Wtenczas my z Anisją wszystko oczyścimy. A teraz kiedy to robić? Pan zawsze siedzi w domu.
— Chodzę przecież czasem do teatru... czasem z wizytą... Wtenczas...
— Jakież porządki można robić w nocy!
Obłomow z wyrzutem spojrzał na Zachara, pokiwał głową i westchnął. Zachar obojętnie spojrzał przez okno i także westchnął. Pan widocznie myślał: „ty jesteś jeszcze większy Obłomow, niż ja“. A Zachar: „kłamiesz, ty tylko majster do gadania, a kurze i pajęczyny tobie najmniej w głowie“.
— Czy ty rozumiesz — mówił Ilja Iljicz, — że od kurzu mole się mnożą. — Czasem i pluskwę widuję na ścianie!
— U mnie i pchły są! — obojętnie zauważył Zachar.
— Czyż to dobrze? To obrzydliwość! — rzekł Obłomow.
Zachar zaśmiał się na całą szerokość gęby, tak że uśmiech ogarnął nawet bokobrody, aż się rozsunęły na dwie strony, a cała twarz wyglądała, jak jedna wielka czerwona plama.
— Czyż to moja wina, że pluskwy są na świecie? — zauważył z pewnem zdziwieniem. — Czy to ja je stworzyłem?
— Przecież to od brudu — powiedział Obłomow. — Poco ty kłamiesz tylko?
— I brudy nie ja wymyśliłem.
— U ciebie przecież myszy po nocy biegają — ja słyszę.
— I myszy przecież nie ja wymyśliłem. Takiego paskudztwa, jak myszy, koty, pluskwy, wszędzie mnóstwo.
— Przecież gdzie indziej niema ani moli, ani pluskiew.
Na twarzy Zachara malowało się niedowierzanie, a raczej pewność, że to nie może być prawdą.
— U mnie tego wszystkiego mnóstwo, każdej pluskwy nie upilnuję, w każdą szczelinkę nie zalezę.
A sam Obłomow zdaje się myślał: cóżby to było za spanie bez pluskiew.
— Zamiataj, śmiecie zabieraj z kątów — uczył Obłomow — i nie będzie tego wszystkiego.
— Dzisiaj sprzątniesz, a jutro znowu jest! — zauważył Zachar.
— Nie nazbiera się! Nie powinno.
— Nazbiera się! Ja wiem — twierdził Zachar.
— Jak nazbiera się, to wymieć!
— Jakto? Codziennie wszystkie kąty sprzątać? — spytał Zachar. — Co to za życie! Niech lepiej Pan Bóg duszę zabierze!
— Dlaczegoż u innych panuje czystość? — rzekł Obłomow. — Spójrz tylko naprzeciwko — u stroiciela fortepianów... miło spojrzeć — a u niego przecież jedna tylko służąca.
— Skąd u Niemców śmiecie się weźmie — nagle zawołał Zachar. — Proszę się przypatrzeć, jak oni żyją! Tam cała rodzina przez cały tydzień jedną kość ogryza. Surdut z pleców ojca przechodzi na syna, a ze syna znowu na ojca. Żony ich i córki noszą suknie króciutkie... Ciągle podciągają pod siebie nogi, jak gęsie. Skąd się u nich śmiecie weźmie? U nich niema tego, ażeby w szafach całemi latami przechowywać stare zużyte ubrania, albo żeby po kątach gromadziły się całe kupy skórek od chleba. U nich i skórki nie znajdziesz nigdzie, narobią sucharów i przy piwie zjedzą.
Zachar, mówiąc o tem wstrętnem dla niego życiu, splunął na ziemię.
— Niema co gadać! — zauważył Ilja Iljicz — idź lepiej sprzątać!
— Czasem człowiek i chciałby sprzątać, ale sam pan nie pozwala.
— Znowu swoje! Wszędzie ja tobie przeszkadzam!
— Oczywiście! Pan zawsze w domu siedzi, jakże sprzątać. Proszę wyjść na cały dzień, a wtenczas sprzątnę.
— Co ty jeszcze wymyślisz? Wyjść! Ruszaj lepiej do siebie.
— Doprawdy — twierdził swoje Zachar — gdyby pan dzisiaj wyszedł, zrobilibyśmy porządek z Anisją. Ale i tak we dwoje nie damy sobie rady... trzeba jeszcze parę bab podnająć, aby naczynie pomyć.
— O, co za pomysły! — Baby najmować! Ruszaj, ruszaj!
Obłomow już był nawet niezadowolony, że wywołał tę całą rozmowę. Ciągle zapominał o tem, że jak tylko dotknąć tej sprawy, zaraz kłopoty sypią się ze wszech stron.
On pragnąłby, ażeby w domu panował porządek i czystość, ale żeby to się stało niewidocznie, samo przez się, a Zachar zaraz rozpoczynał awantury, jak tylko wysunęła się sprawa kurzu, pajęczyny, mycia podłóg i t. p. W takich razach poczynał dowodzić ile to będzie z tego powodu ambarasu w domu, dobrze wiedząc, że to wszystko przestrach wywołuje u Obłomowa.
Zachar wyszedł, a Obłomow zamyślił się. Zegar wybił pół godziny.
— Cóż to? — z przestrachem prawie zawołał Ilja Iljicz. — Jedenasta godzina niezadługo, a ja jeszcze nie wstałem, nie umyłem się! Zachar! Zachar!
W przedpokoju odezwał się głos:
— Ach, Boże mój! — a później znany już skok z leżanki.
— Przygotowałeś wszystko do umycia się?
— Dawno przygotowałem. Dlaczego pan nie wstaje?
— Dlaczegoż nie powiesz, żeś przygotował. Byłbym już dawno wstał. Ruszajże, ja idę wnet za tobą. Mam dziś zajęcie i zasiądę do pisania.
Zachar wyszedł, a po chwili wrócił, niosąc zapisany zabrudzony zeszycik i kawałeczki papieru.
— Jeżeli ma pan pisać, to przy tej sposobności proszę rachunki sprawdzić i należytość zapłacić.
— Jakie rachunki? Jaką należytość? — z niezadowoleniem spytał Ilja Iljicz.
— Od rzeźnika, za jarzyny, praczce, piekarzowi... Wszyscy upominają się o pieniądze.
— Tylko o pieniądzach myśleć trzeba! — mruknął Ilja Iljicz. — Dlaczego nie mówisz o wydatkach natychmiast, ale dopiero kiedy się dużo tego nazbiera?
— Przecież sam mię pan odpędzał i mówił: jutro, jutro...
— A teraz chyba nie można odłożyć do jutra?
— Nie, zbyt nalegają. Nie chcą dawać na kredyt. Dzisiaj przecież 1-go.
— Ach! — westchnął Obłomow — nowy kłopot! Czegoż stoisz? Połóż książeczkę na stole. Ja zaraz wstanę, umyję się i zobaczę. Do umycia się wszystko gotowe?
— Gotowe...
— Teraz...
Począł, stękając, podnosić się z pościeli, ażeby wstać.
— Zapomniałem powiedzieć — zaczął Zachar — onegdaj, kiedy pan wypoczywał, zarządca domu przysyłał stróża z wypowiedzeniem mieszkania, gdyż lokal ten jest mu niezbędnie potrzebny.
— Cóż ważnego? Jeśli potrzeba usunąć się, naturalnie usuniemy się. Ale poco ty mnie nudzisz tem wszystkiem? Już wczoraj mówiłeś mi o tem.
— Mnie także naprzykrzają się...
— Powiedz, że wyniesiemy się.
— Powiadają, że już od miesiąca upominają się o to..., że policję zawiadomią...
— Niech zawiadamiają! — ostro odrzekł Obłomow. — My i sami opuścimy to mieszkanie za dwa — trzy tygodnie, jak pociepleje...
— Za dwa — trzy tygodnie! A rządca powiada: za tydzień przyjdą rzemieślnicy i burzyć wszystko będą! Wynoście się jutro albo pojutrze.
— He, he, he! Jaki pośpiech! Jeszcze czego! Może każą jeszcze zaraz opuścić lokal! Ty ani słówka mnie o tem nie gadaj! Już raz ci o tem mówiłem, a ty znowu swoje — rozumiesz?
— Cóż ja mam robić? — odezwał się Zachar.
— Co robić? — Ty tem się wykręcasz ode mnie — odpowiedział Ilja Iljicz. — Ty mnie o to pytasz! Co mnie do tego? Nie zaprzątaj mi głowy, jak chcesz, tak rób, byle tylko nie zmieniać mieszkania. Nie możesz tej przysługi zrobić panu?
— Jakże, ojczulku, Ilja Iljiczu mam się tem rozporządzić? — zaczął on, sapiąc miękko. — Dom przecież nie do mnie należy, jakże nie opuścić cudzego domu, kiedy z niego pędzą? Gdyby dom do mnie należał, ja z największą przyjemnością...
— Nie możnaby ich przekonać w jakiś sposób? My przecież mieszkamy tu dawno, płacimy regularnie...
— Mówiłem... — odparł Zachar.
— Cóż oni?
— Co? Oni swoje... proszę się wynosić... nam lokal potrzebny... musimy przerobić...
Z naszego mieszkania i z mieszkania doktora chcą zrobić wspólne... na wesele syna gospodarza.
— Ach, Boże mój! — gniewnie zawołał Obłomow. — Że też jeszcze nie brak takich osłów, którzy się chcą żenić!
Odwrócił się tyłem.
— Możeby pan napisał do gospodarza — rzekł Zachar — możeby on pana nie ruszył stąd, a rozpoczął burzyć tamten lokal...
Zachar ręką machnął w powietrzu.
— Dobrze. Jak wstanę — napiszę. Ruszaj do siebie, a ja pomyślę. Ty nic nie potrafisz zrobić — dorzucił, — i o tem głupstwie muszę sam myśleć.
Zachar wyszedł, a Obłomow począł myśleć.
Ale i tu nie obeszło się bez kłopotu — o czem myśleć? O liście do rządcy, o zmianie mieszkania, czy też sprawdzać rachunki? Gubił się w kłopotach domowych i leżał, od czasu do czasu z jednego boku przewracając się na drugi. Chwilami wyrywały mu się z ust: Boże mój! Wszędzie kłopoty życia dosięgną człowieka.
Niewiadomo, jak długo leżałby był jeszcze Obłomow w tej niepewności, co robić, gdyby w przedpokoju nie odezwał się dzwonek.
— Już jest ktoś! — rzucił Obłomow, zawijając się w szlafrok, — a ja jeszcze w łóżku! Wstyd. — Któżby to był, tak wcześnie.
Leżąc, z ciekawością ku drzwiom spoglądał.
Wszedł młody człowiek około 25 lat, obraz zdrowia. Usta, policzki, oczy śmiały mu się. Zazdrość brała patrzeć na niego.
Uczesany i ubrany był bez zarzutu. Świeżością błyszczała jego bielizna, twarz, rękawiczki, frak. Przy kamizelce wisiał elegancki łańcuszek, obciążony mnóstwem breloków. Wyjął z kieszeni cieniuchną batystową chusteczkę, wciągnął zapach jakichś wschodnich perfum, niedbale otarł nią twarz, wygładził kapelusz, otrzepał lakierowane trzewiki.
— A, Wołkow! Jak się pan miewa! — krzyknął Ilja Iljicz.
— Jak się pan ma, panie Obłomow — mówił, zbliżając się do niego elegancki jegomość.
— Proszę się nie zbliżać, nie zbliżać! — wołał Obłomow — pan przychodzi z zimnego powietrza!
— O, pieszczochu, sybaryto — mówił Wołkow, rozglądając się, gdzieby położyć kapelusz i, widząc, że wszędzie kurz, zatrzymał go w ręku; rozsunął obie poły fraka, aby usiąść na krześle, ale wpatrzywszy się pilnie — stał.
— Pan jeszcze nie wstał! Jakiż pan ma na sobie szlafrok! Takie już dawno wyszły z mody — usiłował niby zawstydzić Obłomowa.
— To nie szlafrok, to chałat bucharski — odpowiedział Obłomow, obwijając dokoła ciała swój chałat.
— Jakże zdrowie pana?
— Jakże zdrowie! — odpowiedział poziewając Obłomow. — Męczą mnie przypływy krwi. A pan jak się miewa?
— Ja? Wcale dobrze. Zdrów jestem i wesół, zupełnie wesół — rzekł z uczuciem żywości młody człowiek.
— Skądże to pan tak wcześnie?
— Od krawca. Zobacz pan, jaki frak — mówił Wołkow, obracając się koło Obłomowa.
— Bardzo piękny. Z wielkim gustem uszyty — odpowiedział Obłomow — tylko dlaczego on taki szeroki ztyłu?
— Bo on do konnej jazdy.
— Aha! Więc pan jeździ konno?
— Naturalnie. Na dzień dzisiejszy umyślnie frak zamówiłem. Przecież to dzisiaj pierwszego Maja. Z Goriunowym jedziemy do Katerinenhof. Ach! Pan nic nie wie. Miszę Goriunina awansowali, toteż my dzisiaj popisujemy się — z zachwytem zakończył Wołkow.
— Tak... — odpowiedział Obłomow.
— On na kasztanowatym koniu — ciągnął Wołkow — u nich w pułku wszystkie konie muszą być takiej maści... mój koń kary... A pan jak będzie? Piechotą, czy w powozie?...
— Ja? Nijak...
— Jakto? Na 1-go Maja nie być w Katerinenhofie! Co wy, Ilja Iljicz, mówicie! — mówił ze zdziwieniem Wołkow. — Tam będą wszyscy!
— Co pan mówi, wszyscy! — leniwie odpowiedział Obłomow.
— Mój miły Ilja Iljiczu, jedźcie! Będzie Sofja Mikołajówna z Lidją, w powozie, we dwie... W powozie jest ławeczka... gdyby pan z nami...
— Nie myślę wcale siedzieć na ławeczce, a zresztą, co ja tam będę robił?
— Jeśli pan chce, Misza drugiego konia panu da.
— Bóg wie, co się wymyśla! — prawie sam do siebie zauważył Obłomow. — Co panu tak Goriunowy siedzą w głowie?
— Ach, — krzyknął gorąco Wołkow — powiedzieć?
— Proszę.
— Nikomu pan nie powie — słowo honoru? — pytał Wołkow, siadając na kanapie.
— Słowo honoru.
— Ja... zakochałem się w Lidji — wyszeptał.
— Brawo! Dawno? Ona zdaje się taka milutka...
— Od trzech tygodni! — z głębokiem westchnieniem odpowiedział Wołkow. — A Misza zakochał się w Daszy.
— W jakiej Daszy?
— Skąd pan spadłeś, panie Obłomow? Nie znasz pan Daszeńki? Cała stolica szaleje, patrząc, jak ona tańczy! Dziś my z Miszą idziemy na balet. On rzuci bukiet... Trzeba jego prowadzić, on taki nieśmiały, niewiniątko... Ach, muszę jechać i kupić jeszcze kamelje!
— Jeszcze czego! Przyjeżdżaj pan na obiad... pomówimy. Ja mam dwa kłopoty...
— Nie mogę... Dziś jestem proszony na obiad do księcia Tiumenjewa... Tam będzie cała rodzina Goriunowych i ona... ona... Lidińka — dodał szeptem. — Coś pan tak zapomniał o księciu? Taki wesoły dom... a na jakim wysokim stopniu towarzyskim... A willa? Tonie w kwiatach! Dodano galerję — gothique. Latem zapowiadają się tam tańce, żywe obrazy. Pan będzie bywał?
— Nie, myślę, że nie będę.
— Ach, co za dom! Tej zimy, co środy mniej pięćdziesięciu ludzi nie bywało, a niekiedy i do stu dochodziło.
— Boże! Boże! Co to za nudy piekielne musiały być!
— Niemożliwe! Nudy? Im więcej, tem weselej. Lidja bywała tam... Z początku nie zwróciłem na nią uwagi... — Nagle zaśpiewał on:
Daremnie zapomnieć się staram,
Namiętność rozsądkiem zwyciężyć...
Zaśpiewawszy — usiadł na krześle, potem zerwał się i począł kurz otrzepywać z ubrania.
— Jakie kurze u pana wszędzie!
— To wina Zachara! — żalił się Obłomow.
— No, na mnie czas! — zawołał Wołkow. — Jadę na poszukiwanie kamelji do bukietu Miszy. Au revoir.
— Proszę z baletu zajechać do mnie na herbatę. Opowie pan, jak to tam było.
— Nie mogę... Dałem słowo Musinskim, że u nich będę. Dzisiaj u nich jour fixe. Niech i pan jedzie — chce pan, przedstawię pana...
— Nie. Co tam robić?
— U Musinskich? Zmiłuj się pan! Tam połowa miasta bywa. To taki dom, gdzie o wszystkiem mówić można.
— To właśnie i źle, że o wszystkiem — zauważył Obłomow.
— Niech pan bywa w domu Miezdrowych — przerwał Wołkow — tam tylko mowa o sztuce. Słychać tylko: Szkoła wenecka, Beethoven, Bach, Leonardo da Vinci.
— Ciągle o tem samem, to takie nudne! Toż to muszą być pedanci — dodał, ziewając, Obłomow.
— Trudno panu dogodzić! Czyż mało domów, gdzie można byłoby bywać! Teraz wszędzie są jour-fix’y: u Sawinkowych we czwartek obiad, u Makłaszinych piątki, u Wizniecowych — niedziele, u księcia Tiumenjewa — środy. Ja, naprzykład, mam wszystkie dnie zajęte — z iskrzącemi się oczyma zawołał Wołkow.
— I nie leni się pan, włóczyć się codziennie?
— Lenić się? Dlaczego? Przeciwnie, bardzo wesoło! — zawołał z zadowoleniem. — Rano coś się czyta — trzeba być au courant wszystkiego, znać wszystkie nowiny. Ja, chwała Bogu, mam obowiązek taki, że nie potrzebuję bywać w urzędzie. Dwa razy na tydzień posiedzę trochę, zjem obiad u jenerała, potem wizyty tam, gdzie się zaniedbało trochę, a potem... nowa aktorka, we francuskim lub w rosyjskim teatrze. Będzie opera — zaabonuje się. Teraz — zakochałem się... Rozpoczyna się lato, Misza ma otrzymać urlop, wyjadę z nim na wieś na miesiąc — dla rozmaitości. Będą polowania. U sąsiadów bals champêtres. Z Lidją będę w lasku spacerować, pływać łódką, rwać kwiaty... Dowidzenia — rzekł wreszcie, nadaremnie starając się oglądnąć siebie zprzodu i ztyłu w zakurzonem lustrze.
— Poczekaj pan — zatrzymywał go Obłomow. — Właśnie miałem zamiar pomówić z panem o interesach.
— Pardon. Nie mam czasu — śpieszył się Wołkow. — Innym razem. Chodź pan ze mną na ostrygi, tam i o interesach pogadamy. Jedź pan. Misza płaci.
— Nie. Bóg z wami — odpowiedział Obłomow.
— Zatem — dowidzenia.
Wyszedł i wrócił.
— Widział pan to? — rzekł, pokazując rękę z doskonale obciągniętą rękawiczką.
— Co to jest? — nie bez zdziwienia spytał Obłomow.
— Niech się pan przypatrzy... prawda, jakie to przyjemne... Nowy wynalazek lacets! Widzi pan, jak to doskonale ściąga. Dawniej trzeba było pół godziny tracić na zapinanie guzików, a teraz pociągnąć sznureczek — i już. Tylko co nadeszły z Paryża. Przywiozę panu jedną parę na próbę.
— Dobrze. Niech pan przywiezie.
— A zobacz pan to... to bardzo ładne — mówił odnalazłszy jedną drobnostkę wśród breloków — bilet wizytowy z zagiętym rogiem.
— Nie przeczytam napisu.
— Mr. prince M. Michel — mówił Wołkow. — Nazwiska nie wpisał. To on mi podarował na święta, zamiast jajka wielkanocnego. Dowidzenia zatem — au revoir. Boże mój! Jak to wesoło na świecie!
I znikł za drzwiami.
— W dziesięciu miejscach jednego dnia bywać — nieszczęśliwy! — myślał Obłomow. — I to ma być życie! — Ramionami poruszył. — I gdzież tu człowiek? Na ile części on rozdrabnia się i rozsypuje? Oczywiście, nieźle jest i do teatru zajrzeć, i zakochać się w jakiejś Lidji... ona bardzo milutka! Na wsi kwiaty z nią zrywać, przechadzać się — dobrze, ale w dziesięciu miejscach jednego dnia bywać — o biedaku! — zawyrokował. Przewrócił się na grzbiet i cieszył się, że nie ma takich głupich pragnień i myśli, że się nie włóczy, lecz leży spokojnie, zachowując godność człowieka i spokój.
Nowe uderzenie dzwonka przerwało jego rozmyślania.
Wszedł nowy gość.
Był to mężczyzna w ciemno-zielonym fraku z herbami na guzikach, gładko ogolony, z ciemnemi bokobrodami, otaczającemi równo jego twarz o spokojnym, myślącym, spracowanym wyrazie oczu i zamyślonym uśmiechu na ustach.
— Jak się masz, Sudbinski! — wesoło zawołał Obłomow. — Ledwieś się zdobył odwiedzić starego znajomego. Nie zbliżaj się! Nie zbliżaj się. Przychodzisz z zimnego powietrza.
— Jak się masz! Dawno wybierałem się do ciebie — zaczął gość, — ale ty nie wiesz, co za djabelska służba u nas! Spójrz! Pełną walizę wiozę referatów, ale na wszelki wypadek dałem rozkaz kurjerowi, aby tu pędził. Ani przez chwilę nie można sobą rozporządzać!
— Ty dopiero na służbę! Zwykle około dziesiątej godziny.
— Dawniej — tak, ale teraz o dwunastej jeżdżę.
Na ostatni wyraz położył nacisk.
— Domyślam się... Zostałeś szefem wydziału! Dawno?
Sudbinski z pewnym akcentem głową skinął.
— W Wielkim tygodniu — odpowiedział. — Ale ile pracy — strach! Od ósmej do dwunastej w domu, od dwunastej w urzędzie, a wieczorami jeszcze w domu pracuję. Odzwyczaiłem się zupełnie od towarzystwa ludzi.
— Hm... Naczelnik wydziału! Tak — to rozumiem! — rzekł Obłomow. — Winszuję. Przecież razem rozpoczynaliśmy służbę. Za rok pewnie radcą zostaniesz!
— Co zaś! Bóg z tobą! Dopiero w tym roku order z koroną otrzymałem — myślałem, że za wybitną pracę, a tymczasem zostałem awansowany na urzędzie. Nie można przez dwa lata z rzędu awansować.
— Przychodź na obiad — oblejemy awans — rzekł Obłomow.
— Nie mogę. Dziś jestem na obiedzie u wicedyrektora. Na czwartek muszę referat przygotować — piekielna robota! Na wiadomościach z gubernji nie można polegać. Trzeba je sprawdzić. Foma Fomicz taki ostrożny — wszystko chce sam robić. Dziś zaraz po obiedzie wspólnie zasiądziemy do roboty.
— Jakto? Zaraz po obiedzie? — spytał z nieufnością Obłomow.
— A ty jak myślisz! Dobrze będzie, gdy wcześnie skończymy i zdołam jeszcze w Katerinenhof pojechać. Wstąpiłem, aby się zapytać, czybyś nie pojechał? Zajechałbym po ciebie.
— Niezdrów jestem trochę, nie mogę! — skrzywiwszy się powiedział Obłomow. — Przytem i zajęcia dużo — nie mogę!
— Szkoda — zauważył Sudbinski — dzień taki piękny. Mam nadzieję odetchnąć trochę.
— Cóż tam nowego u was? — spytał Obłomow.
— Tak... dużo nowego... W listach skasowano „najniższy sługa“, a tylko kazano pisać „proszę przyjąć zapewnienie“, formularzy urzędowych nie kazano już przedkładać po dwa egzemplarze. U nas tworzą trzy sekcje jeszcze i dodają dwóch urzędników do „osobnych poruczeń“. Komisję naszą skasowano. Dużo nowego!
— A cóż tam z naszymi byłymi kolegami?
— Tymczasem — nic. Swinkin zgubił cały zeszyt jakiejś sprawy!
— Tak? Cóż na to dyrektor? — spytał Obłomow drżącym nieco głosem.
Pamiętając o dawnej służbie, przeląkł się.
— Kazał nagrodę wstrzymać, dopóki nie odszuka. Sprawa ważna — o ściągnięcie należytości pieniężnych. Dyrektor przypuszcza, że on ją zgubił — umyślnie — szeptem prawie powiedział Sudbinski.
— Nie może być! — krzyknął Obłomow.
— Nie, nie! To niesłuszne posądzenie — potwierdził poważnie z akcentem protekcyjnym Sudbinski. — Swinkin lekkoduch tylko. Czasem czort wie, jakie wnioski robi — wszystko poplącze. Namęczyłem się z nim niemało, ale pożytku z tego niema. Ot, poprostu, zawieruszył się gdzieś cały zeszyt — potem się znajdzie...
— Tak zatem, ciągle w pracy... harujesz... — rzekł Obłomow.
— Strach! Strach! Oczywiście z takim człowiekiem, jak Foma Fomicz, przyjemnie służyć, bez nagrody nie pozostawia nikogo. O tym nawet pamięta, kto nic nie robi. Jak tylko przyjdzie komuś czas nagrody za dobrą służbę, natychmiast przedstawia go. Gdy komuś nie przyszedł jeszcze czas na wyższy stopień służbowy lub order, wyrobi dla niego nagrodę pieniężną...
— Ty ile pobierasz?
— Niewiele. Pensji 1200 rubli, dodatek na wikt 750, na mieszkanie 600, dodatku 900, na podróże 500 i nagrody około 1000.
— Fu! — To nielada! — krzyknął Obłomow, zeskoczywszy z pościeli. — Cóż to, głos masz piękny, czy co? Pensja jak śpiewakowi włoskiemu.
— Cóż to jest. Ot Pereswietow pensję dodatkową otrzymuje, a robi mniej ode mnie i nic nie rozumie. On nie ma tylko takiej opinji, jak ja. Mnie oceniają należycie — dodał, skromnie spuszczając wzrok. — Minister wczoraj powiedział o mnie: że jestem ozdobą ministerjum.
— Zuch z ciebie! — zawołał Obłomow. — Tylko pracować od ósmej do dwunastej, od dwunastej do piątej, a potem w domu jeszcze... oj, oj, oj!
Głową pokręcił.
— A cóżbym ja robił, gdybym nie służył? — spytał Sudbinski.
— O zajęcie nie trudno... czytałbyś, pisałbyś... — odpowiedział Obłomow.
— Przecież ja i teraz nic innego nie robię, tylko czytam i piszę.
— Nie o to chodzi... mógłbyś drukować...
— Nie każdy przecie może być literatem. Choćby i ty — nic nie piszesz, — zauważył Sudbinski.
— Ale ja mam majątek ziemski — westchnąwszy, odpowiedział Obłomow. — Teraz obmyślam nowy plan, wprowadzam ulepszenia. Strasznie się męczę... A ty przecież cudze pole orzesz, nie własne.
— Cóż robić? Trzeba pracować, kiedy zato płacą. Potem wypocznę. Foma Fomicz myśli wynaleźć jakąś podróż wyłącznie dla mnie... wtenczas otrzymam jezdne na pięć koni, po trzy ruble dziennie, potem nagroda...
— Oh, nie żałują! — z pewną zawiścią zauważył Obłomow, potem westchnął i zamyślił się.
— Pieniędzy potrzeba... w jesieni żenię się — dodał Sudbinski.
— Co tobie? W samej rzeczy? Z kim? — z zainteresowaniem zapytał Obłomow.
— Nie żartuj, z Murasziną. Pamiętasz, na letnisku mieszkali koło nas. Byłeś na herbacie u mnie i zdaje się, widziałeś ją.
— Nie, nie pamiętam. Ładna? — spytał Obłomow.
— Tak, bardzo milutka. Jedźmy, jeśli chcesz, do nich na obiad.
Obłomow zatrwożył się.
— Dobrze... tylko...
— W przyszłym tygodniu — dorzucił Sudbinski.
— Tak, tak, tak, w przyszłym tygodniu — rzekł radośnie Obłomow — jeszcze moje ubranie nie gotowe. Czy to dobra partja dla ciebie?
— Tak. Ojciec jest rzeczywistym radcą stanu... daje posagu dziesięć tysięcy... mieszkanie bezpłatne w rządowym gmachu. Oddaje nam połowę — dwanaście pokojów, meble rządowe, opał, światło także rządowe. Można żyć.
— Można. Oczywiście. Taki to Sudbinski — dodał nie bez zazdrości Obłomow.
— Na wesele Ilja Iljicz proszę. Będziesz moim drużbą.
— Jakże! Oczywiście! — odpowiedział Obłomow. — No, a co porabiają Kuzniecow, Wasiljew, Machow?
— Kuzniecow dawno się ożenił, Machow zajął moje miejsce, a Wasiljewa do Polski przenieśli. Iwan Piotrowicz dostał order Włodzimierza, Oleszkin już jest Ekscelencją...
— Dobry chłopiec — zauważył Obłomow.
— Taki uczynny — dodał Sudbinski, — niema u niego chęci wysunięcia się naprzód, podstawienia komuś nogi, ogadać kogoś. Robi, co może, dobrego.
— Charakter miękki, równy — zauważył Obłomow.
— Bardzo dobry człowiek. Czasem czegoś niedopatrzysz, naplączesz, nie te, co potrzeba, zacytujesz paragrafy, nic — każe tylko innemu poprawić, przerobić.
— A nasz Semion Semionowicz, to niepoprawny! Prawdziwy majster do blagowania. Niedawno co on spłatał: z gubernji przyszła propozycja, ażeby przy budynkach, należących do naszego ministerjum, zbudować budki dla psów, żeby strzegły rządowego majątku przed złodziejami. Architekt nasz, człowiek dzielny, znający się na rzeczy, ułożył bardzo skromny preliminarz wydatków. Ceny wydały mu się zbyt wysokie, począł więc wypytywać, ile też może kosztować budowa psiej budki. Okazało się, że o trzydzieści kopiejek mniej, niż było w preliminarzu — i zrobił z tego doniesienie urzędowe.
Znowu zadzwonił dzwonek w przedpokoju.
— Dowidzenia! — rzucił urzędnik. — Zagadałem się, a tam może będę potrzebny.
— Zostań jeszcze! — zachęcał Obłomow. — Przy tej sposobności naradzę się z tobą — mam dwa wielkie kłopoty...
— Nie, nie, nie... W tych dniach znowu zajadę do ciebie... Dowidzenia.
„Zagrzązł kochany przyjaciel, po uszy zagrzązł — myślał Obłomow, śledząc wzrokiem za odchodzącym. — I ślepy, i głuchy, i niemy dla wszystkiego innego w świecie. A pójdzie wysoko, pocznie prowadzić wielkie sprawy, „czynów“ nachwyta... Nazywa się to u nas karjerą! A jak mało potrzeba do tego człowiekowi rozumu, woli, uczucia — i poco to? Przeżyje życie całe i nic się w nim nie poruszy, nic... A tymczasem pracuje od dwunastej do piątej w kancelarji... od ósmej do dwunastej w domu. Biedny człowiek!“
Ogarnęło go uczucie spokojnej radości, że on od dziewiątej do trzeciej, od ósmej do dziewiątej może sobie leżeć na kanapie i dumny był, że nie potrzebował przedkładać referatów, pisać — że myśli jego i uczucia są wolne.
Filozofując, Obłomow nie spostrzegł nawet, że przy łóżku jego stoi niewielki, czarniutki człowieczek, z hiszpańską bródką, z olbrzymiemi wąsami i bokobrodami. Ubrany był z pewną rozmyślną niedbałością.
— Dzień dobry panu, Ilja Iljicz.
— Dzień dobry, panie Pienkin... Proszę nie zbliżać się do mnie, pan przychodzi z zimna — zauważył Obłomow.
— O, dziwaku! Zawsze pan jesteś niepoprawnym, beztroskliwym leniwcem!
— Tak, beztroskliwym! — odparł Obłomow. — Zaraz panu pokażę listy od rządcy. Co się człowiek nad tem namęczyć musi, a pan powiada: beztroskliwy.
Skąd pan wraca?
— Z księgarni. Chciałem się dowiedzieć, czy nie wyszedł nowy zeszyt miesięcznika.
Czytał pan mój artykuł?
— Nie.
— Przyślę panu. Niech pan przeczyta.
— O czemże to? — spytał Obłomow, mocno ziewając.
— O handlu, o emancypacji kobiet, o pięknych dniach kwietniowych, jakie nam w udziale przypadły, i o nowym wynalazku chemicznym, zapobiegającym pożarom. Jak można, żebyś pan tego nie czytał! Przecież w tem całe nasze codzienne życie. Ja przedewszystkiem walczę o realny kierunek w literaturze.
— Dużo pan ma zajęcia? spytał Obłomow.
— Tak. Dosyć. Co tygodnia dwa artykuły do dziennika, potem piszę sprawozdania krytyczne z literatury nadobnej, a teraz właśnie napisałem opowiadanie...
— O czem?
— O tem, jak w pewnem mieście naczelnik policji po pyskach wali mieszczan.
— To rzeczywiście kierunek realny — zauważył Obłomow.
— Prawda? — stwierdził zadowolony literat. — Ja tu poruszam taką oto myśl, i nie wątpię, że jest ona nową i śmiałą: Pewien podróżny był świadkiem takiego pyskobicia i, widząc się z gubernatorem, poskarżył mu się. Ten nakazał urzędnikowi, jadącemu w tamte strony, ażeby zebrał wiadomości, co też to za osobistość i jaki charakter tego naczelnika. Urzędnik zwołał mieszczan, niby dla informacji w sprawach handlowych, i przy tej sposobności wypytał o wszystko. A mieszczanie — co pan myśli? Kłaniają się, uśmiechają się, a naczelnika policji pod niebiosa wynoszą. Urzędnik począł wypytywać postronnych ludzi i okazało się, że mieszczanie straszliwi oszuści: sprzedają zepsute towary, oszukują na wadze i mierze nawet rząd, że są niemoralni, że bicie ich zatem — jest zupełnie słuszną karą...
— A zatem owo pyskobicie w powieści pańskiej jest czemś podobnem do starożytnego tragicznego fatum — zauważył Obłomow.
— Tak jest — odpowiedział Pienkin. — Pan masz dużo taktu, Ilja Iljicz. Pan musisz pisać! Otóż udało mi się wykazać i samowolę naczelnika policji, i rozwiązłość obyczajów śród ludu, i niewłaściwą organizację pracy urzędników, i konieczność surowych, ale sprawiedliwych kar... Prawda, jest to myśl... nowa.
— Tak. Szczególnie dla mnie — zauważył Obłomow. — Ja tak mało czytuję...
— W rzeczy samej, nie widać u pana książek! — rzekł Pienkin. — Zaklinam pana, niech pan jedną rzecz przeczyta, jedną rzecz... właśnie wykańcza się do druku poemat p. t. „Miłość kubaniarza do nierządnicy“... Nie mogę panu powiedzieć, kto jest autorem... to sekret...
— Jakaż to treść?
— Odmalowany tu cały mechanizm naszego społecznego ruchu, wszystko to w barwach poetyckich. Wszystkie sprężyny poruszone, wszystkie stopnie drabiny społecznej wskazane. Jak na sąd, powołał tu autor słabego zdegenerowanego arystokratę, roje oszukujących go kubaniarzy i różne stopnie upadłych kobiet — są to Francuzki, Niemki, Czuchonki i — wszystko, wszystko... odmalowane z uderzająco żywym realizmem i prawdą... Słyszałem, jak mówiono: to wielki pisarz! Jest w nim coś z Danta, coś z Szekspira...
— Aż tędy trafił! — z podziwieniem zawołał Obłomow i aż podniósł się na łóżku.
Pienkin zamilkł, spostrzegłszy, że rzeczywiście za daleko zaszedł.
— Jak pan przeczyta, zobaczy pan sam — dodał Pienkin już bez entuzjazmu.
— Nie, panie Pienkin, ja nie będę czytał.
— Dlaczego? To zrobiło wrażenie, o tem rozprawiają.
— Niech sobie gadają! Inni nic przecież do roboty innego nie mają, jak tylko gadać.
— Choćby dla ciekawości niech pan przeczyta!
— Co ja tam znajdę? — odrzekł Obłomow. — Poco się pisze takie rzeczy? Dla zadowolenia siebie.
— Jakto, siebie? Jaka ogromna wierność rysunku! Wszystko prawdziwe — portrety jak żywe. Kogo wziąć — kupca, urzędnika, oficera, piekarza — wszyscy, jak żywi.
— I pocóż to wszystko? Dla uciechy chyba, że każdy, kogo trącisz, jest podobny do siebie? A życia przecie w tem niema, niema jego zrozumienia ani współczucia, niema tego, co wy nazywacie humanizmem. Tylko miłość własna. Odmalowują oni złodziejów, nierządnice tak, jak spotykają na ulicy — i prowadzą wprost do więzienia. W opowiadaniach takich nie wyczujesz „nie widzianych łez“, lecz tylko łatwo widziany śmiech pospolity i — złość ludzką.
— Czegoż więcej trzeba? Bardzo pięknie... Pan sam się przecież wypowiedział: kipiąca złość, żółciowe prześladowanie błędów, szyderczy śmiech nad upadłym człowiekiem... Tu jest wszystko.
— Nie, nie wszystko! — wzburzony nagle zawołał Obłomow — przedstaw złodzieja, nierządnicę, zadowolonego z siebie głupca, ale i o człowieku nie należy zapominać. Gdzież tu ta ludzkość? Wy chcecie tylko głową pisać — prawie syczącym głosem mówił Obłomow. — Wam się zdaje, że myśl nie potrzebuje serca. Nie, ona się zapładnia miłością. Wyciągnijcie rękę do upadłego człowieka, aby go podnieść, płaczcie nad nim, gdy on ginie, ale nie znęcajcie się nad nim. Kochajcie go, uczcijcie w nim samego siebie, traktujcie go, jak siebie, wtenczas będę czytał to, co napiszecie i głowę przed wami schylę — rzekł i znowu pochylił się powoli na poduszkę. — Malują oni złodzieja, prostytutkę — mówił dalej, — a o człowieku zapominają, albo nie umieją go namalować. Cóż w tem widzi pan pięknego? Jakie barwy poetyckie dostrzega pan? Potępiajcie nierząd, błoto, ale zmiłujcie się — dajcie pokój poezji.
— Cóżbyś pan kazał malować? Naturę, róże, słowika, mroźne poranki, gdy wszystko kipi i żyje dokoła. Nam potrzebna naga fizjologja istoty ludzkiej, — nie czas teraz na piosnki.
— Człowieka! Człowieka malujcie! — mówił Obłomow. — Umiłujcie go.
— Kochać wyzyskiwacza, obłudnika, urzędnika, złodzieja albo idjotę? Co panu Pan Bóg dał! Widać, że pana nie interesuje literatura — gorączkowo oponował Pienkin. — Nie, ich trzeba karać, wyrzucić ze środowiska ludzkiego, ze społeczeństwa!
— Wyrzucić ze środowiska społecznego! — nagle przemówił jakby natchniony Obłomow, stanąwszy przed Pienkinem. — To znaczy, zapomnieć, że w tem niegodnem naczyniu tkwił szlachetny pierwiastek, że ten człowiek zepsuty nie przestał być człowiekiem, że on — to pan sam. Wyrzucić! A jakże pan wyrzuci go z ludzkości, z łona przyrody, pozbawi go miłosierdzia bożego — prawie krzyczał Obłomow ze wzrokiem płonącym.
— Aż tędy pan zaszedł! — zawołał zdziwiony Pienkin.
Obłomow spostrzegł, że istotnie zaszedł za daleko. Nagle zamilkł, postał chwilkę, ziewnął i powoli położył się na łóżku.
Zamyślił się.
— Cóż pan czyta? — spytał Pienkin.
— Ja? Zwykle podróże...
Znowu zamilkł.
— Niechże pan ten poemat przeczyta po wyjściu. Przynieść go?
Obłomow przecząco głową pokiwał.
— Więc panu moje opowiadanie przyślę.
Obłomow, na znak zgody, głową skinął.
— A tymczasem... muszę spieszyć do drukarni — rzekł Pienkin. — A wie pan, poco przyszedłem do pana? Chciałem zaproponować panu jechać ze mną do Katerinenhof... mam powóz. Na jutro muszę napisać feljeton o wycieczce... przypatrywalibyśmy się razem. Czegobym ja nie dojrzał, panby uzupełnił. Byłoby weselej. Pojedziemy...
— Nie. Niezdrów jestem trochę — odrzekł Obłomow, krzywiąc się trochę i przykrywając się kołdrą. — Lękam się wilgoci... Jeszcze nie wyschło wszystko. A możebyś pan lepiej na obiad do mnie przyszedł... porozmawialibyśmy... Ja mam dwa wielkie zmartwienia...
— Nie. Dzisiaj cała nasza redakcja u Saint-George’a... Stąd też i na zabawę ludową pojedziemy. W nocy muszę pisać, a przed świtem do drukarni odesłać.
Dowidzenia zatem.
— Dowidzenia, Pienkin.
„Pisać w nocy — myślał Obłomow — a kiedyż spać? A tymczasem pewnie jakie pięć tysięcy rocznie zarabia. Ciężki chleb. Ale pisać, pisać ciągle... rozdrabiać myśl i duszę na atomy, zmieniać przekonania, handlować rozumem i wyobraźnią, gwałcić własną naturę, burzyć się, kipieć, płonąć, nie znać spokoju, zawsze do czegoś dążyć... Tylko pisać zawsze... pisać... kręcić się, jak koło, jak maszyna... Pisz dziś, jutro, pojutrze. Przyjdzie święto, lato nastanie, a ty ciągle pisz, pisz... Kiedyż ma się zatrzymać i wypocząć? Biedak...“
Zwrócił głowę do stołu — gładko wszędzie... atrament wysechł, pióra ani śladu — i cieszył się, że może spoczywać sobie bez trosk, jak nowonarodzone dziecię, że się nie rozprasza, nie sprzedaje nic...
„A list od rządcy, a mieszkanie?“ — przypomniało mu się nagle. Zamyślił się.
Znowu ktoś zadzwonił.
— Cóż to za raut u mnie dzisiaj? — rzekł Obłomow i czekał, kto wejdzie.
Wszedł ktoś nieokreślonych lat i nieokreślonego wyrazu twarzy, tak, że trudno byłoby odgadnąć, w jakim jest wieku. Nie był ani piękny, ani brzydki, ani słusznego, ani niskiego wzrostu, nie blondyn i nie brunet. Przyroda nie obdarzyła go żadnym wybitnym rysem, ani dodatnim, ani ujemnym. Jedni nazywali go Iwanem Iwanowiczem, inni Iwanem Wasylewiczem, niektórzy zaś Iwanem Michajłyczem. I nazwisko jego wymawiano rozmaicie: jedni mówili Iwanow, drudzy Wasiljewym albo Andrejewym nazywali, a niektórym zdawało się, że on Aleksiejew. Gdy ktoś obcy usłyszy po raz pierwszy jego imię — zapomni natychmiast i imię i jego fizjognomję. Gdy on coś powie — nie zatrzyma się to w niczyjej pamięci. Obecność jego w towarzystwie nic temu towarzystwu nie doda, a brak jego nie ujmie. Dowcipu, oryginalności, jakoteż innych właściwości nie było ani w umyśle, ani w jego budowie fizycznej.
Może on i potrafiłby opowiedzieć przynajmniej, co widział i słyszał, i bodaj tem zainteresować innych, ale on nigdzie nie bywał. Urodził się w Petersburgu i nigdzie z Petersburga nie wyjeżdżał — widział zatem i słyszał to wszystko, co widzieli i słyszeli wszyscy.
Czy był on sympatyczny? Czy kochał, nienawidził, cierpiał? Może i kochał, i nienawidził, i cierpiał, bo od tego nikt wolny nie jest. Ale on usiłował wszystkich kochać. Są tacy ludzie, w których, pomimo usiłowań, nie można obudzić nieprzyjaźni i mściwości. Cobyś z nimi nie robił, oni zawsze się przymilają. Oddać im trzeba wprawdzie sprawiedliwość, że gdyby miłość ich podzielić na stopnie, nie sięgałaby ona nigdy stopnia upału. Chociaż o takich ludziach powiadają, że są dobrzy, bo kochają wszystkich, w rzeczywistości oni nie kochają nikogo, a dobrymi są dlatego tylko, że nie są źli.
Jeśli w obecności takiego człowieka ktoś da jałmużnę, i on dorzuci swój grosik, jeśli zwymyślają — i on będzie wymyślał, jeśli zaśmieją się — i on śmiać się będzie. Nie można go uważać za bogatego, bo bogatym nie jest — jest raczej biedakiem — ale i ubogim nie można go nazywać, bo są biedniejsi od niego.
Roczny jego dochód na trzysta rubli obliczać można, zajmuje przy tem gdzieś jakiś malutki urzędzik i pobiera tam niewielką pensję. Nędzy nie cierpi, pieniędzy od nikogo nie pożycza, a pożyczać od niego — nikomu nawet do głowy nie przychodzi.
Na służbie nie posiada on żadnego określonego zajęcia, gdyż zwierzchnicy jego nie mogli nigdy zmiarkować, co on potrafi robić lepiej a co gorzej, z czego możnaby wywnioskować, do czego on zdolny. Jeśli mu wydzielą jakąś czynność, on tak się z niej wywiąże, że zwierzchnik nie wie, co właściwie myśleć o jego robocie. Popatrzy raz i drugi, przeczyta parę razy i powie: proszę zostawić, rozpatrzę się jutro... Właściwie jest to prawie tak, jak trzeba.
Nigdy na jego twarzy nie można dostrzec żadnego śladu troski, zamyślenia, coby dowodziło, że w tej chwili on sam ze sobą rozmawia, ale też i nie widać nigdy, aby on ciekawe spojrzenie zatrzymał na jakimś przedmiocie, ażeby go zbadać.
Spotka się czasem ze znajomym na ulicy. — Dokąd pan idzie? — Idę na służbę, do sklepu albo odwiedzić kogoś. — Chodź pan ze mną — powie ktoś, na pocztę, do krawca albo na przechadzkę. On idzie, — zachodzi na pocztę, do krawca, przechadza się zupełnie w przeciwnej stronie, niż sam podążał.
Jeśli ktoś, oprócz matki, wie o tem, że się zjawił na świecie, to w ciągu życia z pewnością nikt go nie dostrzega, a jeśli umrze — nikt nie pożałuje go i nie ucieszy się jego śmiercią. On nie ma ani przyjaciół ani wrogów — ale dużo znajomych. Może tylko w czasie pogrzebu ktoś uczci to nieokreślone indywiduum zdjęciem kapelusza lub głębokiem pochyleniem głowy, może z ciekawości zapyta: kogo to chowają? Dowie się i wnet zapomni.
Otóż ten Aleksiejew, Wasiljew, Andrejew — mniejsza o nazwisko — to jakieś niepełne, niejasne, bezosobiste przypomnienie masy ludowej, głuchy jej odblask.
Nawet Zachar w czasie otwartych swoich gawęd przy bramie lub w sklepiku, charakteryzując różnych gości swego barina, zawsze się zacinał, ile razy wspomnieć wypadało tego... Aleksiejewa. Długo namyślał się, długo szukał jakiegoś wybitnego rysu w jego zewnętrznej postaci, w zachowaniu się lub charakterze, ażeby można się było uczepić, machał zwykle ręką i mówił: ten ani z pierza ani z mięsa.
— A! — powitał go Obłomow. — To pan, panie Aleksiejew. Dzień dobry panu... Proszę się nie zbliżać... nie wyciągnę do pana ręki, pan z zimnego powietrza przychodzi!
— Co panu Pan Bóg dał! Jakie zimne powietrze. Nie miałem zamiaru zupełnie zachodzić dziś do pana — rzekł Aleksiejew, — ale spotkałem Owczynina, który mnie zaprowadził do siebie. Ja po pana przychodzę, Ilja Iljicz. Pojedziemy do Owczynina. Tam Matwiej Andreicz, Aljanow, Kazimir Albertowicz Pchajło, Wasyl Sewastjanowicz Kołymiakin.
— Pocóż się oni tak zebrali i czego chcą ode mnie?
— Owczynin prosi pana na obiad.
— Hm... na obiad... — powtórzył Obłomow obojętnie.
— A potem wszyscy jadą do Katerinenhofu. Kazali panu powiedzieć, abyś pan powóz wynajął.
— A tam co robić?
— Jakto — co? Dziś tam zabawa. Nie wie pan chyba, że dziś pierwszego Maja?
— Poczekaj pan, ja pomyślę — odpowiedział Obłomow.
— Niechże pan wstaje, czas się ubierać.
— Poczekaj pan trochę, jeszcze wcześnie.
— Dobre wcześnie! Prosili, abyś pan na dwunastą przyjechał. Zjemy obiad wcześnie, o godzinie drugiej — i na zabawę! Jedźmy już. Zawołać służącego, aby pana ubierał?
— Ubierać się? Ja jeszcze się nie umyłem.
— To niech się pan umywa.
Aleksiejew począł chodzić po pokoju, zatrzymał się przed obrazem, który już tysiąc razy oglądał, spojrzał niedbale w okno, wziął jakąś drobnostkę z etażerki, pokręcił nią w ręku, popatrzył ze wszech stron na nią i położył, potem chodził znowu poświstując, — wszystko to, ażeby nie przeszkadzać Obłomowowi wstać i umyć się. Minęło dziesięć minut.
— Cóż tam, Ilja Iljicz?
— Co?
— Leży pan jeszcze?
— Czyż trzeba wstawać?
— Naturalnie. Na nas czekają. Chcesz pan przecie jechać.
— Dokąd? Ja wcale nie chciałem nigdzie jechać.
— Przecież Ilja Iljicz mówiliście tylko co: pojedziemy na obiad do Owczynina, a potem do Katerinenhof...
— Na taką wilgoć mam jechać! Czego ja tam będę szukał. Na deszcz się zbiera, zobaczymy, jak na dworze... pochmurno, — leniwie odpowiedział Obłomow.
— Ależ ani chmurki na niebie, a pan wymyślił deszcz. Pochmurno dlatego, że okna u pana nie myte oddawna. Brudu na nich, brudu moc! Ani promyczka bożego nie widać i roleta przytem do połowy zwieszona.
— Niechże pan pójdzie i słówko tylko piśnie Zacharowi, on zaraz panu bab do tego zaproponuje i na cały dzień z domu wypędzi!
Obłomow zamyślił się, a Aleksiejew bębnił palcami po stole, przy którym siedział i bezmyślnie wodził oczyma po ścianach i po suficie.
— Jakże będzie? Co robić? Czy ubiera się pan, czy nie? — zapytał po kilku chwilach.
— Co?
— Do Katerinenhof przecie.
— Co wam tak wpadł do głowy ten Katerinenhof — z gniewem odezwał się Obłomow. — Nie chce pan tu siedzieć? Zimno w pokoju, zapach może jaki nieprzyjemny, że się pan tak szarpie.
— Ależ nie. U pana zawsze mi bardzo przyjemnie... Zupełnie jestem zadowolony — rzekł Aleksiejew.
— A gdy tu dobrze, pocóż szukać innego miejsca? Zostań pan lepiej cały dzień u mnie, zjemy obiad, a wieczorem — z Panem Bogiem! Ale! Ja przecież nie mogę jechać! Przecież dziś sobota — Tarantjew u mnie na obiedzie.
— Jeżeli to tak... bardzo dobrze... jak wy... — odpowiedział Aleksiejew.
— A o moich kłopotach ja nic panu nie mówiłem? — z żywością zapytał Obłomow.
— O jakich sprawach? Nic nie wiem — rzekł Aleksiejew, wpatrując się w niego.
— Dlaczego ja nie wstaję tak długo? Oto tak leżę i myślę, jak się z biedy wyplątać?
— Cóż to takiego? — spytał Aleksiejew, usiłując zrobić wystraszoną minę.
— Dwa nieszczęścia! Sam nie wiem, jak z tego wybrnę!
— Jakież to?
— Mieszkanie wypowiedzieli mi... wyobraź pan sobie. Trzeba się przenosić.
Co to kłopotu, targania się — pomyśleć straszno! Od ośmiu lat przecież tu mieszkam. Piękną sztuczkę urządził ze mną gospodarz! Proszę wynosić się — powiada — jak najprędzej.
— Jak najprędzej? Nagli — widocznie potrzebuje. Przenosiny — to bardzo przykra rzecz. Z przenosinami mnóstwo zawsze kłopotów — rzekł Aleksiejew. — Mnóstwo rzeczy się zgubi, potłucze się... to bardzo przykro. A pańskie mieszkanie takie przyjemne — ile pan płaci?
— Niełatwo znaleźć drugie takie mieszkanie, w dodatku w pośpiechu. Mieszkanie suche, ciepłe, dom spokojny, raz tylko przez ten czas mnie okradli. Ot, sufit, naprzykład, wydaje się niezbyt trwałym, zaprawa odęła się, ale przecież się nie wali!
— Szczególna rzecz! — zauważył Aleksiejew, kiwając głową.
— Gdyby to można tak się urządzić, ażeby... się nie przenosić? — w zamyśleniu, niby sam do siebie, przemówił Obłomow.
— Przecież pan wynajmuje ten lokal kontraktowo! — rzekł Aleksiejew, oglądając pokój od sufitu do podłogi.
— Tak, ale termin już minął... a potem już płaciłem miesięcznie, tylko nie wiem właściwie, od jakiego czasu.
— Cóż pan myśli robić? — spytał po pewnym czasie Aleksiejew — zostać czy wyprowadzić się?
— Zupełnie nie myślę o tem... nawet myśleć nie chcę. Niech Zachar coś wymyśli.
— A niektórzy tak bardzo lubią przeprowadzki! — odezwał się Aleksiejew — i tylko w tem przyjemność upatrują, że mogą ciągle mieszkanie zmieniać.
— Niech i ci „niektórzy“ zmieniają mieszkania. A ja znosić nie mogę wszelkich zmian — tem bardziej mieszkań! — rzekł Obłomow. — Niechno pan spojrzy, co rządca pisze do mnie. Zaraz panu list pokażę... gdzie też ten list? Zachar! Zachar!
— O, Matko Boska! — zachrypiał Zachar, zeskakując z przypiecka. — Żeby też mnie Pan Bóg zabrał z tego świata!
— Cóż, znalazłeś list?
— Gdzież go będę szukał? Czy ja wiem, jaki list panu potrzebny? Nie umiem przecież czytać.
— Wszystko jedno, ale poszukaj.
— Przecież wczoraj wieczorem pan sam jakiś list czytał, a potem już go nie widziałem.
— Gdzieżby się on zapodział? — z gniewem odezwał się Ilja Iljicz. — Przecież go nie połknąłem. Doskonale pamiętam, żeś ty go z rąk moich wziął i gdzieś tu wetknął. Otóż i list — widzisz!
Podniósł kołdrę i z fałdów jej wypadł list.
— A pan zawsze wszystko na mnie składa...
— No, dosyć tego, dosyć! — równocześnie prawie mówili Obłomow i Zachar.
Zachar wyszedł, a Obłomow począł czytać list, pisany jakimś kwasem, na szarym papierze, zapieczętowany pospolitym lakiem. Wielkie blade litery, nie dotykając się siebie, ciągnęły się uroczystą procesją po równi pochyłej od górnego rogu do dolnego. Pochód ten przerywał się niekiedy wielkim żydem atramentowym.
„Wielmożny Panie — rozpoczął Obłomow — wysoko urodzony ojcze nasz i karmicielu, Ilja Iljicz...“
Po tym wstępie Obłomow opuścił kilka powitań i życzeń zdrowia i od środka czytał znowu:
„Donoszę twojej barskiej miłości, że w twojej ojcowiźnie wszystko idzie dobrze. Od czterech przeszło tygodni niema deszczu, widocznie rozgniewaliśmy Pana Boga, że deszczu nie posyła. Najstarsi ludzie takiej posuchy nie pamiętają. Jare posiewy spaliło, jak ogniem. Oziminy w niektórych miejscach gąsienica zjadła, w innych mrozy uszkodziły. Przeoraliśmy część na jare zboża, ale niewiadomo, co z tego będzie... Może miłościwy Pan Bóg zlituje się nad twoją barską miłością, a o siebie nie troszczymy się, gdyby nawet zdechnąć wypadło. Przed dniem św. Iwana trzech chłopów uciekło: Łaptjew, Bułoczek, a także Waśka, Kuzniecowa syn. Wypędziłem baby, aby szły szukać mężów, poszły i nie wróciły. Powiadają, że mieszkają w Czełkach, a do Czełek pojechał kum mój z Werchlewa. Rządca go tam wysłał, powiadają, że jakąś sochę zamorską przywieźli, kazał na tę sochę popatrzyć. Nakazywałem mu o zbiegłych chłopach, kłaniałem się sprawnikowi i prosiłem, powiada: „podaj bumagę, a wtenczas spróbujemy wszelkich sposobów, aby zbiegłych powrócić do miejsca zamieszkania“, a oprócz tego nic nie powiedział, a ja upadłem do nóg jego i ze łzami błagałem, a on grubym głosem krzyknął: „ruszaj precz! powiedziano tobie, że wszystko będzie zrobione, co można — podaj bumagę!“ A bumagi ja nie podawał. A nająć u nas nikogo nie można — wszystko idzie na Wołgę, na robotę, na barkasy wynajmują się. Taki to teraz głupi naród u nas, ojczulku Ilja Iljicz! Płótna naszego w tym roku na jarmark wysyłać nie będę — suszarnię i blechownię na klucz zamknąłem, a Syczudze kazałem dzień i noc pilnować, aby czego pańskiego nie ukradli, — on chłop trzeźwy, a ja sam także dzień i noc pilnuję jego. Inni mocno piją i wypraszają się na „obroki“ — na wolne roboty za pewną opłatą właścicielowi. W opłatach podatkowych także braki: tego roku, ojczulku nasz, będzie mały dochodzik, pewnie o jakie dwa tysiące mniej w stosunku do zeszłego roku, oby tylko posucha ostatecznie nas nie zrujnowała. A to wyślemy, o czem Twojej Miłości piszę“.
Potem następowały zapewnienia wierności i podpis: „Starosta twój — rządca z chłopów miejscowych — najniższy rab Prokop Wytiahuszkin, własną ręką rękę przyłożył“. Z powodu nieumiejętności pisania starosty stał krzyżyk i dopisek: „A pisał to ze słów starosty szwagier jego, Demko Kriwoj“.
Obłomow spojrzał na koniec listu.
— Ani miesiąca ani roku niema — zauważył Obłomow — widocznie list od zeszłego roku leżał u starosty. Dlatego też tu i dzień św. Iwana i posucha! Przypomniał sobie!
Obłomow zamyślił się.
— Ha, jak to się panu podoba! Proponuje „jakoby ze dwie tysiączki mniej“.
Ileż to pozostanie? Ileż to ja zeszłego roku miałem? Ja nie mówiłem panu?
Aleksiejew podniósł oczy do sufitu i zamyślił się.
— Trzeba Sztolca zapytać, jak przyjedzie — ciągnął Obłomow — zdaje się, siedem czy osiem tysięcy... Źle nie zapisywać! On teraz sprowadzi dochód do sześciu tysięcy... Przecież ja z głodu umrę... z czego żyć?
— Pocóż się martwić, Ilja Iljicz? — pocieszał Aleksiejew. — Dwa tysiące, to nie żarty. Powiadają, że Aleksy Łogin w tym roku będzie miał także o dwa tysiące mniej... otrzyma tylko dwanaście zamiast czternastu tysięcy.
— Ależ dwanaście, to nie sześć! — przerwał mu Obłomow. — Zupełnie mnie zdenerwował rządca. Jeżeli rzeczywiście nieurodzaj i posucha, to pocóż mnie martwić?
— Tak... rzeczywiście... — począł Aleksiejew — nie należało. Ale czyż można delikatności oczekiwać od chama. Oni nic nie rozumieją.
— Cóżbyś pan zrobił na mojem miejscu! — spytał Obłomow, wpatrując się pytająco w Aleksiejewa, ze słodką nadzieją — a może on przecież coś wymyśli?
— Trzeba zastanowić się, Ilja Iljicz, niepodobna zdecydować odrazu.
— Do gubernatora chyba napisać, czy co? — w zamyśleniu mówił Obłomow.
— A kto u was gubernatorem? — spytał Aleksiejew.
Ilja Iljicz nie odpowiadał. Zamyślił się. Aleksiejew zamilkł i także myślał o czemś.
Obłomow, obracając list w ręku, ujął głowę w dłonie, łokcie o kolana oparł i tak siedział czas jakiś pod wpływem bezpłodnych myśli.
— Gdybyż przynajmniej choć Sztolc prędzej przyjechał! — przemówił wreszcie.
Pewnie, że rychło wróci, a licho wie, gdzie on się teraz szasta. Onby coś poradził.
Znowu posmutniał. Długo obaj milczeli. Obłomow ocknął się pierwszy.
— Trzeba coś robić koniecznie! — rzekł z akcentem stanowczym — i o mało nie powstał z pościeli — działać jak najrychlej, nie zwlekając. Najprzód...
W tej chwili odezwał się gwałtownie dzwonek, tak, że Obłomow i Aleksiejew drgnęli, a Zachar w jednej sekundzie zeskoczył z leżanki.
— W domu? — odezwał się w przedpokoju gruby i donośny głos.
— Dokądże w tym czasie iść? — jeszcze niegrzeczniej odpowiedział Zachar.
Wszedł człowiek około czterdziestu lat, należący do kategorji olbrzymów: wysoki, o szerokich plecach, masywnej postawy, z wydatnemi rysami twarzy, o wielkiej głowie, lecz krótkiej i szerokiej szyi, z wielkiemi wybałuszonemi oczyma, o mięsistych wargach. Spojrzenie na tego człowieka nasuwało myśl o czemś pospolitem i niechlujnem. Widać było, że on nie zwracał zbyt wielkiej uwagi na czystość swego ubrania. Golił się również niezbyt często. Widocznie było to dla niego rzeczą obojętną. Brak estetyki w ubraniu nie martwił go. Nosił je z cyniczną obojętnością.
Był to Michej Andreicz Tarantjew, ziomek Obłomowa.
Tarantjew patrzył na wszystko ponuro, z odcieniem pogardy, z jawną nieżyczliwością do wszystkiego, co go otaczało, gotów łajać wszystkich i wszystko na świecie, jak gdyby obrażony niesprawiedliwością, niedość oceniany w swojej godności, jak prześladowany przez los silny charakter, który niedobrowolnie i ponuro mu się poddaje.
Ruchy jego były śmiałe i zamaszyste. Przemawiał głośno i ostro, prawie zawsze gniewnie. Z większego oddalenia wydawało się, jak gdyby puste wozy przez most przejeżdżały. Nie krępował się on nigdy niczyją obecnością, w kieszeni nie szukał wyrazów, wogóle ze wszystkimi zachowywał się w sposób grubjański, nie wyłączając przyjaciół, jak gdyby dawał do zrozumienia, że rozmawiając z człowiekiem, lub nawet będąc u niego na obiedzie czy wieczerzy, zaszczyt mu czyni.
Tarantjew miał rozum bystry i przebiegły. Nikt lepiej od niego nie rozstrzygał jakiejś sprawy codziennej, lub zagmatwanej sprawy sądowej. On w mig tworzył cały plan postępowania w tym lub innym wypadku, bardzo zręcznie przytaczał dowody, a wkońcu zawsze jeszcze nagadał niegrzeczności temu, kto się go radził.
Sam zaś, jak przed dwudziestu pięciu laty, jako pisarz w jakiejś kancelarji, rozpocząwszy swoją karjerę, tak na tym samym urzędziku doczekał się siwego włosa. Ani jemu, ani też żadnemu z jego zwierzchników nie przychodziła myśl do głowy o awansie.
Rzecz w tem, że Tarantjew był tylko majster od gadania. Słowami wszystkie kwestje on rozwiązywał jasno i łatwo, ale gdy tylko trzeba było palcem ruszyć i sprawę popchnąć, czyli jego własną teorję zastosować, przedstawiał się on zupełnie innym człowiekiem: sprawa wydawała mu się ciężką, zdrowie nie dopisywało, nie wypadało tak robić, podsuwała się inna sprawa, ale którą tylko weźmie w swoje ręce, z każdej Bóg wie, co zrobi. Zupełnie jak dziecko: tu nie dopatrzy, tam nie zna jakiejś drobnostki, ówdzie spóźni się i zakończy tem, że całą sprawę w połowie rzuci, albo też ją rozpocznie od końca i tak wszystko popsuje, że nietylko nie można złego poprawić, ale jeszcze wyłaje zato.
Ojciec jego, pisarz starego typu na prowincji, pozostawił synowi w spadku umiejętność pokątnego adwokatowania i swoje w tym kierunku doświadczenie, zręcznie nabyte w gmachu sądowym. Ale los inaczej pokierował. Ojciec, który sam kiedyś nabywał nauki za liche miedziaki, nie chciał, ażeby syn jego był zacofańcem i pragnął, ażeby się nauczył czegokolwiek, trochę więcej, niż pokątnego adwokatowania. Przez trzy lata posyłał go przeto do popa, ażeby się uczył łaciny.
Zdolny chłopak w ciągu trzech lat zgryzł gramatykę i syntaksę, i już począł trochę rozumieć Korneljusza Neposa, gdy ojciec zawyrokował, że i tego dosyć, co umiał, gdyż i te szczupłe wiadomości dają mu ogromną przewagę nad starem pokoleniem i że dalsza nauka mogłaby nawet zaszkodzić mu w służbie w sądownictwie.
Szesnastoletni Michej, nie wiedząc, co robić ze swoją łaciną, począł w domu rodzicielskim zapominać ją potrosze w oczekiwaniu zaszczytu asystowania stronom w sądzie ziemskim lub powiatowym. Uczestniczył natomiast we wszystkich hulankach i w tej właśnie szkole, śród szczerej zabawy, rozwinął się bystry umysł młodego człowieka.
Z młodzieńczą wrażliwością wsłuchiwał się w opowiadania ojca i jego kolegów o różnych sprawach cywilnych i kryminalnych, o wyjątkowo ciekawych wypadkach, jakie zdarzały się w praktyce wszystkich „chodatajów“ starych czasów.
Wszystko to nie doprowadziło do niczego. Z Micheja nie wyrobił się człowiek czynu, chociaż wszelkie usiłowania ojca chyliły się ku temu, i może byłyby się zakończyły pożądanym skutkiem, gdyby los nie stanął na przeszkodzie zamiarom starego ojca. Michej przyswoił sobie w samej rzeczy całą teorję ojcowskich rozmów, należało ją tylko zastosować, ale z powodu śmierci ojca nie zdołał zostać aplikantem sądowym. Zawiózł go do Petersburga jakiś przyjaciel ojca, umieścił jako pisarza w jakiejś instytucji — i zapomniał o nim.
Tak więc Tarantjew pozostał teoretykiem przez całe życie. Na służbie nic nie miał do czynienia z łaciną i bardzo niewyraźną teorją prowadzenia tak lub inaczej różnych czystych i nieczystych spraw. Nosił więc w sobie spoczywającą świadomość siły, zamkniętej na zawsze przez wrogie mu okoliczności, bez nadziei ujawnienia jej. Tak, według bajek, zamykane były w zaczarowanych ścianach złe duchy, pozbawione możności szkodzenia ludziom. Może skutkiem tej świadomości siły w sobie, Tarantjew był gburowaty w stosunkach, nieżyczliwy, zawsze zły i opryskliwy.
Z goryczą i pogardą patrzył na swoje codzienne zajęcia: przepisywanie różnych „papierów“, zeszywanie fascykułów różnych spraw i t. p. Uśmiechała mu się zdaleka jedyna, ostatnia nadzieja — przejść na służbę do monopolu spirytusu. Na tej drodze tylko widział dogodną dla siebie zamianę specjalności, pozostałej po ojcu, lecz nie zdobytej. W oczekiwaniu tego, gotową już teorję, stosowaną przez ojca do działalności i życia, kubanów i przecherstwa, pominąwszy główne i godne jej zastosowanie na prowincji, przystosowywał do wszelkich możliwych warunków własnego życia w Petersburgu. Teorję tę stosował do wszystkich swoich przyjacielskich stosunków, pominąwszy urzędowe.
Był to kubaniarz w duszy, według znanej mu teorji; brał kubany z braku spraw i stron, od kolegów służbowych, od przyjaciół, Bóg wie, jak i zaco. Zmuszał, kogo tylko mógł, przebiegłością i narzucaniem się do traktamentu, wymagał od każdego niezasłużonego szacunku, bywał natrętnym. Nigdy nie wstydził się i nie martwił tem, że ubranie jego było wyszargane, ale mocno się niepokoił, gdy w perspektywie dnia nie widział, gdzieby można było zjeść obfity obiad, a dobrze go podlać winem i wódką.
Wobec swoich znajomych był on w roli brytana łańcuchowego, który szczeka na wszystkich, nie pozwala nikomu ruszyć się, ale który niewątpliwie wlot pochwyci kawał mięsa, bez względu nato, kto go rzuci i skąd on leci.
Tacy to byli obaj goście Obłomowa.
Poco ci dwaj rosyjscy proletarjusze chodzili do niego? Wiedzieli bardzo dobrze, dlaczego: pić, jeść i palić dobre cygara. Znajdowali tam ciepłe, wygodne mieszkanie i, jeśli nie życzliwe, to obojętne przyjęcie.
Ale poco wpuszczał ich do siebie Obłomow? Wątpię, czy zdawał sobie z tego sprawę. Zdaje się jednak z tej racji, że dotychczas w naszych dalekich prowincjonalnych Obłomówkach, w każdym zamożnym domu, tłoczy się gromadka podobnych figur, obojga płci, bez chleba, bez rzemiosła, bez rąk zdatnych do pracy produkcyjnej, obdarzona tylko żołądkiem do trawienia, — ale zawsze z tytułem lub godnością urzędową.
Nie brak jeszcze sybarytów, którzy takich ludzi uważają za uzupełnienie swego życia. Oni nudziliby się bez tego na świecie. Któż znajdzie wtenczas zapodzianą gdzieś tabakierkę, kto podniesie chusteczkę do nosa, gdy spadnie? Przed kim można uskarżać się na ból głowy, licząc na współczucie, opowiedzieć przykry sen i poprosić o wytłumaczenie? Kto będzie czytać książkę przed zaśnięciem i pomoże zasnąć? Niekiedy takiego proletarjusza wysyła się do pobliskiego miasteczka po sprawunki, używa się go do pomocy w gospodarstwie. Nie można przecież samemu zajmować się wszystkiem!
Tarantjew wywoływał dużo hałasu, wyprowadzał Obłomowa z nieruchomości i nudów. Krzyczał, kłócił się, urządzał rodzaj widowiska, ułatwiając w ten sposób Obłomowowi milczenie i bezczynność. Do pokoju, w którym panowała senność i cisza, Tarantjew wnosił ruch i życie, a niekiedy i wiadomości z zewnątrz. Obłomow mógł słuchać, patrzeć, nie poruszając nawet palcem, na coś hałaśliwego, ruchomego, gadającego. Posiadał przytem tę dobroduszność, iż wierzył, że Tarantjew może istotnie dać mu jakąś dobrą radę.
Wizyty Aleksiejewa znosił z innego zupełnie, ale ważnego powodu. Gdy Obłomow chciał spędzać czas według swego upodobania, to jest leżeć milcząc, drzemać lub chodzić po pokoju, Aleksiejewa jak gdyby nie było w pokoju: on także milczał, drzemał, zaglądał do książki, przyglądał się, ziewając do łez, obrazom i różnym drobnostkom. W takim stanie mógł przetrwać trzy doby. Gdy Obłomow nudził się samotnością i uczuł potrzebę mówienia, czytania, rozprawiania lub był nieco wzburzony — był on zawsze pokornym i usłużnym słuchaczem, współczującym, z jednaką cierpliwością milczący, jak słuchający rozmowy i podzielający jego poglądy, bez względu nato, jakie były.
Inni goście odwiedzali go rzadko, zachodzili na kilka minut, jak trzej pierwsi. Z tymi wszystkimi Obłomow powoli zrywał stosunki. Zainteresował się czasem jakąś wiadomością, kilkominutową rozmową, potem, zadowolony, milczał. Im trzeba było odpłacać wzajemnością, udawać zainteresowanie tem, co ich interesowało. Oni w tłumie ludzkim kąpali się niejako; każdy rozumiał życie po swojemu, czego zgoła nie chciał rozumieć Obłomow, a tymczasem oni wciągali go w ten wir życia. To właśnie mu nie podobało się, odtrącało go, nie odpowiadało jego nastrojowi.
Był jednak jeden człowiek, który także mącił mu spokój. On lubił i nowiny, i świat, i naukę, i życie, ale je pojmował głębiej, szerzej. Obłomow, chociaż był grzeczny dla wszystkich, jego jednego kochał, jemu jednemu wierzył, może dlatego, że rósł, uczył się i żył z nim razem. Był to Andrej Iwanowicz Sztolc.
On podróżował, ale Obłomow oczekiwał jego powrotu z dnia na dzień.
— Jak się masz, zemlaku — urwanym głosem przemówił Tarantjew, wyciągając obrosłą włosem rękę do Obłomowa. — Cóż, to ty leżysz dotychczas, jak kłoda?
— Nie zbliżaj się! Nie zbliżaj się! Przychodzisz z zimna! — mówił Obłomow, przykrywając się kołdrą.
— Cóż jeszcze wymyślisz — z zimna! — krzyknął Tarantjew. — No, no, bierz rękę, kiedy ci podaję! Wkrótce już dwunasta godzina, a ty jeszcze miętosisz się w łóżku!
Chciał dźwignąć Obłomowa z łóżka, ale Obłomow uprzedził go, zwiesiwszy szybko obie nogi i odrazu trafił niemi w pantofle.
— Właśnie sam już chciałem wstać — odpowiedział ziewając.
— Wiem ja, jak ty wstajesz: tybyś tu i do obiadu się miętosił. Hej! Zachar! Gdzież ty tam schowałeś się, stary durniu! Prędzej! Pomagaj panu się ubierać.
— A pan niech sobie sprawi własnego Zachara, a potem będzie go pan łajał! — odpowiedział Zachar, wchodząc do pokoju i złośliwie spojrzawszy na Tarantjewa. — Oto naniósł pan błota, jak jaki roznosiciel z ulicy — dodał.
— On jeszcze tu gada, — małpi pysk! — rzekł Tarantjew i podniósł nogę, aby ztyłu kopnąć Zachara, ale Zachar stanął, odwrócił się do niego i przybrał pozę obronną.
— Niech pan tylko trąci! — zachrypiał po swojemu. — Co to takiego? Ja odejdę — rzekł i począł się cofać.
— Ależ daj pokój, Michej Andreicz! Jakiś ty niespokojny! Poco go zaczepiasz — rzekł Obłomow. — Zachar! Dawaj, co trzeba!
Zachar wrócił i, spoglądając ukosem na Tarantjewa — szybko przeszedł koło niego.
Obłomow, oparłszy się o niego, niby niedbale, jak człowiek bardzo zmęczony, dźwignął się z pościeli i, niechętnie przeszedłszy do fotelu, usiadł i siedział bez ruchu.
Zachar wziął ze stolika pomady, grzebień i szczotkę, napomadował włosy, rozczesał, podzielił i szczotką wygładził.
— Będzie się pan teraz umywał?
— Poczekam trochę, a ty odejdź.
— A to dopiero! I pan tutaj! — zawołał Tarantjew, zwracając się do Aleksiejewa, gdy Zachar włosy przyczesywał. — Dawno pana nie widziałem. Krewny pański, to wielka świnia. Dawno to chciałem panu powiedzieć.
— Jaki krewny? Ja nie mam wcale krewnych — trwożliwie odpowiedział Aleksiejew zdziwiony, wytrzeszczywszy oczy na Tarantjewa.
— No, ten, co służy tu. Afanasjew go zowią — jakto, nie krewny!
— Ależ ja nie Afanasjew, lecz Aleksiejew i nie mam wcale krewnych.
— Jakto, nie krewny! Taki przecież, jak pan, niepokaźny i także zowią go Wasilej Nikołajewicz.
— Jak Boga kocham, nie krewny! Ja jestem Iwan Aleksiejewicz.
— Wszystko jedno! Podobny do pana. Tylko on świnia, proszę mu to powiedzieć, jak się z nim pan zobaczy.
— Ja go nie znam i nigdy nie widziałem! — odpowiedział Aleksiejew, otwierając tabakierkę.
— Dajno powąchać! — rzekł Tarantjew. — Ależ to prosta tabaka, nie francuska. Tak jest — zawyrokował powąchawszy. — Dlaczego nie francuska — dokończył ostro. — Tak, takiej świni, jak pański krewny, ja jeszcze nie widziałem — ciągnął Tarantjew. — Przed dwoma laty mniej więcej pożyczyłem od niego pięćdziesiąt rubli. No! Wielka to suma pięćdziesiąt rubli — łatwo zapomnieć przecie. Nie, on pamięta. Po upływie miesiąca spotykamy się: „a jakże dłużek?“ — pyta. Znudził mnie poprostu. Nie dość tego, wczoraj przychodzi do kancelarji: „pewnie pan teraz pensję otrzymał, więc i dług może oddać“. Dałem mu dobrą pensję, począłem przy wszystkich wstydzić, ledwie do drzwi trafił. „Ubogi człowiek, sam potrzebuje“. Przecież i ja potrzebuję. Cóż to ja bogacz jestem, ażeby mu pięćdziesiąt rubli rzucać. Dajno, kochanku, cygaro.
— Cygara są w pudełku, na etażerce — odpowiedział Obłomow.
Zamyślony siedział w fotelu w leniwie niedbałej pozycji, nie zwracając wcale uwagi nato, co się koło niego działo, co się mówiło. Troskliwie przypatrywał się i gładził swoje białe ręce.
— Zawsze te same? — ostro spytał Tarantjew, wyjąwszy cygaro i spoglądając na Obłomowa.
— Tak, te same — machinalnie odpowiedział Obłomow.
— A ja przecież ci mówiłem, abyś innych kupił, zagranicznych. Otóż tak ty pamiętasz, co ci mówię! Pamiętaj, aby na następną sobotę były koniecznie, bo nie przyjdę. Ależ to paskudztwo! — zawołał, zapaliwszy cygaro i wciągnąwszy parę łyków dymu. — Zupełnie palić nie można!
— Ty wcześnie dzisiaj przyszedłeś, Michej Andreicz — rzekł Obłomow, ziewając.
— Sprzykrzyłem się tobie, czy co?
— Nie, ja tylko tak zauważyłem. Zwykle przychodzisz wprost na obiad, a teraz dopiero pierwsza godzina.
— Ja umyślnie wcześnie przyszedłem, aby się dowiedzieć, jaki będzie obiad. Zwykle Bóg wie czem mnie karmisz, przyszedłem przeto dowiedzieć się: jaki też to na dzisiaj zamówiłeś obiad?
— Dowiedz się w kuchni — odpowiedział Obłomow.
Tarantjew wyszedł.
— Zmiłuj się! — zawołał wróciwszy — wołowina i cielęcina! Ech, bracie Obłomow, nie umiesz żyć, a przecież obywatel ziemski! Jakiś ty barin? Żyjesz po mieszczańsku, nie umiesz ugościć przyjaciela. Maderę kupiłeś?
— Nie wiem, zapytaj Zachara, — nie słuchając prawie, odpowiedział Obłomow — tam pewnie jest wino.
— To, pewnie dawne, od Niemca. O, nie, kup w angielskim sklepie.
— I tego wystarczy — jeszcze posyłać!
— Poczekaj! Daj pieniądze, ja będę przechodził tamtą stroną, po drodze kupię. Muszę jeszcze zajść do znajomego.
Obłomow przewracać począł w pudełeczku i wyjął dziesięciorublową czerwoną asygnatę.
— Madera kosztuje siedem rubli, a tu masz dziesięć — zauważył.
— Daj wszystko, sam resztę zwrócę. Nie bój się.
Pochwycił z rąk dziesięciorublówkę i zręcznie wsunął do kieszeni.
— No, więc idę! — zawołał Tarantjew — a na piątą godzinę wrócę. Muszę jeszcze tu i owdzie zajść. Obiecano mi jakieś zajęcie w kantorze monopolowym... kazano się dowiadywać... Ale ot co, Ilja Iljicz, czybyś ty dzisiaj nie najął powozu do Katerinenhof — i mnie byś zabrał.
Obłomow głową pokiwał przecząco.
— Lenistwo czy skąpstwo? Tyś worek prawdziwy — powiedział. — Tymczasem — dowidzenia.
— Poczekaj, Michej Andreicz! — zawołał Obłomow. — Muszę się z tobą naradzić w pewnej sprawie.
— Cóż tam jeszcze? Mów prędzej, nie mam czasu.
— Widzisz... dwa nieszczęścia na mnie spadły nagle. Z mieszkania pędzą...
— Pewnie nie płacisz, więc słusznie! — odpowiedział Tarantjew i chciał odejść.
— Gadaj z nim! Komorne ja zawsze naprzód płacę. Wcale nie, moje mieszkanie chcą przerabiać... Ależ poczekaj! Dokąd śpieszysz? Powiedz, co robić? Naglą... powiadają, ażebym się za tydzień wynosił...
— Cóż ja za doradca jestem? Daremnie wyobrażasz sobie...
— Ja zupełnie nic sobie nie wyobrażam. Nie żartuj i nie krzycz, ale pomyśl raczej, co robić. Ty człowiek praktyczny...
Tarantjew już go nie słuchał, lecz myślał nad czemś.
— No, niech tak będzie! Podziękuj mnie — rzekł on zdejmując kapelusz i siadając — i do obiadu każ podać szampana. Sprawa twoja załatwiona.
— Cóż takiego? — spytał Obłomow.
— Szampan będzie?
— Może być, jeżeli rada będzie tego warta.
— Nie, ty nie zasługujesz nato, aby ci rady dawać. Czy ja ci daremnie mam radzić? Poradź się jego — wskazał na Aleksiejewa — albo jego krewnego.
— No, no, dosyć... gadaj — naglił Obłomow.
— Oto tak... jutro możesz przeprowadzić się na inne mieszkanie.
— Co za pomysł! O tem ja sam wiedziałem.
— Czekaj! Nie przeszkadzaj! — krzyknął Tarantjew. — Jutro możesz przeprowadzić się do mojej kumy na Wyborgską stronę.
— Coś ty wymyślił! Na Wyborgską stronę? Ależ tam w zimie, powiadają, wilki wyją.
— Zdarza się... przybiegają z ostrowów, ale cóż to ciebie obchodzi?
— Tam nudy, pustka, nikogo niema.
— Łżesz! Tam kuma moja mieszka... ma własny dom z wielkiemi ogrodami. Jest to kobieta szlacheckiego urodzenia, wdowa z dwojgiem dzieci. Przy niej brat mieszka, nieżonaty, ale głowa! — nie taka, jak u tego, co w kącie siedzi — rzekł wskazując Aleksiejewa. — Mnie z tobą razem za pas wetknie.
— Ale cóż to wszystko mnie obchodzi? — z akcentem niecierpliwości odpowiedział Obłomow. — Ja się tam nie przeprowadzę.
— Zobaczymy, czy ty się nie przeprowadzisz. Nie, bracie, skoro o radę pytasz — to słuchaj, co mówię.
— Nie przeprowadzę się tam — odciął stanowczo Obłomow.
— Kiedy tak, to niech cię djabli wezmą! — odpowiedział Tarantjew, nałożywszy kapelusz i ku drzwiom ruszył.
Nawrócił jednak.
— Dziwak jesteś — rzekł. — Tak ci tutaj słodko siedzieć?
— Wszystko w pobliżu — mówił Obłomow. — Tu są i sklepy, i teatr, i przyjaciele, i znajomi... Środek miasta... wszystko...
— Co-o-o? — przerwał mu Tarantjew — a dawnoś ty z domu wychodził? Powiedzno? Kiedy byłeś w teatrze? Do jakich znajomych chodzisz? Pytam cię: na jakiego djabła tobie ten środek miasta?
— Jakto, naco? Różnie się zdarza.
— Widzisz — i sam nie wiesz, naco! A tam, pomyśl tylko: będziesz mieszkać u mojej kumy, szlachetnej kobiety, w spokoju, cicho, nikt cię nie ruszy, żadnego hałasu, wszędzie czysto, przyjemnie. Spójrz tylko — przecież ty mieszkasz, jak w brudnym zajeździe, a przecież jesteś barin, pomieszczik! A tam — czystość, cisza. Jest z kim i słowo zamienić, jeśli się znudzisz. Oprócz mnie nikt cię odwiedzać nie będzie. Jest dwoje dzieci — baw się z niemi, ile chcesz! Czegóż chcesz więcej? A wygoda, wygoda jaka... Ile tu płacisz?
— Półtora tysiąca.
— A tam tysiąc zapłacisz prawie za cały dom! A jakie śliczne, jasne pokoje! Ona dawno pragnęła mieć cichego, akuratnego lokatora... Otóż, ja ciebie i polecam...
Obłomow niedecydująco głową pokiwał na znak protestu.
— Łżesz, przeprowadzisz się! — rzekł Tarantjew. — Pomyśl tylko: przecież to o połowę taniej wypadnie. Na samem mieszkaniu pięćset rubli oszczędzisz. Wikt będziesz miał dwa razy lepszy i czysty... Ani kucharka, ani Zachar okradać cię nie będą...
W przedpokoju słychać było mruczenie.
— I porządku więcej — ciągnął dalej Tarantjew. — Przecież teraz obrzydliwość bierze usiąść przy twoim obiedzie. Chcesz pieprzu — niema, octu — nie kupiono, noże nie oczyszczone, bielizna, jak mówisz, ginie, kurzu pełno wszędzie. Słowem, obrzydliwość! A tam kobieta będzie gospodarować! Ani tobie, ani twemu durniowi Zacharowi...
W przedpokoju słychać było silniejsze mruczenie.
— Temu staremu kundysowi — ciągnął Tarantjew — nie potrzeba będzie myśleć o niczem: wszystko będziesz miał gotowe. Nad czem tu myśleć? Przeprowadzaj się — i koniec...
— Jakże to tak nagle, ni z tego ni z owego na Wyborgską stronę...
— Gadaj z nim! — mówił Tarantjew, ocierając pot z czoła. — Teraz lato, a tam, to to samo, co na letnisku. Poco ty gnijesz tu przez całe lato na tej Grochowej? Tam ogród Bezborodki. Ochta pod bokiem. Newa o dwa kroki. Ogród do wyłącznego użytku, ani kurzu, ani braku powietrza! Niema o czem myśleć. Ja zaraz, jeszcze przed obiadem polecę do niej, daj mi pieniądze na dorożkę — a jutro wasza przeprowadzka!
— Co to za człowiek! — rzekł Obłomow. — Nagle wymyśli czort wie co takiego, — na Wyborgską stronę... Wymyślić nie trudno. Ty znajdź jakąś radę na to, ażeby tutaj pozostać. Od ośmiu lat tu mieszkam... nie chcę się przeprowadzać.
— Rzecz skończona! Ty się przeprowadzisz. Jadę natychmiast do kumy... potem dowiem się jeszcze tutaj...
Poszedł.
— Poczekaj! Poczekaj! Dokąd? — zatrzymywał go Obłomow. — Ja mam jeszcze ważniejszy interes do ciebie. Zobacz, jaki ja liścik miły od mego starosty otrzymałem, i zdecyduj, co mam robić.
— Uważasz... ty już takim się urodziłeś. Nic nie potrafisz sam zrobić. Wszystko — ja i ja. Do czego ty się przydałeś? Nie człowiek, ale prosto — słoma!
— Zachar! Gdzie ten list? — znowu gdzieś go Zachar zawieruszył.
— Oto właśnie list starosty — rzekł Aleksiejew, podając zmięty papier.
— Tak, właśnie ten list — potwierdził Obłomow — i począł czytać głośno.
— Co na to powiesz? Co mam robić? — spytał Ilja Iljicz, przeczytawszy go. — Posucha... niedopłaty podatkowe...
— Przepadłeś! Zupełnie przepadłeś! — mówił Tarantjew.
— Dlaczegoż przepadłem?
— Więc nie przepadłeś?
— Jeżeli przepadłem, to daj radę, aby złe poprawić.
— A cóż ty mnie zato?
— Mówiłem — będzie szampan, czegoż chcesz więcej?
— Szampan za wyszukanie mieszkania. Ja ci wyświadczam dobrodziejstwo, a ty nie odczuwasz tego, poprostu — jesteś niewdzięczny! Poszukaj sam mieszkania, ale co to mieszkanie! Najważniejszą rzeczą, że będziesz miał spokój, jakbyś mieszkał u własnej siostry. Dwoje dzieci, brat nieżonaty, ja będę odwiedzać cię codziennie...
— Dobrze, dobrze... — przerwał Obłomow — ty poradź mi teraz, co mam ze starostą począć?
— Nie, dodaj porteru do obiadu, to powiem.
— Porteru mu się zachciało! Mało ci?
— W takim razie, dowidzenia! — rzekł Tarantjew, wkładając kapelusz.
— Ach, Boże mój! Tu starosta pisze, że będzie „ze dwa tysiące mniej“, a on jeszcze porter dodał! Dobrze więc, kup porteru.
— Dawajże jeszcze pieniędzy! — rzekł Tarantjew.
— Przecież ci pozostanie reszta z czerwonej?
— A na dorożkę na Wyborgską stronę... — odpowiedział Tarantjew.
Obłomow wyjął jeszcze rubla i z niechęcią mu go podsunął.
— Starosta twój oszust! — ot, co ja ci powiem — odrzekł Tarantjew, chowając rubla do kieszeni, — a ty wierzysz mu, otworzywszy gębę. Słyszysz, jaką on piosnkę śpiewa: posucha, nieurodzaj, niedopłaty, chłopi uciekają. Łże, wszystko łże! Słyszałem, że w naszych stronach, w Szumiłowej ojcowiźnie, zeszłorocznym urodzajem wszyscy popłacili swoje długi, a Szumiłowski majątek tylko przecie o pięćdziesiąt wiorst od twego, a dlaczegoż tam posucha nie wypaliła zboża? Wymyślił niedopłaty! A czego on miał pilnować? Dlaczego zaniedbał? Skąd te niedopłaty? Cóż to, roboty czy odbytu w naszych stronach niema? To rozbójnik! Jabym go nauczył! Chłopi rozeszli się — a on sam przecież złupił z nich, ile zdołał — i rozpuścił, a sprawnikowi ani myślał się skarżyć.
— Nie może być — zaoponował Obłomow, — on przecież i odpowiedź sprawnika w liście przytacza, tak szczerze...
— Ach, ty! Nic nie rozumiesz! Wszyscy oszuści piszą bardzo gładko — możesz mi wierzyć! Oto, naprzykład, — mówił dalej, wskazując na Aleksiejewa — siedzi uczciwa dusza, owca prawdziwa a czy napisze on gładko? Nigdy! A krewny jego, chociaż świnia i bestja — ten napisze. I ty nie potrafisz napisać prosto. To znaczy, że starosta twój już dla tego samego jest skotem, że zręcznie i prosto napisał. Widzisz, jak słowa pięknie uszykował: „przywrócić na miejsce zamieszkania“.
— Cóż z nim począć?
— Natychmiast go wyrzuć!
— A kogo na jego miejsce? Ja nie znam przecież moich chłopów. Inny może jeszcze będzie gorszy... Od dwunastu lat nie byłem w majątku.
— Jedź sam na wieś. Bez tego nie obejdzie się. Pomieszkaj tam przez lato, a w jesieni — do nowego mieszkania. Ja już postaram się o to, ażeby było gotowe.
— Na nowe mieszkanie, sam, na wieś! Tylko rozpaczliwe projekty mi podsuwasz, — z niechęcią odpowiedział Obłomow. — Nie, ażeby uniknąć ostateczności, przytrzymywać się środka...
— No, bracie Ilja Iljicz, ty się zmarnujesz zupełnie. Ja na twojem miejscu zadłużyłbym majątek dawno, a za te pieniądze kupiłbym inny, albo dom tutaj, w dobrem miejscu — to warte twego majątku! Potem zadłużyłbym dom — a kupił inny... Gdybym ja miał twój majątek, toby dopiero o mnie ludzie zagadali.
— Przestań się chwalić, a wymyśl coś takiego, ażeby mieszkania nie zmieniać, na wieś nie jechać i żeby się wszystko zrobiło... — zauważył Obłomow.
— Ale czyż ruszysz się ty kiedykolwiek z miejsca — mówił Tarantjew. — Spójrz tylko na siebie, do czego ty zdatny? Jaki pożytek z ciebie ojczyźnie? Na wieś nie może jechać!
— Teraz nie czas jeszcze jechać — odpowiedział Ilja Iljicz — muszę pierwej wykończyć plan reorganizacji majątku, który mam zamiar przeprowadzić... Ale, wiesz co, Michej Andreicz — nagle zaczął Obłomow — pojedź ty. Sprawę całą znasz, miejscowość także, a ja nie pożałowałbym zwrócić ci koszta podróży.
— Cóż to ja, rządca twój jestem, czy co? — z dumą odpowiedział Tarantjew. — Ja już odzwyczaiłem się od obcowania z mużykami.
— Co robić? — w zamyśleniu mówił Obłomow. — Doprawdy nie wiem...
— Napisz do sprawnika, zapytaj, czy mówił mu starosta o włóczących się mużykach — radził Tarantjew — i poproś, ażeby zajechał na wieś. Potem napisz do gubernatora, ażeby kazał sprawnikowi dowiedzieć się o zachowaniu się starosty. „Proszę okazać Ekscelencjo ojcowskie współczucie i okiem miłościwem spojrzeć na nieuniknione grożące mi nieszczęście, skutkiem samowolnego zachowania się starosty, i zupełną ruinę, jaka mnie czeka wraz z żoną i drobnemi dziećmi, pozostawszy bez kawałka chleba wraz z dwanaściorgiem dzieci...“
Obłomow zaśmiał się.
— Gdzie ja znajdę tyle dzieci, jeśli mi je każą pokazać? — rzekł.
— Nie wyłguj się, pisz: z dwanaściorgiem dzieci... prześlizgnie się koło uszu... sprawdzać nikt nie będzie, ale zato będzie „naturalnie“... Gubernator odda list sekretarzowi, a ty i do niego napisz — rozumie się z dołączeniem — on wyda odpowiednie dyspozycje... Do sąsiadów się zwróć; kogo ty tam znasz?
— Dobrynicz blisko — rzekł Obłomow. — Ja tutaj widuję się z nim często. Teraz on tam właśnie.
— I do niego napisz, poproś pięknie: „zobowiążesz mnie pan głęboko i zrobisz wielką przysługę, jako chrześcijanin, przyjaciel i sąsiad“. Do listu dołącz jakiś petersburski prezencik... cygar, naprzykład. Tak zrób, a ty nic nie rozumiesz. Zgubiony człowiek! U mnie starosta potańczyłby. Dałbym mu. Kiedy tam poczta odchodzi?
— Pojutrze — odpowiedział Obłomow.
— Siadaj zatem i pisz zaraz!
— Ależ dopiero pojutrze, pocóż zaraz? — zauważył Obłomow. — Można przecież i jutro. Ale posłuchajno Michej Andreicz — dodał — dokonaj do reszty „dobrodziejstwa...“ Niech już tak będzie, a ja każę dodać do obiadu jeszcze jaką rybę, lub pieczeń z drobiu.
— Co więcej? — pytał Tarantjew.
— Siądź i napisz! Dużo ci to czasu zajmie, trzy listy napisać! Ty tak „naturalnie“ opowiadasz — dodał, usiłując ukryć uśmiech — a Iwan Aleksiejewicz mógłby przepisać...
— O, co jeszcze wymyślisz! — odpowiedział Tarantjew. — Mam jeszcze pisać! Ja już i w urzędzie od trzech dni nie piszę. Jak tylko siądę do pisania, zaraz łza z lewego oka płynie, a gdy się schylę — głowa mi się kręci... Leniwiec z ciebie, leniwiec! Za kopiejkę nawet nie pójdziesz, Ilja Iljicz.
— Ach, żeby choć Andrej rychlej wrócił! — powiedział Obłomow — onby poprawił wszystko.
— Ot, znalazłeś dobrodzieja! — przerwał mu Tarantjew. — Niemiec przeklęty, zręczna szelma!
Tarantjew odczuwał jakieś tajemnicze obrzydzenie w stosunku do cudzoziemców. W jego oczach Francuz, Niemiec, Włoch, Anglik byli synonimami oszusta, szachraja, rozbójnika. Nawet nie robił różnicy w narodowościach, wszyscy w jego oczach byli jednacy.
— Słuchaj Michej Andreicz! — ostro odezwał się Obłomow — prosiłem cię, abyś nie rozpuszczał języka, szczególnie o człowieku, którego cenię, który jest mi bliski...
— Bliski? — z nienawiścią odezwał się Tarantjew. — Cóż on — krewny jaki? Niemiec — wiadomo, i koniec.
— Bliższy od wszelkich krewnych... Ja wspólnie z nim rosłem, chodziłem do szkoły i nie pozwolę obrażać...
Tarantjew poczerwieniał ze złości.
— Ha, jeśli ty mnie zamieniasz na Niemca, to noga moja więcej u ciebie nie postanie.
Nałożył kapelusz i ku drzwiom ruszył. Obłomow nagle zmiękł.
— Uszanowałbyś w nim mego przyjaciela i ostrożniej odzywał się — oto, czego żądam. Zdaje się, niewielka usługa — dodał.
— Szanować Niemca? — rzekł z najwyższą pogardą Tarantjew. — Zacóż to?
— Już ci powiedziałem... chociażby zato, że rósł i uczył się razem ze mną.
— Wielka rzecz! Czy to z jednym człowiek się uczył!
— Gdyby on był tutaj, jużby mnie dawno wybawił ze wszystkich kłopotów i nie prosił ani o porter, ani o szampana — powiedział Obłomow.
— A... więc wymawiasz mi to! Niech cię djabli wezmą z twoim porterem i szampanem! Masz! Weź swoje pieniądze... Gdzież to je schowałem? Widzisz, zapomniałem zupełnie, gdzie włożyłem te przeklęte pieniądze!
Wyjął z kieszeni jakiś zasmolony, zapisany papierek.
— Nie, to nie to! — rzekł. — Gdzie u licha?
Przeszukiwał kieszenie.
— Nie trudź się, nie szukaj! — rzekł Obłomow. — Ja ci nie wymawiam, tylko proszę, abyś się odzywał grzeczniej o człowieku, którego szanuję i który tak wiele dobrego dla mnie zrobił...
— Wiele... — złośliwie zauważył Tarantjew. — Poczekaj, on jeszcze więcej zrobi, tylko go słuchaj!
— Poco mówisz mnie o tem? — spytał Obłomow.
— A poto, że gdy twój Niemiec obłupi cię ze skóry, ażebyś wiedział, jak zamieniać swego ziemlaka, rosyjską duszę, na jakiegoś włóczęgę...
— Posłuchaj Michej Andreicz... — zaczął Obłomow.
— Niema co słuchać! Słuchałem długo... Miałem z twego powodu dużo zmartwień! Bogu tylko wiadomo, ile razy zniewagę połknąłem... Ojciec jego tam w Saksonji chleba nie widywał, a tu przyjeżdża i nos zadziera do góry...
— Poco o umarłych mówisz? Czem zawinił ojciec?
— Obaj winni, ojciec i syn — ponuro odpowiedział Tarantjew i ręką machnął. — Niedarmo mój ojciec radził unikać Niemców, a on tylu ludzi różnych znał w swojem życiu!
— Dlaczegoż, naprzykład, nie podoba ci się ojciec! — pytał Ilja Iljicz.
— A dlatego, że przyjechał do naszej gubernji w jednym surducie i trzewikach, w późnej jesieni, a tymczasem synowi zostawił majątek — cóż to znaczy?
— Synowi zostawił tylko czterdzieści tysięcy. Z tego coś wziął w posagu za drugą żoną, a resztę zdobył tem, że belferował u różnych ludzi, majątkami rządził, pensje dobre brał. Czemże ojciec zawinił? Dlaczego syn winien?
— Piękny chłopczyk! W krótkim czasie z ojcowskich czterdziestu zrobił trzysta, dosłużył się radcy dworu, wielki uczony... a teraz gdzieś podróżuje! Wszędzie dobrze trafił! Czyż to wszystko prawdziwy rosyjski człowiek robić będzie? Rosyjski człowiek jedno sobie wybierze — i to nie śpieszy się, pomaleńku, cichutko, byle jak, a ten — patrz! Gdyby w monopolu pracował — no, wiadomo, z czego wzbogaciłby się, a to z niczego, tak sobie — fu! fu! To nieczyste sprawy! Jabym pod sąd oddał takich panów! Ot i teraz — włóczy się, Bóg wie gdzie — mówił Tarantjew. — Poco się on włóczy po cudzych krajach?
— Uczy się... Chce wszystko widzieć, wiedzieć.
— Uczyć się! Mało go jeszcze uczyli! Co to jest? On łże poprostu, nie wierz mu. On ciebie w żywe oczy oszukuje, jak małego chłopczyka. Czyż dojrzali już ludzie uczą się jeszcze? Słuchasz, co ci plecie? Czyż radcowie dworu uczą się? Ot, i ty byłeś w szkole, a czy teraz uczysz się? Cóż on tam, w niemieckiej szkole pewnie siedzi i lekcje kuje? Łże — i koniec. Słyszałem, że pojechał oglądać jakąś maszynę — pewnie prasę dla robienia rosyjskich bumażek... Jabym go wprost do więzienia... Akcje jakieś... Ach, te akcje, jak one mnie drażnią!
Obłomow zaczął się śmiać.
— Cóż ty mi zęby pokazujesz? Alboż to nieprawda, co mówię?
— No, zostawmy tę sprawę! — przerwał mu Ilja Iljicz. — Idź z panem Bogiem, dokąd chcesz, a ja z Iwanem Aleksiejewiczem popiszemy wszystkie te listy i postaram się naszkicować mój plan.... wszystko to razem zrobimy...
Tarantjew wyszedł do przedpokoju, nagle się wrócił.
— Zupełnie zapomniałem! Miałem interes do ciebie od rana — zaczął on łagodnym głosem. — Jutro mam być na weselu. Kokotow się żeni. Pożycz mi, ziemlaczku, twego fraka... mój, uważasz, trochę się obszargał...
— Jakże można — odpowiedział Obłomow nachmurzony z powodu takiej prośby. — Mój frak nie pasuje na ciebie.
— Przeciwnie, zupełnie pasuje — przerwał Tarantjew. — Pamiętasz, przymierzyłem kiedyś twój surdut, — jak ulany na mnie. Zachar! Chodźno tutaj, stary bydlaku — krzyknął Tarantjew.
Zachar ryknął jak niedźwiedź, ale nie przyszedł.
— Zawołaj go, Ilja Iljicz. Co to on u ciebie taki hardy — uskarżał się Tarantjew.
— Zachar! — zawołał Obłomow.
— A żeby was tam! — doleciało z przedpokoju, a równocześnie dał się słyszeć skok z przypiecka.
— No, czego pan chce? — zwrócił się do Tarantjewa.
— Przynieś tu mój czarny frak! — rozkazał Ilja Iljicz. — Michej Andreicz przymierzy, czy pasuje na niego... jutro na wesele chce pożyczyć...
— Nie dam fraka! — stanowczo odpowiedział Zachar.
— Jak ty śmiesz, kiedy pan ci każe? — krzyknął Tarantjew. — Dlaczego ty Ilja Iljicz nie oddasz go do domu poprawy?
— No, jeszcze czego brakło — starego do domu poprawy posyłać! — rzekł Obłomow. — Przynieś Zachar frak, nie sprzeciwiaj się!
— Nie dam! — chłodno odpowiedział Zachar. — Niech pierwej zwróci kamizelkę i naszą koszulę. Od pięciu miesięcy już u niego w gościnie. Kiedyś pożyczył na imieniny — i tyle tylko widziałem! Kamizelka aksamitna, a koszula z holenderskiego płótna, dwadzieścia pięć rubli kosztuje. Nie dam fraka!
— Nu, do widzenia! czort was bierz! — ze złością zawołał Tarantjew, odchodząc i grożąc Zacharowi pięścią. — Pamiętaj, Ilja Iljicz, ja wynajmę dla ciebie mieszkanie — słyszysz? — dorzucił.
— No, no, dobrze, dobrze! — niecierpliwie odpowiedział Obłomow, ażeby się tylko odczepić od niego.
— A ty napisz tam, co potrzeba — ciągnął Tarantjew. — Nie zapomnij napisać do gubernatora, że masz dwanaścioro dzieci, „jedno mniejsze od drugiego“. A o piątej, ażeby zupa była na stole! A czemu nie zamówiłeś „pieroga“?
Ale Obłomow milczał. Już dawno go nie słuchał i, przymrużywszy oczy, o czem innem myślał.
Po odejściu Tarantjewa w pokoju zapanowała niezmącona cisza przez kilka minut. Obłomow był zdenerwowany i listem starosty, i przeprowadzką, jaka go czekała, a po części zmęczony hałaśliwem trzepaniem Tarantjewa. Wkońcu westchnął.
— Cóż, pan nie pisze? — cicho zapytał Aleksiejew. — Zatemperowałbym panu pióro?
— Niech pan zatemperuje i proszę sobie odejść z Panem Bogiem — odrzekł Obłomow. — Ja już sam napiszę... pan przepisze tylko...
— Bardzo dobrze! — odpowiedział Aleksiejew. — W samej rzeczy przeszkadzałbym panu... A ja tymczasem pójdę i powiem, ażeby nie czekali na pana z wycieczką do Katerinenhofu. Dowidzenia, Ilja Iljicz.
Ale Ilja Iljicz nie słuchał. Podgiąwszy nogi, siedział na fotelu i, oparłszy się, trwał niby w półdrzemce, niby w zamyśleniu.
Obłomow, szlachcic z urodzenia, sekretarz kolegjalny według rangi, mieszkał w Petersburgu od dwunastu lat i ani razu nie opuszczał go. Z początku, póki rodzice żyli, mieszkał skromniej, zadowalniał się dwoma pokoikami wraz z Zacharem, którego zabrał ze wsi ze sobą. Po śmierci ojca i matki, został jedynym właścicielem trzystu pięćdziesięciu dusz, które mu się dostały w spadku w jakiejś dalekiej gubernji, prawie w Azji.
Zamiast pięciu, otrzymywał siedem do dziesięciu tysięcy rubli asygnacyjnych dochodu, a wówczas i życie jego popłynęło szerszem korytem. Wynajął lokal obszerniejszy, trzymał kucharza, miał parę koni i powóz.
Wówczas był jeszcze młodym i jakkolwiek wielką ruchliwością nie odznaczał się nigdy, miał jednak jakieś pragnienia, czegoś spodziewał się, czegoś oczekiwał od losu i od siebie samego. Przygotowywał się do odegrania jakiejś roli, przede wszystkiem na służbie rządowej, co spowodowało właściwie przyjazd jego do Petersburga. Myślał także o zajęciu pewnego stanowiska w towarzystwie, wkońcu, w dalekiej perspektywie, na przejściu już od lat młodzieńczych do dojrzałych, w wyobraźni jego błyszczało i uśmiechało się szczęście rodzinne.
Ale dnie mijały za dniami, lata szły za latami, młodzieńczy puch przemienił się w szorstką brodę, promienie oczu stały się dwoma ciemnemi punktami, całość zaokrągliła się, włosy poczęły nielitościwie wypadać, wydzwoniła trzydziestka, a on na żadnem stanowisku nie posunął się ani o krok naprzód, stał zawsze przed progiem swojej przyszłości, tak samo, jak przed dziesięciu laty.
Ciągle namyślał się i przygotowywał do rozpoczęcia życia, malując różnemi barwami własną przyszłość. Ale z każdym mijającym rokiem blakła w tem malowidle jakaś barwa.
Życie jego dzieliło się na dwie połowy: jedna składała się z pracy i nudów — w jego pojęciu były to synonimy, druga — ze spokoju i łagodnych rozrywek. Z tego powodu służba rządowa, już na samym początku, wydała mu się bardzo nieprzyjemną.
Wychowany w głębi prowincji śród łagodnych i serdecznych zwyczajów i obyczajów rodziny, przechodząc w ciągu dwudziestu lat z objęć w objęcia różnych krewnych, przyjaciół i znajomych, do tego stopnia był przepojony pierwiastkiem życia rodzinnego, że i przyszły urząd przedstawiał się mu jako coś podobnego do zajęć rodzinnych, w rodzaju, naprzykład, obojętnego zapisywania w książce przychodu i rozchodu, jak to czynił jego ojciec.
Zdawało mu się, że urzędnicy pewnej dykasterji tworzą coś podobnego do dobrze spojonego rodzinnego grona, żyjącego w ciągłej trosce, ażeby wszystkim było spokojnie i przyjemnie; że urzędowanie nie jest wcale obowiązkowem przyzwyczajeniem, którego trzeba pilnie i codziennie przestrzegać, że słota, upał lub wprost zwykła niedyspozycja mogą być zupełnie słusznym powodem do zaniedbania urzędu.
Kiedy spostrzegł, że tylko chyba trzęsienie ziemi mogło być przyczyną dostateczną do opuszczenia godzin służbowych, a od trzęsienia ziemi Petersburg, jak na nieszczęście, był wolny, chyba zatem powódź tylko mogła być przeszkodą, ale zdarzała się rzadko — bardzo się zasmucił.
Jeszcze bardziej niepokoiło Obłomowa, kiedy ujrzał przed swojemi oczyma pakiety z nadpisem: pilne, bardzo pilne, kiedy mu kazano robić różne dochodzenia, wypisy, przeglądać zeszyty różnych spraw, zapisywać zeszyty dwucalowej grubości, które jak na żart zwały się „notatnikami“, a wszystko miało być zrobione prędko; kiedy wydawało się, że wszyscy gdzieś się śpieszą, nie mając chwilki na czekanie, że ledwie jedna robota skończona, chwytać się trzeba za drugą, za trzecią — i tak bez końca.
Parę razy budzono go w nocy z rozkazem zrobienia jakiegoś raportu, lub kurjer wywoływał go z wizyty dla załatwienia jakiejś ważnej sprawy. Wszystko to budziło w nim przestrach i niechęć.
— Kiedyż żyć? Kiedyż żyć? — myślał mimowolnie.
O zwierzchniku swoim w domu jeszcze słyszał, że jest ojcem dla podwładnych i wyrobił sobie o nim najbardziej sympatyczne, rodzinne pojęcie. Wyobrażał go sobie czemś podobnem do łagodnego i dobrego ojca, który tylko o tem myśli, ażeby podwładnych swoich za pracę, a często i bez pracy odznaczać i pamiętać nietylko o ich potrzebach, lecz i o przyjemnościach.
Ilji Iljiczowi zdawało się, że zwierzchnik do tego stopnia wchodzi w położenie podwładnego, że troszczy się o to, czy dobrze noc przepędził, dlaczego oczy ma mętne i czy nie boli go głowa.
Ale ciężko się rozczarował zaraz pierwszego dnia swego urzędowania. Jak tylko zwierzchnik przyjechał do biura, rozpoczynała się gorączkowa bieganina, wszyscy chodzili zaaferowani, potrącając jeden drugiego. Niektórzy wprost oglądali sami siebie, ażeby się jak najlepiej sprezentować zwierzchnikowi.
Później spostrzegł Obłomow, że niebrak zwierzchników, którzy ujrzawszy przed sobą zalęknionego urzędnika, widzą w tem pewien szacunek dla siebie, a nieraz pilność i zdolność do „służby“.
Ilja Iljicz nie potrzebował lękać się swego zwierzchnika, który był dobrym i łagodnym w obejściu człowiekiem. Nikomu nigdy nic złego nie zrobił, podwładni byli z niego zadowoleni i nie życzyli sobie lepszego. Nikt nie usłyszał nigdy od niego przykrego słowa, ani krzyknięcia, ani podniesienia głosu. On nigdy nic nie żądał, ale prosił. Każdego traktował przez pan.
Ale wszyscy niepokoili się w jego obecności. Na jego łagodne słowa odpowiadali głosem trochę przelękłym, jakim zwykle nie przemawiali.
Ilję Iljicza także lęk ogarniał, gdy zwierzchnik zbliżał się do niego. I on tracił głos właściwy, który nabierał intonacji uległej i brzydkiej.
Nacierpiał się Ilja Iljicz w urzędzie od strachu i smutku przy dobrym i niewymagającym zwierzchniku. Bóg wie, coby się z nim stało, gdyby miał pracować pod surowym i wymagającym!
Na tym urzędzie spędził Obłomow ze dwa lata; być może, byłby i dalej ciągnął, gdyby osobliwy wypadek nie zmusił go do opuszczenia stanowiska.
Kiedyś bardzo ważny akt urzędowy wysłał do Astrachania zamiast do Archangielska. Sprawa się wyjaśniła. Poczęto poszukiwać winowajcy.
Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali, jak zwierzchnik przywoła Obłomowa i swoim zimnym spokojnym głosem zapyta: „czy to pan wysłałeś ten akt do Archangielska?“ — Jakim głosem odpowie Ilja Iljicz?
Niektórzy przypuszczali, że mu wcale nie odpowie — nie zdoła!
Widząc przestraszone twarze innych, Ilja Iljicz i sam się przeląkł, chociaż myślał, jak i inni, że zwierzchnik ograniczy się do wymówki. Sumienie bardziej mu ciążyło, niż spodziewana wymówka.
Obłomow nie czekał na zasłużoną karę, wrócił do domu i przysłał — świadectwo lekarskie.
Świadectwo brzmiało: „ja, niżej podpisany, świadczę wraz z odbiciem mojej pieczęci, że Sekretarz kolegjalny Ilja Iljicz Obłomow jest chory na otłuszczenie serca z rozszerzeniem lewej jego połowy (hypertrophia cordis cum dilatione ejus ventriculi sinistri), połączone z chronicznym bólem wątroby (hetitis), co przy dalszym rozwoju choroby zagraża jego życiu. Przyczyną tego jest, jak się zdaje, codzienne urzędowanie. Skutkiem tego dla uniknięcia powtórnych przypadków, jakoteż wzmożenia się choroby, uważam za rzecz konieczną, ażeby Obłomow na czas jakiś przerwał urzędowanie i wogóle polecam mu wstrzymanie się od zajęć umysłowych i jakiejkolwiek działalności.“
Ale to pomogło tylko na czas krótki. Trzeba było przecież wyzdrowieć, a zatem w perspektywie było także codzienne urzędowanie. Obłomow nie wytrzymał i podał się do dymisji. Tak się zakończyła narazie, ale już się nie rozpoczynała, jego karjera służbowa.
Nie lepiej mu się powiodła rola w towarzystwie.
W pierwszych latach pobytu jego w Petersburgu, w latach młodzieńczych, spokojne zwykłe rysy jego twarzy ożywiały się często, oczy błyszczały ogniem życia. Promieniowały one światłem życia, nadziei, siły. Marzył, jak i inni, miewał różne nadzieje, bawił się w sposób dziecinny i cierpiał, jak dziecko.
Ale to wszystko było bardzo dawno, w tych szczęśliwych chwilach, kiedy się w każdym człowieku widzi przyjaciela, kiedy się człowiek kocha w każdej kobiecie i każdej gotów jest oddać swoją rękę i serce, co też nieraz ktoś zrobi, czego potem żałuje przez całe życie.
W tych błogosławionych chwilach na Ilję Iljicza padało niejedno miękkie, aksamitne, namiętne spojrzenie z tłumu piękności, przypadło mu w udziale niemało wiele obiecujących uśmiechów, kilka przygodnych całusów i jeszcze więcej przyjacielskich uścisków ręki, tak mocnych, że aż łzy wyciskały.
Zresztą, nigdy nie ulegał on pięknościom, nie był ich niewolnikiem ani nawet pilnym wielbicielem, chociażby dlatego, że wszelkie bliskie stosunki z kobietami zawsze sprowadzają wiele kłopotów.
Rzadko los stykał go w towarzystwie z kobietą któraby zdołała porwać go choć na kilka dni i przekonać, że jest zakochanym. Wszelkie jego intrygi miłosne nie kończyły się romansem. Zatrzymywały się na samym początku, a swoją prostotą i czystością nie ustępowały zupełnie romansom pierwszej lepszej, starszej nieco pensjonarki.
Najbardziej unikał bladych, smutnych dziewic z czarnemi oczyma, w których błyszczą „męczące dnie i grzeszne noce“, dziewic z niewiadomemi nikomu radościami i smutkami, które zawsze mają zrobić jakieś zwierzenia, coś powiedzieć, a kiedy wypadnie mówić — drżą, zalewają się łzami, potem zarzucają ręce na szyję przyjaciela, patrzą mu w oczy, potem w niebo, opowiadają, że życie ich skazane na nieszczęścia, a niekiedy nawet mdleją. Dusza jego była jeszcze czysta i dziewicza. Może czekała jeszcze na swoje ukochanie, swoje oparcie, na swoją patetyczną namiętność, ale z latami zaprzestała, zdaje się, czekać i zrezygnowała.
Ilja Iljicz jeszcze chłodniej pożegnał się z gromadą przyjaciół. Natychmiast po pierwszym liście starosty, zawiadamiającym go o niedopłatach i nieurodzajach, zamienił starego swego przyjaciela kucharza na kucharkę, potem konie sprzedał i pozbył się innych „przyjaciół“.
Nic go nie wywabiało z domu i codziennie coraz wytrwałej przesiadywał w swoim pokoju.
Z początku przykrem mu się wydawało chodzić cały dzień w zwykłem ubraniu, potem lękał się proszonych obiadów, najchętniej zaś przebywał w kawalerskiem towarzystwie, gdzie można było zdjąć krawatkę, rozpiąć kamizelkę, siedzieć bezceremonjalnie, a nawet godzinkę wypocząć.
Wkrótce sprzykrzyło mu się wychodzenie wieczorem — trzeba wciągać frak, golić się codziennie.
Wyczytał gdzieś, że ranne powietrze zdrowe, wieczorne szkodliwe — i począł obawiać się wilgoci.
Nie zważając na te wszystkie dziwactwa, przyjacielowi jego, Sztolcowi, udawało się wyciągać go na wizyty. Ale Sztolc często podróżował — jeździł do Moskwy, do Niżnego-Nowogrodu, na Krym, a niekiedy i zagranicę. W czasie jego nieobecności Obłomow znowu pogrążał się w odosobnienie i samotność, z których wyrwać by go mogła tylko jakaś nadzwyczajna okoliczność. Ale nic podobnego nie było i nie przewidywało się.
Do tego wszystkiego przyplątała się do niego zczasem dziecinna bojaźliwość, oczekiwanie jakiegoś niebezpieczeństwa i czegoś złego od wszystkiego, co wchodziło w sferę jego codziennego życia, — było to zwykłe następstwo odzwyczajenia się od wszelkich zewnętrznych wpływów.
Nie przestraszało go naprzykład wcale pęknięcie sufitu w mieszkaniu, do którego przyzwyczaił się i nie przychodziło mu do głowy że powietrze nie odświeżane w pokoju, jest szkodliwe, a ciągłe przebywanie w takiem powietrzu jest bardziej dla zdrowia niebezpieczne, niż chłód wieczorny; że przepełnianie codzienne żołądka jest pewnego rodzaju powolnem zabijaniem siebie, ale on do tego przyzwyczaił się i nie lękał się.
Ale nie przyzwyczaił się do ruchu, do życia, do stykania się z tłumem ludzi. W tłumie czuł brak powietrza, do łódki siadał z myślą, ażeby jak najrychlej znaleźć się na drugim brzegu, w karecie siedząc, myślał o tem, że konie poniosą i zabić się może.
Nietylko strach nerwowy ogarniał go, lękał się on otaczającej go ciszy, a często wprost nie wiedział, dlaczego ogarnia go drżenie. Czasem trwożliwie spoglądał do ciemnego kąta, jakby oczekując w swej wyobraźni, że musi się tam ukazać coś nadzwyczajnego.
Tak zakończyła się jego rola w towarzystwie. Niedbale machnął ręką na wszystkie młodzieńcze marzenia, które go zawiodły lub które on zawiódł, na wszystkie miłe i jaśniejsze wspomnienia, które niekiedy i u starych wywołują mocne bicie serca.
Cóż robił on w domu? Czytał? Pisał? Pracował?
Tak, jeżeli mu wpadła do ręki książka lub dziennik.
Gdy się dowie, że wyszło jakieś wybitniejsze dzieło, zjawia się w nim chęć zapoznania się z niem. Szuka i prosi o książkę. Gdy ją otrzyma rychło, zabiera się zaraz do czytania, wytwarza sobie jakieś pojęcie o tem, co przeczytał. Jeszcze krok dalej — i ogarnąłby treść całą. A tymczasem spójrz: on już leży, spoglądając apatycznie w sufit, a książka, nie przeczytana do końca, spoczywa obok.
Obojętność ogarniała go jeszcze rychlej, niż zachwyt — już nigdy nie wracał do porzuconej nie przeczytanej książki.
A przecie uczył się kiedyś, jak inni, do piętnastu lat na jakiejś pensji prywatnej, potem starzy Obłomowy, po długiej walce ze sobą, zdecydowali się wysłać Iljaszę do Moskwy, gdzie, chcąc czy nie chcąc, musiał przejść odpowiedni program naukowy.
Trwożliwy, apatyczny charakter, upodobanie do lenistwa i kaprysów nie objawiały się zbytnio w szkole, śród obcych ludzi, gdzie nie robiono żadnych wyjątków dla domorosłych papineczków. Z konieczności musiał w szkole siedzieć prosto, słuchać, co mówią nauczyciele, gdyż nic innego nie wolno było robić. Z trudem przeto, z westchnieniem musiał się uczyć zadanych lekcyj.
Wszystko to uważał jako karę za grzechy, którą Bóg na ludzi zsyła.
Poza tę linję, którą nauczyciel w podręczniku paznogciem zakreślił, nigdy nie zaglądał, żadnych pytań nie zadawał, żadnych wyjaśnień nie żądał. Zadowalniał się tem, co było napisane, dokuczliwej ciekawości nie objawiał do niczego, nawet wtenczas, gdy nie wszystko rozumiał, co słyszał i czego się uczył.
Jeśli z trudem wielkim pokonał jakąś księgę, którą nazywano statystyką, historją lub ekonomją polityczną — był zupełnie zadowolony.
Gdy Sztolc przynosił mu książki, które należałoby jeszcze przeczytać, ażeby uzupełnić zdobytą wiedzę, Obłomow długo w milczeniu spoglądał na niego.
— I ty, Brutusie, przeciwko mnie! — mówił z westchnieniem, biorąc książkę.
Nienaturalnem i ciężkiem wydawało mu się czytanie.
„Pocóż te wszystkie zeszyty, na zapisanie których zmarnowało się tak dużo papieru i atramentu? Poco podręczniki szkolne? Poco sześć lub siedem lat zupełnego oderwania się od ludzi, wszystkie surowości szkolne, kary, męczarnie, przesiadywania nad książką? Poco przeszkadzano biegać, swawolić, weselić się, jeżeli jeszcze nie wszystko skończone?“
„Kiedyż żyć nareszcie? — pytał sam siebie. — Kiedyż zacząć korzystać z kapitału wiedzy, jeśli on jeszcze do niczego nieprzydatny w życiu? Ekonomja polityczna, algebra, geometrja — co ja z tem wszystkiem będę robił w Obłomówce?“
„A historja? — Przecież nudy tylko sprowadza. Uczysz się, czytasz, że oto tam i tam spadły nieszczęścia na człowieka: natęża siły, morduje się, cierpi, pracuje i czeka jasnych dni. Przyszły nareszcie: i historja powinnaby odetchnąć, — nie: znowu chmury na horyzoncie, zwaliła się budowa, znowu pracuj, morduj się... I jasne dnie trwają niedługo — uciekają, a życie ciągle płynie, płynie, wszystko wali się i wali“.
Poważne czytanie męczyło go. Myślicielom nie udało się rozbudzić w nim zamiłowania do poszukiwania prawdy.
Poeci natomiast żywiej go poruszyli. Był młodzieńcem, jak i wszyscy. I jemu przypadł w udziale szczęśliwy moment życia, niezdradzający nikogo, uśmiechający się do każdego: rozkwit sił, nadziei, pożądań szczęścia, chwały, czynów, okres silniejszego bicia serca, pulsu, tęsknot, płomiennych snów i słodkich łez. Rozum i serce zakwitły: otrząsnął się z drzemki, dusza zapragnęła czynu.
Sztolc dopomógł mu przedłużyć ten moment, o ile można było dla takiego charakteru, jakim los obdarzył jego przyjaciela. Podchwycił zamiłowanie Obłomowa i przez półtora roku trzymał umysł jego w napięciu dla myśli i nauki.
Wyzyskując entuzjastyczny polot młodzieńczego rozmarzenia, do czytywania poezji dodawał i inne cele. Oprócz przyjemności, pokazywał mu zdaleka w perspektywie drogę swego i jego życia i pociągał ku przyszłości. Obaj w zachwyceniu płakali, dawali sobie uroczyście przyrzeczenia iść zawsze drogą rozumną i jasną.
Młodzieńczy zapał Sztolca zarażał Obłomowa, który zapalał się do pracy dla dalekiego, ale jakiegoś wysokiego celu. Życie wydało kwiat, ale kwiat bez owocu. Obłomow wkrótce wytrzeźwiał i tylko kiedy niekiedy według wskazówek Sztolca przeczytał jakąś książkę, ale i to bez zapału, powoli, leniwie ślizgał się po kartkach książki.
Urywał na najbardziej interesującym miejscu, jeśli w tej chwili podano obiad lub nadchodziła pora snu. Kładł książkę okładką do góry, szedł na obiad lub gasił świecę i kładł się spać.
Jeśli dostawał pierwszy tom, po przeczytaniu nie prosił o drugi, a gdy otrzymał — czytał powoli.
Później nie zdobywał się na przeczytanie i pierwszego tomu, a czas przepędzał, oparłszy łokieć o stół, a na dłoniach głowę. Czasem pod łokieć podsuwał tę właśnie książkę, którą od Sztolca otrzymał do czytania.
Tak zakończył swoją naukową karjerę Obłomow. Chwila, w której wysłuchał ostatniej lekcji, była Herkulesowemi słupami jego uczoności. Dyrektor zakładu na świadectwie szkolnem, jak niegdyś nauczyciel na podręczniku paznogciem, zaznaczył kres jego wiedzy, poza który Obłomow nie czuł się już w obowiązku posuwać swoich naukowych rozmyślań.
W głowie jego utworzyło się pewnego rodzaju archiwum martwych rzeczy, osób, epok, liczb, religji, niczem nie związanych ze sobą różnych polityczno-ekonomicznych i innych pewników.
Było to coś podobnego do bibljoteki, składającej się z rozbitych tomów z różnych dziedzin wiedzy.
Dziwnie podziałała nauka na Ilję Iljicza: u niego życie od nauki dzieliła przepaść, przez którą nie usiłował nawet przejść. Życie według jego pojęcia było czemś odrębnem, i nauka odrębnem. Uczył się wszelkich praw istniejących i nieistniejących, przeszedł szkołę praktycznego sądownictwa, a kiedy z powodu jakiejś kradzieży w domu trzeba było zawiadomić policję, położył przed sobą papier, wziął pióro, myślał, myślał — i kazał napisać zawiadomienie swemu pisarzowi.
Rachunki na wsi prowadził starosta. „Pocóż do tego wszystkiego była potrzebna nauka?“ — myślał.
Powrócił przeto do swojej samotności bez wielkiego obciążenia nauką, która mogłaby dać jakiś kierunek wolno bujającej lub drzemiącej w jego głowie myśli.
Cóż on robił? Bawił się w malowanie obrazu przyszłego swego życia. W życiu własnem widział on tyle mądrości i tyle poezji, że przeliczyćby tego nie można bez ksiąg i uczoności.
Opuściwszy urząd i zaniechawszy stosunków towarzyskich, Obłomow począł inaczej zapatrywać się na zadanie swojej przyszłości. Zastanawiając się nad nią, doszedł do przekonania, że krąg jego działalności i życia zamyka się w nim samym.
Zdało mu się, że w udziale przypadło mu szczęście domowe. Dotychczas nie znał zupełnie stanu własnych interesów, któremi czasem zajmował się Sztolc. Nie znał swoich przychodów i rozchodów, budżetu nie układał nigdy.
Stary Obłomow, w takim stanie jak odziedziczył majątek po ojcu, zostawił synowi. Chociaż całe swoje życie przemieszkał na wsi, nie mędrkował, nie szedł śladem nowożytnych gospodarzy, którzy łamią sobie głowę nad różnemi ulepszeniami, byle zwiększyć dochody z ziemi lub rozszerzyć i utrwalić dawne. W jaki sposób i jakiem ziarnem obsiewano role przy dziadku, jakie były drogi zbytu produktów wiejskich dawniej — tak wszystko zostało.
Wprawdzie stary Obłomow był bardzo zadowolony z dobrego urodzaju i wyższej ceny produktów, ale urodzaj i wyższe ceny nazywał on błogosławieństwem bożem. Nie lubił tylko wymysłów różnych i naciągań w celu zdobycia pieniędzy.
— Ojcowie i dziadowie nie głupsi byli od nas — mawiał on zwykle w odpowiedzi na różne rady, w jego mniemaniu szkodliwe, — a jednak przeżyli szczęśliwie wiek swój i my z łaski Boga przeżyjemy bez głodu.
Otrzymując z majątku bez żadnych nadzwyczajnych starań tyle, aby mu, razem z rodziną i różnymi przyjaciółmi starczyło na obfity obiad i wieczerzę, dziękował zato Bogu, a wszelkie starania o uzyskanie większego dochodu nazywał grzechem.
Jeśli mu ekonom przynosił dwa tysiące, schowawszy trzeci do kieszeni i, ze łzami uskarżał się na grad, posuchę lub nieurodzaj, Obłomow żegnał się i także ze łzami mówił:
— Boża to wola. Z Panem Bogiem nie można się spierać. Dziękujmy Bogu i zato, co jest.
Po śmierci starych Obłomowych, gospodarstwo na wsi nietylko nie ulepszyło się, ale, jak widać z listu starosty, było jeszcze gorsze. Oczywiście, Ilji Iljiczowi wypadało samemu pojechać na wieś i znaleźć przyczynę ciągłego zmniejszania się dochodu.
On też nosił się z tym zamiarem, ale zawsze odkładał, w znacznej mierze z tego powodu, że wyjazd był według niego czemś nowem, prawie niewykonalnem.
W życiu swojem odbył tylko jedną podróż, otoczony pierzynami, pokrowcami, walizami, śród szynek, bułek, gotowanego i pieczonego drobiu, w asystencji licznej usługi.
W taki sposób odbył podróż ze wsi do Moskwy, i uważał ją jako normę podróży. A teraz — powiadano mu — tak nie podróżują: trzeba pędzić na złamanie karku!
Następnie Ilja Iljicz i z tego jeszcze powodu odkładał swoją podróż, że miał zamiar zająć się pilnie własnemi interesami.
Nie był on już podobny do ojca i dziada. Kończył szkoły, żył w świecie i wszystko to budziło w nim inne uczucia i nastroje. Zwiększenia własnych dochodów nietylko nie uważał za grzech, ale był przeświadczenia, że każdy obywatel państwa obowiązany jest uczciwą pracą przyczyniać się do powszechnego dobrobytu.
Skutkiem tego do planu jego życia w przyszłości wchodziła potrzeba wprowadzenia do zarządu majątkiem i włościanami nowych i świeżych myśli, odpowiednich nowym prądom czasu.
Podstawowe idee tego planu i główne jego części składowe nosił on już oddawna w głowie, brakło tylko szczegółów i budżetu wydatków.
Od kilku lat bezustannie pracował nad tym planem, rozmyślał — leżąc czy chodząc, w domu czy w odwiedzinach; dopełniał lub zmieniał niektóre szczegóły, przypominał sobie w dzień to, co zapomniał w nocy. Niekiedy błysnęła nowa jakaś myśl w głowie, niby błyskawica — i głowa zaczynała pracować.
Nie chciał być drobiazgowym wykonawcą cudzych myśli, ale sam być twórcą i wykonawcą własnych idei.
Rano, wstawszy z łóżka, po herbacie, kładzie się na kanapie, opiera głowę na ręku i myśli, nie szczędząc wysiłku, tak długo, aż się umysł zmęczy od ciężkiej pracy, a sumienie szepnie mu: dziś napracowałeś się dosyć nad myślami o powszechnym pożytku.
Wtenczas dopiero decyduje się odpocząć po trudach i zmienić pozycję na mniej surową i zamyśloną, lecz bardziej wygodną dla marzeń.
Uwolniwszy się od tych zajęć, Obłomow lubił zajmować się sobą i żyć w świecie, przez siebie stworzonym.
Dostępną mu była rozkosz wysokich pomysłów i poczucie ogólno-ludzkich cierpień. Nieraz w głębi duszy płakał nad cierpieniami ludzkości, a wtenczas ogarniały go niewyraźne, bezimienne tęsknoty i smutki; pragnąłby pędzić gdzieś daleko, w jakiś nieznany świat — zapewne ten, który wskazywał mu Sztolc.
Słodkie łzy spływały mu niekiedy po twarzy.
Zdarzało się i to, że wstręt go ogarniał, gdy myślał o wadach, o kłamstwie, obmowie, panujących powszechnie, a wówczas budziła się w nim chęć wskazania ludzkości jej własnych ran, rozigrywały się myśli i błądziły po głowie, jak bałwany morskie, potem rosły w zamiary, paliły mu krew, naprężały jego muskuły i żyły, zamiary przeobrażały się w chęci czynu. Poruszony siłą moralną, zmieniał swą pozycję na kanapie co chwila, z błyszczącemi oczyma podnosił się, wyciągał rękę przed siebie i wzrokiem natchnionym spoglądał dokoła. Zdawało się, że dążenia jego w czyn się zamienią, a wtedy, o Boże! Jakie cuda, jakie błogosławione następstwa spłynęłyby na ludzkość z jego wysokich usiłowań!
Tymczasem minie ranek, dzień pochyla się ku wieczorowi, a z nim razem pochylają się ku spokojowi zmęczone siły Obłomowa; burze i falowania myśli uspokajają się w duszy, głowa wytrzeźwia się z różnych myśli i krew powolniej obiegać poczyna. Obłomow w cichem zamyśleniu układa się na grzbiecie, wzrok utkwiony w okno i na niebo, ze smutkiem żegna zachodzące słońce, wspaniale chowające się za czyimś czteropiętrowym domem.
A ileż to, ile razy wodził wzrokiem i żegnał to zachodzące słońce!
Rano — znowu życie, znowu kłopoty, znowu troski i marzenia! On lubi wyobrażać sobie, że jest jakimś niezwyciężonym wodzem, przed którym nietylko Napoleon, ale Jerusłan Łazarewicz jest niczem. Wymyśla, naprzykład, różne powody do wojny — i sprowadza różne narody z Afryki na Europę; albo marzy o nowych wojnach krzyżowych, walczy, decyduje o losach narodów, rujnuje miasta, lituje się nad jednymi, karze innych, olśniewa świat czynami potęgi i szlachetności.
Niekiedy przybiera rolę myśliciela, wielkiego artysty, przed którym pochylają się wszystkie głowy, on zbiera laury, tłumy gonią za nim, wołając:
— Patrzcie! Patrzcie! Oto idzie Obłomow, nasz wielki Ilja Iljicz.
W ciężkich chwilach rozmyślań martwią go kłopoty i troski. Przewraca się wtedy z boku na bok lub twarzą do poduszki. Niekiedy traci zupełnie równowagę, wtenczas dźwiga się z pościeli, klęka i poczyna się modlić gorąco, szczerze, prosząc Boga o odwrócenie od niego burzy.
Potem, oddawszy losy swoje do dyspozycji niebu, znowu staje się spokojnym, obojętnym na wszystko na świecie, — a burza niech sobie huczy, jak chce.
W ten sposób daje on ujście swoim siłom moralnym, miota się często całemi dniami i tylko wówczas dopiero ocknie się z głębokich westchnień, z zawrotnych marzeń lub od trosk męczących, gdy dzień skłania się ku wieczorowi, a olbrzymia kula świetlana pocznie się chować za czteropiętrowym domem.
Wówczas żegna je zamyślonem spojrzeniem, smutnym uśmiechem i wolny od wzruszeń spoczywa.
Nikt nie znał i nie widział wewnętrznego życia Ilji Iljicza. Wszystkim zdawało się, że Obłomow leży, ot tak sobie, i tuczy się na zdrowie i, że więcej niczego od niego oczekiwać nie można, że rzeczą jest wątpliwą nawet, czy plączą się w jego głowie jakie myśli. Tak też oceniano go wszędzie, gdzie tylko go znano.
O jego zdolnościach, o wewnętrznej wulkanicznej pracy, odbywającej się w głowie, o jego dobrem sercu mógłby zaświadczyć tylko Sztolc, ale Sztolca nigdy nie było w Petersburgu.
Jedynie Zachar, całe życie obsługujący swego barina, znał szczegółowo całe jego wewnętrzne życie, ale on wierzył, że wspólnie ze swoim panem coś robią i żyją normalnie, jak należy, że inaczej żyć nie należy.
Zachar miał już przeszło pięćdziesiąt lat. Nie był już w prostej linji potomkiem tych rosyjskich rycerzy lokajstwa, bez strachu i zmazy, przepełnionych wiernością do swoich panów aż do zapomnienia o sobie, którzy posiadali wszelkie cnoty, a pozbawieni byli wad.
Zachar był rycerzem i ze strachem i z licznemi wadami. Należał on do dwóch okresów historycznych i oba odbiły się na jego charakterze. Jeden okres pozostawił mu w dziedzictwie wierność dla domu Obłomowych, a drugi, późniejszy, dał mu pewną obłudę i dość rozwiązłe obyczaje.
Szczerze oddany swemu panu, rzadko kiedy nie obełgiwał go. Jako sługa dawnych czasów, często wstrzymywał Obłomowa od rozrzutności i niewstrzemięźliwości, ale sam lubił wypić z przyjaciółmi na rachunek swego barina. Dawny sługa był nieszkodliwy, jak eunuch, a ten ciągle biegał niby do kumy, ale bardzo podejrzanego gatunku. Tamten pilniej od wszelkiej kasy żelaznej pilnował pańskich pieniędzy, a Zachar bardzo chętnie przy każdym rachunku doliczał panu dziesięć kopiejek, a zawsze schował do swej kieszeni leżącego na stole pana miedzianego piętaka. Jeśli Ilja Iljicz zapomniał upomnieć się o resztę z jakiegoś rachunku, Zachar nigdy już jej nie zwracał.
Grubszych pieniędzy nie kradł, może być dlatego, że potrzeby jego mierzyły się na piętaki i griwienniki, a może lękał się, że Obłomow się spostrzeże, ale nigdy nie grzeszył zbytkiem uczciwości.
Stary sługa umarłby raczej z głodu, pilnując jadła, jak dobrze wytresowany pies myśliwski, ale nie ruszył go, a Zachar czekał tylko na dobrą sposobność, ażeby zjeść i wypić to, co do niego nie należało. Tamten myślał tylko o tem, ażeby barin nie był głodny i martwił się, kiedy nie miał apetytu, a Zachar, martwił się, gdy pan zjadał wszystko doszczętnie, co miał na talerzu.
Oprócz tego Zachar lubił ploteczki. W kuchni, w sklepiku, w czasie rozmów w bramie, skarżył się codziennie na ciężkie życie, że takiego złego pana, jak Obłomow, z pewnością nikt nie widział: jest on kapryśny, skąpy, zły, w niczem mu dogodzić nie można, słowem — lepiej umrzeć, niż służyć u niego.
Robił to wszystko Zachar nie z powodu złośliwości, nie w chęci szkodzenia swemu panu, a tak — z przyzwyczajenia, które odziedziczył od ojca i dziada, — nawymyślać dobrze panu przy każdej sposobności.
Niekiedy z nudów, z braku materjału do gawędy, albo żeby zyskać więcej na powadze śród słuchaczy, opowiadał niestworzone rzeczy.
— Mój pan zaleca się do tej wdowy... — mówił w zaufaniu niby swoim chrypliwym głosem, cicho — wczoraj liścik do niej posłał.
Albo oświadczał, że pan jego jest takim karciarzem i pijakiem, jakiego świat nie widział; że całemi nocami klepie w karty lub upija się zwykłą gorzałką.
Tymczasem nic podobnego nie miało nigdy miejsca. Ilja Iljicz żadnej wdowy nie odwiedzał, w nocy spokojnie sypiał, kart do rąk nie brał.
Zachar jest niechlujny. Golił się rzadko i chociaż mył ręce i twarz, ale czynił to raczej dla pozoru, gdyż brudu z niego żadne mydło nie obmyje. Gdy chodził do łaźni, to ręce jego przez dwie godziny tylko były czerwone, a później, jak zwykle, czarne.
Jest on niezgrabny. Gdy otwiera bramę lub drzwi, odchyli jedną połowę — druga tymczasem zamyka się, otwiera drugą — pierwsza się zamyka.
Nie podniesie on nigdy odrazu z podłogi ani chustki, ani jakiejś drobnostki, ale parę razy musi się schylać, aby ją ująć, a gdy podniesie — najczęściej upuści znowu.
Gdy niesie przez pokój tacę z naczyniem lub inne rzeczy, to wszystko, co jest na wierzchu, poczyna spadać, jak tylko krok zrobi. Gdy spada jedna rzecz, on zrobi zawsze niezręczny ruch, aby ją zatrzymać i skutkiem tego spadną dwie inne. Patrzy, otworzywszy gębę, na spadające przedmioty, a nie na te, jakie zostały w ręku, trzyma zatem tacę ukośnie — i wszystko poczyna spadać. I tak z jednego końca pokoju na drugi przeniesie nieraz tylko jeden kieliszek lub talerz, a nieraz z przekleństwem rzuca resztę na stół i tłucze.
Przechodząc przez pokój, nogą potrąci o róg stołu, o krzesło, niezawsze trafi w otwartą połowę drzwi, ramieniem dotknie drugiej i przytem nawymyśla obu połowom, wyłaje gospodarza domu albo stolarza, który je robił.
W gabinecie Obłomowa wszystko połamane lub potłuczone, a szczególnie drobiazgi, wymagające ostrożnego obchodzenia się — wszystko dzięki Zacharowi. Każdą rzecz bierze do rąk jednakowo, nie robiąc między niemi żadnej różnicy.
Gdy mu każą, naprzykład, uciąć knot u świecy lub nalać szklankę wody, tyle siły zużyje ile potrzeba na otworzenie bramy.
Najgorzej gdy Zacharowi przyjdzie chęć dogodzenia panu: sprzątnąć pokoje, oczyścić, słowem wszystko doprowadzić do porządku! Wówczas wszystko padało ofiarą; żołnierz nieprzyjacielski, wtargnąwszy do domu, nie mógłby uczynić większej szkody. Rozpoczynało się gruchotanie, rzucanie rozmaitych rzeczy na podłogę, tłuczenie naczynia, przewracanie krzeseł, a kończyło się wszystko na tem, że trzeba go było poprostu wypędzić z pokoju lub on sam usuwał się, łając i przeklinając wszystkich.
Na szczęście, rzadko się w nim objawiała taka pilność.
Wszystko to zapewne pochodziło stąd, że wychowanie swoje służbowe i ruchy nabywał on nie w małych, wytwornie ozdobionych gabinetach i buduarach miejskich, natłoczonych czort wie jakiemi drobnostkami, lecz na wsi, śród spokoju, wielkich obszarów i wolnego powietrza.
Tam przyzwyczaił się on do usługi, niczem nie krępując swoich ruchów, śród mebli masywnych; nabrał wprawy do obchodzenia się z narzędziami mocnej budowy, jak łopata, dżagan, żelazne, mocne rączki przy drzwiach, a z krzesłami takiemi, że z trudem tylko można je było z miejsca na miejsce przesunąć.
Inne rzeczy — jak lichtarz, lampa, parawan, lub tym podobne, mogą trzy, cztery lata stać na swojem miejscu — i całe, a gdy się ich tylko dotknie Zachar — pozostają już tylko kawałki.
— Ach! — krzyknie on tylko, zdziwiony, przy Obłomowie. — Niechno pan spojrzy — co za dziwo — wziąłem tylko do rąk — i złamało się.
Czasem wcale nic nie powie, tylko, zepsuwszy coś, chyłkiem postawi na to samo miejsce, a potem przekonywa Obłomowa, że to on sam zepsuł. Czasem broni się tem, jakeśmy to już mówili, — że wszystko musi mieć swój koniec. Każda rzecz, chociażby nawet z żelaza, nie może przecież trwać wieki.
W pierwszych dwóch wypadkach można byłoby się jeszcze z nim spierać, ale gdy w ostateczności występował z ostatnim argumentem, wszelkie przekonywanie było bezskuteczne i czuł się usprawiedliwionym — bez apelacji.
Zachar raz na zawsze miał własny sposób postępowania, którego dobrowolnie nie przekraczał nigdy.
Rano nastawiał samowar, czyścił buty i tylko to ubranie, którego Obłomow żądał, ale nie to, którego nie żądał. Mogło ono wisieć dziesięć lat spokojnie.
Następnie zamiatał — nie każdego dnia wszakże — środek pokoju, nie ruszając nigdy kątów i ścierał kurze tylko z tego stołu, na którym nic nie było, ażeby nic z niego nie zdejmować.
Potem uważał, że już ma wszelkie prawo drzemać na leżance, albo z Anisją gawędzić w kuchni lub z obcą służbą przed bramą. Nic więcej go nie obchodziło.
Gdy mu kazano robić coś ponadto, spełniał polecenie niechętnie, po sprzeczce i usiłowaniach przekonania o zupełnej bezużyteczności tego żądania lub niemożliwości wypełnienia go.
Nie było żadnego sposobu go zmusić, ażeby do zwykłych swoich zajęć wprowadził jeszcze jakieś inne.
Gdy mu kazano wymyć, wyczyścić jakąś rzecz, odnieść lub przynieść, zwykle, krzywiąc się, spełniał polecenie; ale jeśli żądano, ażeby innym razem spełnił tę samą czynność, to wszelkie ustępstwo na tym punkcie z jego strony było niemożliwe.
Co drugi, trzeci dzień trzeba było kazać mu robić to samo, co pociągało za sobą te same nieprzyjemne następstwa.
Bez względu na to, że Zachar lubił upić się, że plotkował, że ściągał ze stołu piętaki i griwienniki, że tłukł różne sprzęty i był leniwcem, był on jednak sługą oddanym swemu panu.
Onby się wcale nie namyślał, gdyby wypadło utonąć lub spłonąć w ogniu za swego pana, nie uważając tego zgoła za czyn godny podziwienia lub też jakiejś nagrody. Uważał to za rzecz tak naturalną, że inaczej byćby nawet nie mogło i postąpiłby tak bez żadnych rozumowań.
Na tym punkcie nie miał on żadnych teoryj. Nigdy mu nawet do głowy nie przyszło analizować swoje uczucia i obowiązki względem Ilji Iljicza. Sam je przecież nie wymyślał: przejął je od ojca, dziada, braci, całej służby dworskiej, ze sfery, w której się urodził i wyrósł, co wszystko weszło w jego życie, jego krew.
Zachar umarłby w zastępstwie swego barina, uważając to za swój niechybny, przyrodzony obowiązek. Niczem było dla niego rzucić się na śmierć, tak samo jak pies, spotkawszy w lesie zwierza, rzuca się na niego, nie zastanawiając się wcale nad tem dlaczego ma się rzucić on, a nie jego pan.
Nazewnątrz nietylko nie okazywał żadnego pochlebstwa wobec pana, lecz zachowywał się grubjańsko lub zbyt po przyjacielsku, wymyślał mu bez żartów za każdą drobnostkę, a nawet obgadywał go przy bramie, ale to wszystko tylko na chwilę zasłaniało, lecz zgoła nie zmniejszało jego uczuć rodzinnych i przywiązania nietylko do osoby Ilji Iljicza, lecz do wszystkiego, co było związane z imieniem Obłomowych. Wszystko to było bliskie, miłe i drogie Zacharowi.
Być może nawet, że to uczucie było w sprzeczności z poglądem jego na osobę Obłomowa, być może, że znajomość charakteru barina nasuwała Zacharowi inne przekonania. Zapewne, gdyby ktoś wyjaśnił Zacharowi, jaki stopień przywiązania łączy go z panem, byłby oponował temu.
Zachar kochał Obłomowa, jak kot swoje strychy, jak pies swoją budę, w której urodził się i wyrósł. W sferze takiego przywiązania wyrabiały się u niego osobiste wrażenia.
Naprzykład woźnicę Obłomowa on kochał więcej niż kucharza, dziewkę od bydła, Barbarę, więcej niż obu poprzednich, a Ilję Iljicza najmniej ze wszystkich, ale mimo to kucharz Obłomowa był według niego najlepszym w świecie, a Ilja Iljicz przewyższał wszystkich „pomieszczyków“.
Bufetowego sługi, Taraski, znosić nie mógł, ale tego samego Taraskę nie zamieniałby na najlepszego człowieka w całym świecie tylko dlatego, że Taraska był sługą Obłomowych.
Po grubjańsku i lekceważąco traktował Obłomowa tak samo, jak szaman po grubjańsku i lekceważąco traktuje swego bożka: on go okurza, opuszcza na ziemię, czasem potrąci ze złością, mimo to w duszy jego nieodłączną jest świadomość ideowej wyższości natury tego bożka nad nim.
Najmniejszy powód wystarczał, ażeby przeświadczenie to w duszy Zachara wywołać i patrzeć na swego barina z uczuciem czci, czasem nawet zjawiła się u niego łza wzruszenia. Nigdy mu na myśl nie przyszło przyrównać kogoś do swego barina, lub Boże uchowaj, oceniać go wyżej.
Zachar na rozmaitych panów i gości, odwiedzających Obłomowa, spoglądał nieco z góry, służąc im nawet, podając herbatę i t. p. z pewną łaskawością, jakby dawał do zrozumienia, że czyni im zaszczyt tylko dlatego, że oni są z wizytą u jego pana. Na zapytania odpowiadał gburowato.
— Barin wypoczywa — odpowiadał, — pogardliwie oglądając przybyłego od nóg do głowy.
Niekiedy zamiast plotek i obgadywania, Zachar poczynał ponad miarę wychwalać Ilję Iljicza, wywyższać we wszystkich sklepikach, na schadzkach, przy bramie, a wówczas nie było końca zachwytom. Nagle poczynał wyliczać wszystkie zalety swego barina, jego rozum, miękkość, szczodrość, dobroć; a jeśli panu jego brakło zalet dla panegiryku, brał je u innych i ozdabiał go świetnością urodzenia; bogactwem i niezwykłą potęgą.
Jeśli trzeba było nastraszyć stróża podwórzowego, rządcę domu, a nawet samego właściciela, on straszył zawsze swoim panem.
— Powiem ja panu — mówił grożąc! — Będziesz miał co opowiadać!
Większej powagi, nad swego pana, on nie znał wcale.
Pozornie stosunki Zachara z panem były zawsze na wojennej stopie. Będąc ciągle razem, obrzydli sobie wzajemnie. Zbyt bliskie całodzienne stosunki ludzi ze sobą, dla jednej i dla drugiej strony nie zawsze są bez zarzutu; z jednej i drugiej strony trzeba wiele doświadczenia życiowego, logiki i serdecznego ciepła, aby zadowalniać się tylko zaletami, nie kłuć nikogo i nie wyrzucać sobie wzajemnie usterek.
Ilja Iljicz znał jedną wielką zaletę Zachara: jego bezgraniczne przywiązanie do siebie i przyzwyczaił się do niej, uważając widocznie, że inaczej być nie może i nie powinno. Przyzwyczaiwszy się do tego raz na zawsze, już nie pieścił się tem, nie cieszył się, a równocześnie nie mógł cierpliwie znosić różnych drobnych usterek Zachara.
Dla Zachara był on już także zbyt ciężkim do znoszenia.
Jeśli Zachar, chowając w głębi duszy szczere przywiązanie do swego pana, właściwe starym sługom, różnił się od nich współczesnemi wadami, to i Ilja Iljicz, oceniając wewnętrznie jego przywiązanie, nie miał już dla niego tego serdecznego, rodzinnego prawie uczucia, jakie starzy panowie dla sług swoich żywili. Pozwalał sobie nieraz ostro wykłócić się z Zacharem.
Przebywszy w młodości swojej lokajską służbę w pańskim dworze, Zachar był przeznaczony jako opiekun dla Ilji Iljicza, do jego obsługi. Od tego momentu zapatrywał się na siebie jako na pewnego rodzaju zbytek arystokratycznego domu, przeznaczony dla podtrzymywania powagi i blasku starożytnego rodu, nie zaś jako na przedmiot koniecznej potrzeby. Dlatego też, ubrawszy panicza rano, a rozebrawszy wieczór do pościeli, w ciągu całego dnia nic nie robił.
Leniwy z natury, był leniwym także z powodu swego lokajskiego wychowania. Hardo się stawiał śród służby; nie zadawał sobie trudu ani nastawić samowaru, ani pozamiatać w przedpokoju. Albo drzemał w przedpokoju, lub szedł na gawędę do kuchni folwarcznej lub pańskiej, lub skrzyżowawszy ręce na piersiach, wystawał przed wrotami, w półsennem zamyśleniu, wodząc okiem na wszystkie strony.
Po takiem próżniaczem życiu spadł na niego nieoczekiwanie ciężar dźwigania na swoich plecach służby całego domu! Trzeba było i usługiwać panu, i zamiatać, i dom w czystości utrzymywać i ciągle biegać za tem lub owem. Skutkiem tego wszystkiego duszę jego ogarnęła jakaś posępność, w stosunkach zjawiła się gburowatość i ostrość: stąd też mruczał za każdym razem, jak tylko głos pana zmuszał go do wstawania z leżanki.
Bez względu jednak na tę zewnętrzną ponurość i dzikość, Zachar posiadał serce miękkie i dobre. Lubił czas spędzać z dziećmi. Na dworze lub przed bramą widywano go często otoczonego dziećmi. Godził kłócących się, łajał, urządzał im zabawy, albo wprost siedział w ich gronie, wziąwszy jedno na jedne kolano, drugie na drugie, za szyję obejmował go jakiś swawolnik i gładził jego bokobrody.
Obłomow przeszkadzał w spokojnem życiu Zacharowi, żądając co chwila jego usług lub obecności koło siebie, tymczasem gdy serce, towarzyskie usposobienie jego, zamiłowanie w bezczynności, i wieczna, nigdy nieustająca potrzeba przeżuwania czegoś, wiodła go albo do kumy, albo do kuchni, albo do sklepiku, a w ostateczności przed wrota.
Oddawna znali się wzajemnie i żyli wspólnie, we dwójkę. Zachar był niańką małego Obłomowa, nosił go na ręku, a Obłomow pamiętał, że zamłodu był chłopakiem młodym, zręcznym, zazdrosnym i lubiącym jeść.
Między nimi istniał stary, nierozerwalny związek. Ponieważ Ilja Iljicz nie mógł ani wstać, ani położyć się do łóżka bez jego pomocy, Zachar nie mógł wyobrazić sobie innego pana, oprócz Ilji Iljicza, innego zajęcia, jak ubieranie i rozbieranie go, grubjańskie zachowanie się, chytrzenie, obełgiwanie, a równocześnie wewnętrzna pokora przed nim.
Zamknąwszy drzwi za Tarantjewym i Aleksiejewym po ich wyjściu, Zachar nie usiadł na swojej leżance, oczekując rychłego wezwania, gdyż słyszał, że Obłomow miał zamiar coś pisać. Ale w gabinecie Obłomowa było cicho, jak w grobie.
Zachar spojrzał przez szczelinę. Ilja Iljicz leżał na kanapie, oparłszy głową o dłonie. Przed nim leżała książka. Zachar otworzył drzwi.
— Czegoż znowu pan leży? — zapytał.
— Nie przeszkadzaj — widzisz, czytam! — odciął mu Obłomow.
— Czas już umyć się i pisać — mówił natrętnie Zachar.
— Rzeczywiście — czas... — ocknął się Ilja Iljicz. — Odejdź. Ja pomyślę.
Podskakując na leżankę, Zachar mruczał:
— Kiedyż to on znowu zdołał się położyć. Zręczny!
Obłomow przeczytał pożółkłą przez czas stronę, na której przerwał czytanie przed miesiącem. Położył książkę i ziewnął, potem pogrążył się w myślach o „dwóch nieszczęściach“.
— Jakie nudy! — szeptał, — wyciągając lub kurcząc nogę.
Uczuwał w sobie skłonność do słodkiej bezczynności, do marzeń. Spoglądał na niebo, szukając swego ukochanego słońca. Było już ono u zaniku i tylko światłem swojem jarzącem oblewało białem wapnem powleczoną ścianę sąsiedniego domu, za który chowało się wieczorami.
— Nie, najprzód robota! — ostro pomyślał, — a potem...
Wiejskie rano minęło już dawno, a petersburskie mijało dopiero. Do uszu Ilji Iljicza dolatywał z podwórza mieszany hałas ludzkich i nie ludzkich głosów: śpiew wędrownych artystów, przy zwykłym wtórze szczekania psów. Pokazywano „morskiego zwierza“, proponowano do kupna przeróżne produkty.
Tymczasem, leżąc na grzbiecie, podłożywszy obie ręce pod głowę, Ilja Iljicz obmyślał plan reorganizacji majątku. Szybko zastanowił się nad kilkoma punktami, dotyczącemi chłopskich opłat, orki, obmyślił nowe sposoby zapobieżenia ucieczce chłopów i ich lenistwu i począł zastanawiać się nad urządzeniem własnego życia na wsi.
Mocno go zajmowała budowa mieszkalnego domu. Z przyjemnością myślał o rozkładzie pokojów, zastanawiał się nad długością i szerokością jadalni, pokoju bilardowego, nad tem, w którą stronę miałyby być zwrócone okna jego gabinetu. Nie zapomniał nawet o meblach i dywanach.
Następnie rozmieścił odpowiednio oficyny i ich wielkość, stosownie do ilości odwiedzających go gości, stajnie, budynki służbowe i t. p.
Potem zwróciwszy myśl swoją na ogród, zdecydował się pozostawić nietkniętemi stare lipy i dęby, tak jak są; grusze i jabłonie wyrąbać, a miejsce ich zastąpić akacjami. Nie zapomniał i o parku, ale zrobiwszy w umyśle preliminarz wydatków, uznał że za drogoby kosztował i odłożył tę sprawę na później. Przeszedł natomiast do ogrodu kwiatowego i oranżerji.
Tu prześlizgnęła mu się kusząca myśl o przyszłych owocach tak żywo, że zdało mu się, że już mieszka na wsi, w majątku dobrze urządzonym według swego planu i że już tam żyje spokojnie i bezczynnie.
Zdało mu się, że siedzi w cichy, letni wieczór pod baldachimem z liści, przez które nie przedziera się słońce, z fajką na długim cybuchu, wciąga łagodnie dym w siebie i w zamyśleniu spogląda na widok, wychylający się z poza drzew. Rozkoszuje się otaczającą go świeżością, pełną ciszy, a wdali żółcieje pole, słońce się schyla za znany mu dobrze lasek brzozowy i rumieńcem pokrywa gładką, jak zwierciadło, powierzchnię stawu. Z pól podnoszą się opary, zaczyna być chłodno, zmierzch zapada. Chłopi tłumnie wracają do domu.
Próżnująca służba siedzi pod wrotami. Dolatują wesołe głosy, śmiechy, brzęk bałałajki, dziewczęta się bawią. Obok niego biegają jego własne dzieciaki, włażą mu na kolana, czepiają się szyi... Przy samowarze siedzi królowa tego wszystkiego, co go otacza, bóstwo jego... kobieta... żona. A tymczasem w jadalni, umeblowanej z artystyczną prostotą, błysnęły miłe światełka — nakrywają właśnie do stołu. Słychać przyjemny dźwięk ustawianych kryształów. Zachar, awansowany na marszałka dworu, z wielkiemi siwemi bokobrodami rozkłada srebro, a co chwila wypada mu coś z rąk na podłogę — szklanka, widelce. Siadają do obficie zastawionej wieczerzy. Przy stole siedzi także towarzysz jego dziecinnych lat i wypróbowany przyjaciel — Sztolc i inne znane mu twarze. Po wieczerzy idą spać...
Twarz Obłomowa nagle zapłonęła rumieńcem szczęścia. Marzenie było tak jasne, żywe, pełne poezji, że mimowoli pochylił się do poduszki. Uczuł nagle pragnienie pokochania kogoś i cichego szczęścia; zapragnął oglądać pola i wzgórza swojej ojcowizny, swego domu, posiadania żony, dzieci...
Poleżawszy kilka minut spokojnie, znowu się na grzbiet położył. Na twarzy jego malowało się łagodne, wzruszające uczucie szczęśliwości.
Z pewną przyjemnością i powoli wyciągnął nogi, skutkiem czego spodnie od dołu zawinęły się nieco, ale nie spostrzegł nawet tego małego nieporządku. Usłużne marzenie unosiło go lekko i wolno w daleką przyszłość.
Teraz ogarnęła go ulubiona myśl, marzył o maleńkiej kolonji przyjaciół, którzy będą mieszkać w folwarczkach lub fermach, oddalonych od niego o dziesięć, piętnaście wiorst dookoła jego wsi i naprzemiany codziennie będą się odwiedzać wzajemnie, wspólnie spożywać obiady, wieczerze, tańczyć. Marzyły mu się tylko jasne, słoneczne dnie, pogodne twarze bez trosk, bez zmarszczek na czole, uśmiechnięte zawsze, okrągłe, z mocnym rumieńcem, z podwójnym podbródkiem, z niezawodzącym nigdy apetytem. Marzyło mu się wieczne lato, wesołość, dobra kuchnia, miękkie lenistwo...
— Boże! Boże! — wymówił w pełni swego szczęścia — i ocknął się.
Z dziedzińca pięć głosów naraz wrzeszczało:
— Ziemniaków! Piasku! Piasku! Węgle! Węgle! Dajcie cokolwiek miłosierni państwo na budowę domu bożego!
Z sąsiedniego budującego się jeszcze domu, dolatywał stuk toporów, krzyk robotników.
— Ach! — smutnie westchnął Ilja Iljicz. — Co za życie! Co za obrzydliwość ten wrzask stolicy. Kiedyż przyjdzie to rajskie, pożądane życie śród pól swoich, śród gajów? Co za rozkosz siedzieć teraz pod drzewem, przez gałęzie spoglądać na słoneczko i liczyć ptaszki ćwierkające na gałązkach. Tu ci na trawie rozłożą obiad, śniadanie przyniesie ci jakaś służąca z obfitemi rumieńcami, z gołemi, okrągłemi, utuczonemi ramionami, z ogorzałą od słońca szyją. W ziemię niby szelma patrzy i uśmiecha się... Kiedyż to będzie?
— A plan, a starosta, a mieszkanie? — przypomniało mu się nagle.
— Tak, tak! — pośpiesznie przemówił Ilja Iljicz. — Zaraz! Natychmiast!
Obłomow podniósł się szybko i usiadł, potem nogi opuścił na podłogę, trafił odrazu w swoje pantofle i siedział chwilkę w tej pozycji, następnie powstał i stał parę minut zamyślony.
— Zachar! Zachar! — krzyknął głośno, spoglądając na stół i na kałamarz.
— Cóż tam jeszcze? — słychać było, równocześnie ze skokiem z leżanki.
— Że też jeszcze nogi mnie noszą! — dorzucił chrypliwym głosem Zachar.
— Zachar! — powtórzył Ilja Iljicz zamyślony, nie przestając patrzeć na stół.
— Ot, co bracie... — mówił patrząc na kałamarz...
Nie dokończył frazesu i znowu się zamyślił.
Począł wyciągać ręce do góry, kolana wyprężać i ziewać...
— Tam gdzieś pozostał jeszcze ser — począł mówić powoli, wyciągając się — tak, ser... przynieś madery... do obiadu jeszcze daleko... przekąszą coś...
— Jaki ser został? — zapytał Zachar. — Nic nie zostało.
— Jakto nie zostało? — przerwał Ilja Iljicz. — Przecież pamiętam doskonale... Taki jeszcze kawałek pozostał...
— Nie, nie! Żaden kawałek nie został! — twierdził Zachar.
— Był! — krzyczał Ilja Iljicz.
— Nie było! — odpowiedział Zachar.
— Więc pójdź i kup!
— Proszę o pieniądze.
— Tam leżą drobne... weź...
— Ależ tu tylko rubel i czterdzieści kopiejek, a trzeba rubel sześćdziesiąt.
— Przecież tam jeszcze miedziaki leżały.
— Nie widziałem — odpowiedział Zachar, przestępując z nogi na nogę. — Srebrne pieniądze były, więc są, a miedziaków nie było, nie widziałem.
— Były... wczoraj chłopak sam mnie resztę oddał.
— Przy mnie przecież dawał — odpowiedział Zachar. — Widziałem, że drobne były, ale miedziaków nie widziałem.
— Chyba Tarantjew wziął... — pomyślał trochę niepewny Obłomow. — Ale nie, tenby wszystko wziął.
— Więc cóż tam jest jeszcze?
— Nic niema. Może co wczorajszej szynki zostało u Anisji? — rzekł Zachar.
— Czy przynieść?
— Przynieś, co jest. Ale jak to może być, aby nie było?
— Nie było — rzekł stanowczo Zachar i wyszedł.
Ilja Iljicz zamyślony powoli przechadzał się po pokoju.
— Tak... Wiele kłopotów — mówił cicho. — Do wykończenia planu wiele jeszcze braknie! A ser przecie został jeszcze... — ciągnął w zamyśleniu... — Zjadł go z pewnością Zachar, a mówi, że nie było! Gdzież to się mogły zatartarzyć miedziaki? — mówił, szukając ich na stole.
Po kwadransie wszedł Zachar, otwierając drzwi tacą, którą w obu rękach trzymał, ale wszedłszy do pokoju, chciał drzwi przymknąć; nie trafił w nie, tylko w pustą przestrzeń. Taca pochyliła się, kieliszek spadł na podłogę, a z nim razem korek od karafki i bułka.
— Ani kroku bez tego! — rzekł Ilja Iljicz. — Podnieś przynajmniej to, co spadło — a on stoi i gapi się.
Zachar, trzymając tacę w ręku, schylił się, aby podnieść bułkę, ale przysiadłszy, spostrzegł, że obie ręce ma zajęte i nie ma czem podnieść.
— Ano, podnieś! — z uśmiechem rzekł Ilja Iljicz. — Cóż? Nie można?
— Ach, te przeklęte! — ze złością krzyknął Zachar, łając przedmioty, które spadły. — Kto to widział przed samym obiadem śniadanie spożywać!
Postawił tacę i podniósł to, co spadło. Wziął bułkę, dmuchnął na nią i położył na stole.
Ilja Iljicz począł jeść, a Zachar, stanąwszy w pewnem od niego oddaleniu, spoglądał nań bokiem, mając widocznie zamiar coś powiedzieć.
Ale Obłomow jadł, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi.
Zachar zakaszlał parę razy.
Obłomow milczał.
— Rządca domu znowu tylko co przysyłał — nieśmiało zaczął Zachar, — przedsiębiorca był u niego i pytał, czy można oglądać mieszkanie pana! Z powodu przeróbki właśnie...
Ilja Iljicz jadł, nie odpowiadając wcale.
Zachar, pomilczawszy, rzekł jeszcze ciszej:
— Ilja Iljicz...
Obłomow udawał, że nie słyszy.
— Na przyszły tydzień każą opuścić mieszkanie — prawie szepnął Zachar.
— Zabroniłem ci mówić mi o tem — ostro odezwał się Ilja Iljicz i, wstawszy, zbliżył się do Zachara.
Zachar cofnął się.
— Jaki z ciebie jadowity człowiek! — z pewnem uczuciem przemówił Obłomow.
Zachar obraził się.
— O! — odpowiedział — zły jestem! Jakiż ja jadowity? Nikogo nie zabiłem.
— Jakto, nie jadowity? — powtórzył Ilja Iljicz. — Ty zatruwasz mi życie.
— Ja nie jadowity! — powtarzał Zachar.
— Poco ty ciągle mówisz mi o mieszkaniu?
— Cóż mam robić?
— A ja co mam robić?
— Chciał pan przecież napisać do gospodarza domu!
— Napiszę. Poczekaj. Nie można odrazu.
— Mógłby pan teraz napisać.
— Teraz, teraz! Teraz zajęty jestem ważniejszemi sprawami. Ty myślisz, że to tak łatwo, jak drwa rąbać — szach, mach! Ot — wkładając pióro do kałamarza, zauważył Obłomow — nawet atramentu niema! Jakże mam pisać?
— Zaraz dodam trochę kwasu! — rzekł Zachar — wziął kałamarz, szybko odszedł do przedpokoju, a Obłomow począł szukać papieru.
— I papieru także niema! — mówił sam do siebie; obmacywał stół, wysuwał szufladę — niema i niema! Ach, ten Zachar! Życie mi poprostu obrzydło przez niego.
— Jakże ty nie jadowity człowiek — rzekł Ilja Iljicz do wchodzącego Zachara — o niczem nie pamiętasz. Przecież w domu papieru niema!
— Cóż to za kara na mnie, Ilja Iljicz! Jestem przecież chrześcijaninem — pocóż mnie tak znieważać! Jadowity! My przy starym barinie urodzili się i wyrośli, on i szczeniętami nas nazywał, i za uszy ciągnął, ale takiego słowa nie usłyszeliśmy nigdy, nikt tak nie łajał! Czyż to kara za grzechy? — Oto ma pan papier, proszę.
Wziął z etażerki i podał Obłomowowi pół arkusza szarego papieru.
— Czyż na tym papierze można pisać? — spytał Obłomow, rzuciwszy papier. — Tym papierem w nocy szklankę przykrywałem, ażeby tam nie wpadło co... jadowitego.
Zachar odwrócił się i patrzył na ścianę.
— No, mniejsza o to. Daj tutaj. Bruljon napiszę, a Aleksiejew przepisze.
Ilja Iljicz usiadł przy stole i szybko napisał: „Wielmożny Panie“
— Szkaradny atrament! — rzekł. — Pamiętaj, Zachar! u mnie musisz ucho ostro trzymać i robić wszystko, jak należy!
Pomyślał trochę i począł pisać.
„Lokal, zajmowany przeze mnie na drugiem piętrze, który zamierza Pan przerobić, odpowiada w zupełności memu sposobowi życia i przyzwyczajeniom, które nabyłem skutkiem długiego w nim przemieszkiwania. Dowiedziawszy się o tem od mego poddanego, Zachara Trofimowa, że pan oświadczył mu, że zajmowane przeze mnie mieszkanie...“
Obłomow zatrzymał się i przeczytał, co napisał.
— Niegładko... — zauważył — dwa razy zajmowana... która zbyteczna?...
Coś szeptał i przestawiał wyrazy. Wypadło, że „który“ może się odnosić także do piętra. Począł myśleć i poprawił wreszcie. Przekreślał jedne, wstawiał inne wyrazy. Ciągle wydawało mu się, że to co napisał jest albo bez sensu, albo niegładko wyszło.
— Ani rusz poprawić! — rzekł niecierpliwie. — Czort z nim, z listem! Mam sobie głowę mitrężyć takiem głupstwem! Odzwyczaiłem się zupełnie pisywać listy w interesie. Już blisko trzecia godzina.
— Zachar, masz!
Przedarł list na cztery części i rzucił na podłogę.
— Widziałeś? — spytał.
— Widziałem — odpowiedział Zachar, zbierając kawałki papieru.
— Daj mi przeto spokój z mieszkaniem! A to co masz w ręku?
— Rachunki.
— Ach, Boże mój! Ty mnie zamęczysz zupełnie! Ile tam, mów, prędzej!
— Rzeźnikowi 85 rubli 54 kopiejki.
Ilja Iljicz w ręce klasnął.
— Zwarjowałeś chyba! Tylko rzeźnikowi taką masę pieniędzy!
— Od trzech miesięcy nic nie płacono... zebrało się dużo... Niech pan popatrzy — zapisano... nie ukradł nikt przecie!
— Jakże z ciebie nie jadowity człowiek! — rzekł Obłomow. — Na miljon mięsa nakupił! I gdzież to wszystko poszło? Gdybyż przynajmniej na pożytek!
— Przecież nie ja zjadłem! — odgryzał się Zachar.
— Nie? Nie jadłeś?
— Cóż mnie pan jedzenie wymawia! Proszę spojrzeć!
Podsuwał mu rachunki.
— Komuż tam jeszcze? — pytał Ilja Iljicz, odsuwając z gniewem zasmolony zeszycik.
— Jeszcze 121 rubli 18 kopiejek piekarzowi i za jarzyny.
— To ruina! To do niczego nie podobne! — krzyczał Obłomow, rzucając się w gniewie. — Czy ty krowa jesteś czy co, aby tyle trawy zjeść?
— Nie, ja nie krowa, ja jestem jadowity człowiek — z goryczą zauważył Zachar i odwrócił się bokiem do Ilji Iljicza. — Gdybyś pan nie wpuszczał do domu Micheja Andreicza, mniej by wszystkiego wychodziło — zauważył.
— No, ileż to będzie tego wszystkiego, rachuj! — rzekł Ilja Iljicz i począł liczyć.
Zachar także robił rachunek na palcach.
— Czort wie, co takiego wychodzi, za każdym razem co innego! — rzekł Obłomow.
— Ile u ciebie? Dwieście rubli, czy co?
— Proszę poczekać trochę! — mówił Zachar, nachmurzywszy się i mrucząc — osiem dziesiątków a dziesięć dziesiątków, to razem osiemnaście dziesiątków, a dwa dziesiątki...
— No, nigdy tego nie skończysz! — rzekł Ilja Iljicz, — idźno do siebie i przyjdziesz z rachunkami jutro... a pamiętaj także o papierze i atramencie... Co za masa pieniędzy! Mówiłem, ażeby płacić częściami, niewielkiemi sumami... Nie, on ciągnie, ażeby wszystko na raz! Miły narodek!
— Dwieście pięć rubli, siedemdziesiąt dwie kopiejki — rzekł Zachar, obliczywszy wszystko. — Proszę dać pieniądze!
— Jakto? Zaraz? Poczekaj, ja porachuję jeszcze jutro.
— Wola wasza, Ilja Iljicz... oni proszą.
— No, no, dosyć! Zostaw mnie. Powiedziałem jutro, to znaczy, że jutro dam ci pieniądze. Wracaj do siebie. Ja mam zajęcie... ważniejsze od tego sprawy...
Ilja Iljicz usiadł w fotelu, nogi pod siebie podgiął i nie miał jeszcze czasu zamyślić się, gdy dał się słyszeć dzwonek.
Zjawił się człowieczek małego wzrostu, z dość umiarkowanie wypiętym brzuszkiem, z białą twarzą, rumianemi policzkami i z łysiną, którą od potylicy, niby wstęga, otaczały czarne, gęste włosy. Łysina była okrąglutka, czysta i tak się lśniła, jakby była wytoczona z kości słoniowej. Twarz gościa miała wyraz troskliwej uwagi na wszystko, co widział, odznaczała się umiarkowaniem w spojrzeniu i uśmiechu i skromnie urzędową grzecznością.
Miał na sobie zwykły frak, otwierający się szeroko i wygodnie, jak wrota, przy samem dotknięciu się. Bielizna na nim była czysta i połyskująca, jakby do towarzystwa łysinie. Na palcu wskazującym prawej ręki błyszczał wielki masywny pierścień z jakimś ciemnym kamyczkiem.
— Doktór! Jakie losy sprowadziły tu pana! — krzyknął Obłomow, wyciągając jedną rękę do gościa, a drugą podsuwając mu krzesło.
— Widzę, że pan ciągle zdrów... nie woła mnie... nudziłem się i sam przyszedłem — odpowiedział żartując doktór. — Nie — dodał potem poważnie — byłem o piętro wyżej u pańskiego sąsiada i przyszedłem pana odwiedzić.
— Dziękuję. A cóż to sąsiadowi?
— Co... trzy, cztery tygodnie, a może do jesieni dociągnie, a potem... woda w piersi... koniec wiadomy. No, a pan jak?
Obłomow smutnie pokiwał głową.
— Źle, doktorze. Myślałem właśnie poradzić się pana. Nie wiem, co mam robić. Żołądek prawie nie funkcjonuje... pod piersiami czuję ciężar... zgaga mnie męczy, oddech ciężki... — recytował z miną zafrasowaną Obłomow.
— Daj pan rękę... — Doktór ujął puls i na minutę oczy przymrużył. — A kaszel jest? — zapytał.
— Nocami... zwykle po kolacji.
— Hm... Odczuwa pan mocniejsze bicie serca? Głowa boli?
Doktór zrobił jeszcze kilka podobnych pytań, potem pochylił swoją łysinę i głęboko zamyślił się. Po dwóch minutach nagle podniósł głowę i głosem stanowczym rzekł:
— Jeśli pan jeszcze dwa, trzy lata przemieszka w tym klimacie, będzie pan ciągle leżeć, jeść tłuste i ciężkie potrawy — skończy pan na apopleksję.
Obłomow zadrżał.
— Cóż mam robić? Na miłość Boga, niech pan da jaką radę.
— Robić to, co robią inni — jechać zagranicę.
— Zagranicę! — ze zdziwieniem powtórzył Obłomow.
— Tak. A co?
— Zmiłuj się, doktorze! Zagranicę! Jakże to można?
— Dlaczego nie można?
Obłomow milcząco spojrzał po sobie, potem obejrzał swój gabinet i machinalnie powtórzył:
— Zagranicę!
— Cóż panu przeszkadza?
— Jakto — co? Wszystko...
— Co to znaczy wszystko? Pieniędzy niema?
— Tak, tak, tak, pieniędzy rzeczywiście niema — z żywością odpowiedział Obłomow, uradowany, że doktór podsunął mu przeszkodę, za którą mógł się schować z głową. — Niechno pan spojrzy, co starosta do mnie pisze... Gdzież ten list? Gdzież go położyłem... Zachar!
— Dobrze, dobrze — rzekł doktór — to nie moja rzecz. Moim obowiązkiem jest uprzedzić pana, że pan musi zmienić sposób życia, miejsce, powietrze, zajęcie — wszystko.
— Dobrze, ja pomyślę — rzekł Obłomow. — Dokądże mam jechać i co robić? — zapytał.
— Jedź pan do Kissingen albo do Ems — zaczął doktór — tam zostanie pan przez czerwiec i lipiec... proszę pić wody; potem pojedzie pan do Szwajcarji, do Tyrolu na kurację winogradową. Tam pozostanie pan przez wrzesień i październik...
— Czort wie, co takiego, do Tyrolu! — mruknął ledwie dosłyszalnym głosem Ilja Iljicz.
— Potem... na suche powietrze... do Egiptu, naprzykład, wyjechać...
— Tędy! — pomyślał Obłomow.
— Proszę wszelkie troski i kłopoty odsunąć od siebie.
— Dobrze to panu mówić — zauważył Obłomow — pan nie otrzymuje od starosty takich listów, jak ja...
— Trzeba także unikać myślenia — ciągnął doktór.
— Myślenia?
— Tak, natężenia umysłowego.
— A plan reorganizacji majątku! Zmiłuj się pan! Przecież nie jestem kołkiem z osiny!
— Jak pan chce. Moim obowiązkiem jest tylko ostrzec pana. Namiętnych wzruszeń trzeba także unikać — one szkodzą zdrowiu i kuracji. Starać się rozerwać się konną jazdą, tańcami, umiarkowanym ruchem na czystem powietrzu, przyjemną rozmową, osobliwie z damami, ażeby serce biło lekko od przyjemnych wrażeń.
Obłomow słuchał z pochyloną głową.
— A potem?
— Potem od czytania, pisania niech pana Pan Bóg strzeże! Proszę sobie wynająć willę, z oknami na południe, ażeby było dużo kwiatów, w pobliżu — muzyka, kobiety...
— A dieta jaka?
— Mięsnych pokarmów wogóle proszę unikać... mącznych i chłodnych potraw także nie wolno. Może pan spożywać lekki buljon, młode jarzyny, ale ostrożnie, bo teraz wszędzie grasuje cholera, trzeba zatem być ostrożnym... Chodzić, ruszać się przynajmniej osiem godzin dziennie. Strzelbę niech pan sobie kupi...
— Boże mój! — jęknął Obłomow.
— Wkońcu — rzekł doktor — w zimie musi pan jechać do Paryża i tam w wirze życia proszę szukać rozrywki. Nie myśleć tylko dużo: z teatru na bal, na maskaradę, za miasto, z wizytami, ażeby pana otaczali przyjaciele, wesołość, śmiech...
— Czy więcej już niczego nie potrzeba? — spytał Obłomow ze źle ukrytym gniewem.
Doktór zamyślił się.
— Chyba jeszcze używać morskiego powietrza... Siądzie pan na parostatek w Londynie i można odbyć przejażdżkę do Ameryki.
Wstał i począł się żegnać.
— Jeśli pan to wszystko wypełni akuratnie... — mówił.
— Dobrze, dobrze! Z pewnością wypełnię, — złośliwie odpowiadał Obłomow, asystując doktorowi do drzwi.
Doktór wyszedł, zostawiwszy Obłomowa w bardzo smutnym nastroju. Zamknął oczy, założył sobie ręce na głowę, skurczył się w fotelu i tak siedział, nie patrząc nigdzie i nic nie odczuwając.
Z tyłu ktoś się nieśmiało odezwał.
— Ilja Iljicz!
— No? — spytał Obłomow.
— A cóż zarządcy domu powiedzieć?
— O czem?
— O zmianie mieszkania przecież!
— Ty znowu z tem samem? — zdziwiony spytał Obłomow.
— Cóż mam robić, batiuszka Ilja Iljicz, cóż mam robić? Proszę rozsądzić: życie moje i bez tego gorzkie... do grobu patrzę...
— Nie, ty widać mnie chcesz do grobu wpędzić tą zmianą mieszkania — rzekł Obłomow. — Posłuchaj, co doktór mówił...
Zachar nie znalazł na to odpowiedzi, tylko westchnął tak głęboko, aż końce chusteczki na szyi mu zadrgały.
— Czy chcesz mnie zabić, czy co! — spytał Obłomow. — Obrzydłem ci — co? Ha, mów!
— Pan Bóg z panem! Proszę żyć sobie na zdrowie. Kto panu źle życzy? — mruczał Zachar, zmartwiony tragicznym zwrotem, jaki przybrała rozmowa.
— Ty! — rzekł Ilja Iljicz. — Zabroniłem ci wspominać nawet o zmianie mieszkania, to mnie rozdrażnia — zrozum to. I tak zdrowie moje niewiele warte.
— Ja myślałem... dlaczegożby... myślałem nie zmienić... — drżącym ze wzruszenia głosem mówił Zachar.
— Dlaczego nie zmienić! Tak lekko sądzisz o tem! — mówił Obłomow, przysuwając się z krzesłem do Zachara. — Ale czyś dobrze zrozumiał, co to znaczy zmienić mieszkanie — co? Z pewnością nie pomyślałeś?
— Prawda, nie pomyślałem — z pokorą odpowiedział Zachar, gotów zawsze zgodzić się z panem, byle nie doprowadzać go do patetycznych scen, które wydawały mu się gorsze od gorzkiej rzepy.
— Nie pomyślałeś, więc słuchaj i rozważ — można zmienić, czy nie? Co to znaczy zmienić? To znaczy: wynoś się, barin, na cały dzień i tak jak jesteś ubrany, chodź przez cały dzień...
— A cóż to wielkiego, gdyby nawet wypadło wyjść? — zauważył Zachar. — Dlaczegożby nie wyjść na cały dzień. Niezdrowo przecież ciągle siedzieć w domu. Oto, jak pan teraz źle wygląda! Dawniej był pan jak ogóreczek okrągły, a teraz od czasu jak pan przesiaduje w domu, Bóg wie do czego podobny. Pochodziłby pan po ulicy, popatrzył na miasto lub na co innego...
— Przestań gadać głupstwa, a słuchaj! — rzekł Obłomow. — Chodzić po ulicy!
— Tak, z pewnością — mówił Zachar z wielkiem zacięciem. — Ot, powiadają, przywieźli jakiegoś niesłychanego potwora — można pójść, popatrzeć. Do teatru, na maskaradę panby poszedł, a mybyśmy tymczasem przeprowadzkę urządzili...
— Nie pleć głupstw! Bardzo się troszczysz o mój spokój! Według ciebie — włócz się cały dzień, czy to ciebie boli, że będę musiał Bóg wie gdzie zjeść obiad, że nie będę mógł spocząć po obiedzie. Beze mnie urządzać przeprowadzkę! Nie dopatrzę — to przywiozą same czerepy. Wiem ja — ze wzrastającem przekonaniem mówił Obłomow — co to znaczy przeprowadzka! To znaczy, gruchotanie wszystkiego, hałas, szum. Wszystkie rzeczy zwalą na podłogę: tu się znajdą i kufry, i oparcie od kanapy, i obrazy, i cybuchy, i książki i jakieś butelki, których się nigdy nie widziało, a tu czort wie skąd się weźmie! Pilnuj wszystkiego, aby nic nie pogubiono i nie pogruchotano... Jedna połowa tu, druga — na wozie lub na nowem mieszkaniu. Zechcesz zapalić, weźmiesz cybuch, a tytoń już pojechał... Chcesz usiąść — niema na czem. Czego się dotkniesz — powalasz się kurzem. Umyć się niema gdzie i chodź z takiemi rękami, jak twoje, cały dzień...
— Moje ręce czyste — zauważył Zachar, pokazując zamiast dłoni niby dwie podeszwy.
— Nie pokazuj tylko! — rzekł Ilja Iljicz, odwracając się. — Zechcesz pić — ciągnął dalej Obłomow, — weźmiesz karafkę do rąk, a szklanki niema...
— Można przecież i z karafki się napić — dobrodusznie zauważył Zachar.
— Tak, u ciebie wszystko można: i nie zamiatać, i kurzów nie ścierać, i dywanów nie trzepać. A na nowem mieszkaniu — mówił Ilja Iljicz, zachwycając się sam żywością obrazu przeprowadzki — ze trzy dni będzie nieład, wszystko nie na swojem miejscu: obrazy pod ścianą, kalosze na łóżku, buty w jednym węzełku związane z herbatą i pomadą. Spojrzysz — nóżka przy fotelu złamana, szkło w ramach przy obrazach stłuczone, a na kanapie — plamy. O co zapytasz tylko — niema; nikt nie wie, czy zgubiono, czy zapomniano na dawnem mieszkaniu. Pędź tam...
— Czasem się i tak zdarza, że dziesięć razy z miejsca na miejsce pędzisz — przerwał Zachar.
— Otóż widzisz! — mówił dalej Obłomow — Na nowem mieszkaniu wstaniesz rano — ile kłopotów! Ani wody, ani węgla do samowara niema. A w zimie, w chłodnym pokoju trzeba nieraz siedzieć; drzewa niema — biegaj, szukaj, pożyczaj!
— Niewiadomo zresztą, jakich sąsiadów Bóg da — zauważył Zachar. — Są tacy, u których nietylko wiązki drzewa, ale kubła wody nie wyprosisz...
— Otóż to właśnie! — dodał Ilja Iljicz. — Przeprowadzisz się — wieczorem zdawałoby się już koniec kłopotom, nie — jeszcze ze dwa tygodnie trzeba się mozolić. Zdaje się już wszystko pozakładane, spojrzysz — czegoś jednak braknie: rolety zawiesić, gwoździe wbić pod obrazki. Duszę z ciebie wyciągnie! Życie obrzydnie... A wydatki, wydatki...
— Przeszłym razem, przed ośmiu laty, około dwustu rubli kosztowało, pamiętam, jak dziś — potwierdził Zachar.
— Ładna zabawka! — rzekł Ilja Iljicz. — A jak dziko mieszkać z początku na nowej siedzibie! Nierychło się przyzwyczaisz! Ja co najmniej przez pięć nocy spać nie będę na nowem mieszkaniu, tęsknota mnie zamęczy, gdy wstanę i zobaczę zamiast tego szyldu tokarza coś innego naprzeciwko. Jeśli przez okno przed obiadem nie wyjrzy ta staruszka z ostrzyżonemi włosami, przykro mi będzie... Teraz chyba sam już widzisz, do czegoś chciał doprowadzić swego barina — a? — spytał z wymówką Ilja Iljicz.
— Widzę — szepnął pokornie Zachar.
— Dlaczegoż więc zachęcasz mnie do przeprowadzki? Czyż siły ludzkie wystarczą, aby przenieść to wszystko?
— Myślałem, że inni także nie gorsi od nas, a przeprowadzają się przecież, to i my moglibyśmy — powiedział Zachar.
— Co? Co? — zdziwionym głosem nagle zapytał Ilja Iljicz, podniósłszy się z fotela. — Co powiedziałeś?
Zachar zmartwił się, nie domyślając się, jaki powód mógł wywołać zdziwienie i patetyczny gest Obłomowa. Milczał.
— Inni nie gorsi! — z przerażeniem powtórzył Ilja Iljicz. — Oto do czego się dogadałeś! Teraz już wiem, że ja dla ciebie wszystko jedno, co — „drugi!“
Obłomow ironicznie ukłonił się przed Zacharem i twarzy nadał wyraz w wysokim stopniu obrażonej miłości własnej.
— Zmiłujcie się, Ilja Iljicz! Czyż ja porównywam pana z kimkolwiek bądź...
— Precz z przed oczu! — rozkazująco zawołał Obłomow, drzwi ręką wskazując. — Widzieć cię nie chcę! „Drudzy“ — ha — pięknie!
Zachar, głęboko westchnąwszy, oddalił się.
— Co za głupie życie, pomyśleć tylko! — mruczał, siadając na leżance.
— O, Boże mój! — jęczał Obłomow. — Miałem szczery zamiar cały ranek poświęcić pracy, a tymczasem zdenerwowany jestem na cały dzień! Któż temu winien? Mój własny sługa, wierny, wypróbowany — a co powiedział! Jak on mógł to powiedzieć!
Obłomow długo nie mógł się uspokoić: kładł się, wstawał, chodził po pokoju, znowu się kładł. W porównaniu jego z „innymi“, przez Zachara, widział złamanie prawa na wyłączne pierwszeństwo przed wszystkimi.
Wnikał w treść tego porównania, analizując, kto to są ci „drudzy“ i czem on sam jest? W jakim stopniu możliwe i słuszne takie porównanie i jak ciężką jest obraza, której się wobec niego Zachar dopuścił. Czy on był istotnie przekonany, że Ilja Iljicz wszystko jedno, co ktoś „drugi“, czy też to tylko wyrwało mu się z ust, bez zastanowienia? Wszystko to zadrasnęło miłość własną Obłomowa i postanowił wyjaśnić Zacharowi różnicę między nim a tymi, których Zachar obejmował wyrazem „drudzy“, „inni“, i dać mu odczuć całą obrzydliwość takiego pojmowania rzeczy.
— Zachar! — zawołał powoli i uroczyście.
Zachar, usłyszawszy to wołanie, nie zeskoczył, jak zwykle z leżanki, stukając butami, nie zamruczał, lecz powoli zlazł z przypiecka i bokiem, cicho, niechętnie, jak pies, który z dźwięku głosu swego pana odgaduje, że znaną jest jego wina, że go wołają do rozprawy...
Zachar otworzył drzwi do połowy, ale wejść nie zdecydował się.
— Wejdź! — rzekł Ilja Iljicz.
Chociaż drzwi otwierały się swobodnie, lecz Zachar odchylił je tylko tak, aby nie można było przejść — i zatrzymawszy się we drzwiach, nie wchodził.
Obłomow siedział na łóżku.
— Zbliż się tutaj! — rzekł rozkazująco.
Zachar z trudem wysunął się z drzwi, zamknął je za sobą i mocno oparł się o nie plecami.
— Tu! — mówił Ilja Iljicz, wskazując palcem miejsce przy sobie.
Zachar zrobił pół kroku — i zatrzymał się na kilka kroków przed Obłomowym.
— Bliżej! — rzekł Obłomow.
Zachar zrobił ruch jakby postąpił, a tymczasem pochylił się tylko, stuknął nogą i stał na miejscu.
Ilja Iljicz, widząc, że nie udaje mu się w żaden sposób bliżej go ku sobie przyciągnąć, dał mu spokój i tylko przyglądał mu się z wyrzutem.
Zachar czuł, że zachowanie się jego wobec pana jest niewłaściwe, robił taką minę, jak gdyby go nie dostrzegał, stał przeto jeszcze więcej bokiem zwrócony, niż zwykle, ale ani na chwilę nie spuszczał z oczu Ilji Iljicza.
Potem wytrwale począł patrzeć bokiem na lewo: widział tam znane mu dawno przedmioty — festony z pajęczyny, wiszące nad obrazami i pająka, jakby żywe oskarżenie jego niedbalstwa.
— Zachar! — cicho ale z godnością przemówił Ilja Iljicz.
Zachar milczał i myślał: „Czego mu jeszcze trzeba? Drugiego Zachara, czy co? Przecież ja tutaj stoję“ — i wzrok swój przesunął z lewej na prawą stronę, jakby omijając Obłomowa. Tam o niedbalstwie jego mówiło lustro, na którem na podobieństwo koronki przyczepiły się złomy kurzu i odbijało jego własną posępną i wcale nie piękną twarz. Z niechęcią odwrócił oczy od tego przykrego a tak mu dobrze znanego przedmiotu i zdecydował się wzrok swój na chwilkę zatrzymać na Ilji Iljiczu.
Nie zdołał jednak oprzeć się wyrazowi wymówki, jaki widział w twarzy Ilji Iljicza i wzrok spuścił na dół. Tu znowu dywan, poplamiony, piętnami kurzu pokryty, świadczył o niezbyt wielkiej jego pilności.
— Zachar! — z uczuciem powtórzył Ilja Iljicz.
— Czego pan sobie życzy? — ledwie dosłyszalnym głosem przemówił Zachar i drgnął niedostrzegalnie, przeczuwając patetyczną mowę.
— Podaj mi kwasu! — rzekł Ilja Iljicz.
Lżej się zrobiło na sercu Zacharowi. Uradowany rzucił się zręcznie, jak chłopak, w stronę bufetu i kwas przyniósł.
— Jakże się czujesz? — łagodnie spytał Ilja Iljicz, nadpiwszy trochę kwasu i trzymając jeszcze szklankę w ręku. Prawda, że niedobrze?
Posępny wyraz twarzy Zachara nagle złagodniał, a w oczach jego błysnęło światełko żalu za winy. Ogarnęło go uczucie pewnej czci dla swego pana.
Począł wprost patrzyć mu w oczy.
— Czy też odczuwasz swoją winę? — spytał Ilja Iljicz.
„Cóż to znowu za taka wina? — myślał Zachar z goryczą. — Głupstwo takie. Przecież mimowoli człowiek zapłakałby, kiedy cię tak zacznie przypiekać!“
— Cóż, Ilja Iljicz — zaczął z najniższej nuty swego diapazonu, — nic przecież nie powiedziałem prócz tego, że...
— Nie! Ty jesteś zły człowiek! — przerwał mu Obłomow — czy rozumiesz, coś zrobił? Odpowiadaj!
Zachar nie odpowiadał i zupełnie nie rozumiał swojej winy. Nie przeszkodziło mu to z uczuciem zupełnej pokory spojrzeć na swego barina. Nawet głowę nieco pochylił, jakby w poczuciu winy.
— Jakże nie mówić o tobie, żeś jadowity człowiek? — rzekł Obłomow.
Zachar milczał, tylko mrugnął kilka razy.
— Zasmuciłeś swego pana — powolnie przemówił Ilja Iljicz i pilnie wpatrywał się w Zachara, jakby ciesząc się jego zmartwieniem.
Zachar nie wiedział, gdzie się schować.
— Więc zasmuciłeś? — pytał Ilja Iljicz.
— Zasmuciłem... — szeptem przemówił Zachar, prawie nieprzytomny od tego nowego „przykrego“ słowa.
Wzrok jego latał na wszystkie strony: na prawo, na lewo, prosto, jakby szukając zbawienia i znowu przed jego oczyma przesuwała się pajęczyna, kurz i własna postać w brudnem lustrze.
„Ach, gdyby się pod ziemię zapaść! — Ach, śmierć nie przychodzi!“ — myślał on, widząc, że nie uniknie patetycznej sceny, choćby niewiadomo jak się kręcił.
Powieki drgały mu coraz bardziej, czuł, że jeszcze chwilka i łzy mu trysną. Nareszcie odpowiedział panu słowami znanej pieśni, ale w prozie:
— Czemże ja zasmuciłem pana Ilję Iljicza? — prawie przez łzy pytał Zachar.
— Czem? Ty pomyśl tylko, co to znaczy: jak „inni?“
Zamilkł i patrzył na Zachara.
— Powiedzieć ci, co to znaczy?
Zachar poruszył się jak niedźwiedź w barłogu i westchnął głośno.
— „Inni“ — o których myślałeś — to hołysze bezdomni, to ludzie prości, niewykształceni, którzy mieszkają w brudzie, ubóstwie, na poddaszach. Sypiają na wojłoku, byle gdzie, na dworze. Co takiemu stać się może? Nic... Żre tylko kartofle i śledzie. Nędza pędzi go z kąta w kąt — toteż się włóczy przez cały dzień. Taki może łatwo przeprowadzić się na inne mieszkanie. Lagajew, naprzykład, weźmie swoją linję pod pachę, dwie koszule zawinie w chustkę do nosa i idzie sobie... „A dokąd idziesz?“ — ktoś spyta. „Przeprowadzam się“ — odpowie. Otóż tacy to są „inni“. A według ciebie ja także jestem „inny“ — co?
Zachar spojrzał na pana, przestąpił z nogi na nogę i myślał.
— Co to jest „inny?“ — mówił dalej Obłomow. — „Inny“ jest to taki człowiek, który sam sobie buty czyści, sam się ubiera, chociaż czasem i na pana wygląda, ale łże — on nie wie nawet, co to jest usługa. Posłać po coś — niema kogo, sam pędzi, w piecu sam sobie pali, a czasem i kurze omiata...
— Pomiędzy Niemcami dużo jest takich, — ponuro zauważył Zachar.
— Otóż to! A ja? Jak myślisz? Ja także „inny?“
— Pan zupełnie inny — odpowiedział żałośnie Zachar, nie rozumiejąc wcale, czego wymaga od niego barin. Bóg wie, co się to stało...
— Ja zupełnie „inny“ — tak? Uważaj tylko, co ty mówisz! Zastanów się, jak „inny“ mieszka, żyje. „Inny“ pracuje bezustanku, biega, kłopocze się — mówił Obłomow — jeśli nie zapracuje, to i jeść nie ma co. „Inny“ kłania się, „inny“ prosi, poniża się... A ja? Ha, decyduj! Jak ty myślisz, czy ja także „inny“ — co?
— Przestań już, batiuszka, męczyć mnie żałosnemi słowy — prosił Zachar. — Ach, ty Boże mój!
— Ja „inny“! Czy ja szamoczę się o kawałek chleba, czy ja pracuję? Nie mam co jeść — co? Czy ja wyglądam tak, jakby na mnie była skóra i kości? Czy mnie braknie czegokolwiek? Podać, usłużyć, zrobić coś — jest komu. Ja ani razu nie wciągnąłem sobie skarpetki na nogi, od kiedy żyję, Bogu dzięki! O co się mam troszczyć i dlaczego? Komuż ja to mówię? Przecież ty od dzieciństwa mnie obsługiwałeś. Ty wszystko wiesz, wszystko widziałeś. Wierzę, że ja wychowany jestem miękko, że ani chłodu ani głodu nigdy nie zaznałem, nędzy nie znam, na chleb codzienny nie pracowałem i wogóle grubą robotą nie zajmowałem się. Jakże to tobie starczyło odwagi porównywać mnie z „innymi“? Czyż moje zdrowie takie, jak tych „innych?“ Czyż ja mogę wszystko to robić, co oni? Wszystko to znosić?
Zachar stracił stanowczo wszelką możność zrozumienia mowy Obłomowa, ale usta jego nadęły się od wewnętrznego wstrząśnienia. Patetyczna mowa grzmiała, jak ciężka chmura nad jego głową. On milczał.
— Zachar! — powtórzył Ilja Iljicz.
— Czego pan sobie życzy? — ledwie dosłyszalnym głosem spytał Zachar.
— Podaj mi jeszcze kwasu.
Zachar przyniósł kwasu, a gdy Ilja Iljicz napił się i oddał mu szklankę, Zachar zręcznie nawrócił do siebie.
— Nie, nie, poczekaj! — przemówił Obłomow — powiedz mi, jak mogłeś tak strasznie obrazić swego pana, którego dzieckiem nosiłeś na ręku, któremu życie całe służysz i który cię obsypuje dobrodziejstwami?
Zachar nie wytrzymał. Słowo „dobrodziejstwo“ dotknęło go. Począł mrugać oczyma coraz częściej. Im mniej rozumiał, co mówił Ilja Iljicz, tem stawał się smutniejszym.
— Winien jestem, Ilja Iljicz — począł swoim skrzypiącym głosem. — Z głupoty to zrobiłem, prawdziwie z głupoty...
Nie rozumiejąc zupełnie, co mianowicie złego zrobił, nie mógł znaleźć odpowiedniego zakończenia na usprawiedliwienie się.
— A ja — mówił dalej Obłomow głosem człowieka obrażonego i nie ocenionego według swojej godności — troskam się w dzień i w nocy, pracuję, nieraz głowa się pali, serce zamiera, po nocy nie sypiam, myślę tylko o tem, ażeby lepiej było... komu? Wszystko wam, chłopom, a zatem i o tobie. Ty myślisz zapewne nieraz, widząc, że się kołdrą nakryję z głową, że ja leżę, jak pień i śpię. O, nie, ja nie śpię, ale myślę ciągle nad tem, ażeby chłopom w niczem nie stała się krzywda, ażeby nikomu nie zazdrościli, nie narzekali na mnie przed Bogiem na strasznym sądzie, ale modlili się za moją duszę i dobrze wspominali. Niewdzięczni — z gorzkim uśmiechem zakończył Obłomow.
Zachar wzruszony był zupełnie ostatniemi żałosnemi słowy Ilji Iljicza. Począł potrosze popłakiwać. Szypienie i chrypienie jego zlały się tym razem w jeden nieokreślony odgłos, podobny chyba tylko do chińskiego gonga lub indyjskiego tam-tamu.
— Ojczulku, Ilja Iljicz, przestańcie! — błagał. — Dosyć tego. Bóg wie, jakie rzeczy pan opowiada. O, matko święta, Bogarodzico! Jakież to nieszczęście nagle i nieoczekiwanie spadło na mnie...
— A ty — mówił dalej, nie słuchając go Obłomow — tybyś się powinien był wstydzić wymawiać takie słowa! Oto jaką żmiję wygrzałem na swojej piersi!
— Żmiję! — krzyknął Zachar, klasnąwszy w ręce i uderzył w płacz tak żałosny, jak gdyby kilkadziesiąt żuków wleciało do pokoju z bzykaniem. — Kiedyż to ja o żmiji mówiłem — jęczał Zachar śród płaczu. — Ja jej, wstrętnej, nawet we śnie nigdy nie oglądam!
Obydwaj przestali nareszcie rozumieć jeden drugiego, a wkońcu każdy z nich samego siebie.
— Jakże to, język ci się przewrócił? — ciągnął Ilja Iljicz. — W planie moim naznaczyłem ci osobny dom, stałą ordynarję z ziarna, naznaczyłem pensję! Byłbyś rządcą i marszałkiem dworu, i adwokatem moich spraw. Mużyki kłanialiby ci się do pasa, przemawiając: Zachar Trofimowicz, Zachar Trofimowicz! A tyś jeszcze niezadowolony, do „innych“ mnie porównywasz! Oto jaka nagroda! Tak to szanujesz swego barina!
Zachar nie przestawał płakać, a Ilja Iljicz sam był wzruszony. Obciążając Zachara wymówkami, sam czuł się tak głęboko wstrząśniętym w tej chwili i przekonanym o dobrodziejstwach, jakiemi obsypał swoich włościan, że ostatnie wymówki wypowiedział już drżącym głosem i ze łzami w oczach.
— Teraz idź z Panem Bogiem — rzekł z rezygnacją do Zachara. — Ale poczekaj, podaj mi jeszcze kwasu! W gardle ślina mi zaschła... Sam mógłbyś się domyśleć... Słyszysz przecie, barin chrypi. Oto do czego doprowadziłeś!
— Mam nadzieję, żeś swoje przewinienie zrozumiał — mówił Ilja Iljicz, kiedy Zachar kwas mu przyniósł — i, na przyszłość, nie będziesz porównywał mnie z „innymi“. Aby zatrzeć swoją winę, trzeba żebyś w jakiś sposób ułożył się z gospodarzem, ażeby nie zmieniać mieszkania. Ładnie dbasz o spokój swego pana: zdenerwowałeś mnie zupełnie i pozbawiłeś jakiejś nowej może, pożytecznej myśli. Kogoż zubożyłem? Samego przecież siebie, bo dla was poświęciłem się, dla was podałem się do dymisji, dla was siedzę, jak w więzieniu... Ale Bóg z tobą! Bije właśnie trzecia godzina. Dwie godziny jeszcze do obiadu — co można przez dwie godziny zrobić! Nic! A różnych spraw moc. Niech już tak będzie — list przygotuję na następną pocztę, a plan naszkicuję jutro. Teraz położę się trochę... zmęczyłem się bardzo. Spuść rolety i nikogo nie wpuszczaj, ażeby mi nie przeszkadzano... Może na jaką godzinkę zasnę, a o wpół do piątej mnie zbudzisz.
Zachar począł się troskać o Obłomowa: najprzód przykrył go dobrze i kołdrę podwinął pod niego, zapuścił rolety, zamknął drzwi i odszedł do siebie.
— Żebyś ty zdechł! djable prawdziwy! — mruczał, ocierając resztki łez i wdrapując się na swoją leżankę. — Prawdziwy czort! Osobny dom, ogród, pensja! — mówił Zachar, który z całego przemówienia tyle tylko zrozumiał. — Majster gorzkie słowa przemawiać, po sercu jak nożem rżnie... Tu jest mój dom, tu mój ogród, tutaj i nogi wyciągnę! — mówił, ze złością uderzając ręką o leżankę. — Pensja! Jak nie ściągniesz grzywny lub piętaka, to i tytoniu niema zaco kupić i kumy niema czem potraktować! Żeby i tobie tak było! Myślę tylko: czemu już śmierć nie przychodzi!
Ilja Iljicz położył się nawznak, ale nie od razu mógł zasnąć. Myślał, myślał, miotał się śród tych myśli.
— Dwa nieszczęścia naraz! — mówił obwijając się kołdrą i zakrywając głowę. — Proszę wytrzymać!
W samej zaś rzeczy, te dwa nieszczęścia: złowieszczy list starosty i spodziewana przeprowadzka, przestały już trwożyć Obłomowa i przechodziły już w krainę przykrych wspomnień.
„Do tej biedy, jaką mi zagrażał starosta, jest jeszcze daleko — myślał Obłomow, — do tego czasu niejedno może się zmienić: może przyjdą deszcze i poprawią się zboża; może starosta wyrówna niedobory podatkowe; zbiegłych chłopów może policja powróci „na miejsce zamieszkania“.
„Dokąd mogli uciec ci chłopi? — myślał dalej i zagłębił się w artystyczne szczegóły ucieczki. — Pewnie uciekli w nocy... bez chleba... była pewnie wilgoć... Gdzie oni spać będą? W lesie? Czyż to możliwe? W chałupie, chociaż niebardzo pachnie, ale za to ciepło“.
„Pocóż się martwić? — myślał. — Niezadługo i plan będzie gotów, niema przeto potrzeby dręczyć się przedwcześnie... Ach, ja...“
Myśl o przeprowadzce trwożyła go więcej. Było to zupełnie niedawne „nieszczęście“, ale w umyśle Obłomowa i ta sprawa znajdowała uspokajające rozwiązanie, była już przeto przeszłością, historją. Chociaż ze smutkiem przewidywał przeprowadzkę, jako nieuniknioną konieczność, ale w tę sprawę wmieszał się Tarantjew. Mimo to w myśli swojej odsuwał tę konieczność swego życia bodaj na tydzień — i w ten sposób zyskiwał cały tydzień spokoju.
„A może jeszcze Zacharowi uda się sprawę tak poprowadzić, że nie trzeba będzie się przeprowadzać. Jakoś to będzie! Może nowe adaptacje mieszkania odłożą do następnego lata, może zupełnie zaniechają... Jakoś przecie się zrobi. Przecież niepodobna w samej rzeczy przeprowadzać się!“
Tak naprzemian niepokoił się lub uspokajał, a wkońcu w całym szeregu uspokajających słówek — „a może, może być lub jakoś to będzie“ i tym razem, jak zawsze, Obłomow znajdował cały magazyn nadziei i pociech. Jak w skarbnicy ojców, znajdował w tych słówkach obronę od „dwóch nieszczęść“.
Już lekkie, przyjemne uspokojenie ogarniało jego członki i niby mgłą jakąś osłaniało jego uczucia, jak lekkie przymrozki marszczą powierzchnię wód, jeszcze chwilka — i świadomość ulotniłaby się Bóg wie gdzie, gdy Ilja Iljicz obudził się nagle i otworzył oczy.
— Ach, ja jeszcze się nie umyłem! Jakże to się stało? Przecież nic jeszcze nie zrobiłem dotychczas — wyszeptał Obłomow. — Chciałem plan mój przenieść na papier — i nic nie napisałem; do sprawnika nie napisałem, do gubernatora także, do gospodarza domu — również, zacząłem tylko pisać, ale nie skończyłem, rachunków nie sprawdziłem, pieniędzy nie dałem... Cały ranek zmarnowałem!
Zamyślił się...
— Cóż to takiego? Ktoś „inny“ byłby to zrobił — błysnęło mu w głowie. — „Inny“, „inny“ — Cóż to takiego ten „inny“?
Począł się zastanawiać nad porównaniem siebie z „innymi“. Począł myśleć, myśleć i powoli w umyśle jego począł wytwarzać się pogląd zupełnie odmienny od tego, jaki wykładał Zacharowi o „innym“.
Musiał przyznać, że ktoś inny zdołałby już był napisać wszystkie listy, tak, ażeby wyrazy „który“ i „jak“ nie stykały się ze sobą, zdołałby spokojnie urządzić przeprowadzkę, plan byłby już ułożył i na wieś wyjechał.
— Przecież i ja mógłbym to wszystko... — myślał, — przecież ja umiem także pisać. Pisywałem przecież nie takie listy, ale coś poważniejszego! Ktoś „inny“ i szlafroka nigdy nie nosi — mimowoli dodał do charakterystyki „innego“. — Gdzież się to wszystko podziało? Przecież przeprowadzka nie jest wielką sztuką, trzeba tylko chcieć! Ktoś „inny“... — Obłomow ziewnął — mało sypia, cieszy się życiem, bywa wszędzie, wszystko widzi, wszystko go interesuje... A ja? Ja? Ja nie jestem tym „innym“ — dodał ze smutkiem i zadumał się głęboko, głowę wysunąwszy z pod kołdry.
Była to chwila, jedna z jasnych w życiu Obłomowa, gdy badał siebie.
Lęk go ogarnął, gdy nagle w jego duszy jasno i żywo zarysowała się świadomość losu człowieka, kiedy w jego umyśle stanęło porównanie między przeznaczeniem człowieka a jego własnem życiem, a w głowie budziły się jedna za drugą, bez ładu, trwożliwie różne sprawy życiowe, jak ptaki drzemiące na ruinach budzone jasnym promieniem słońca.
Smutnie i boleśnie odczuł swoją niedojrzałość obywatelską, powstrzymanie rozwoju sił moralnych, ociężałość, przeszkadzającą mu we wszystkiem. I zawiść go męczyła, że inni żyć mogą szeroko, pełnem życiem, a jemu jak gdyby ciężki kamień leżał na wąskiej i złej ścieżce życia.
W nieśmiałej jego duszy poczęło się budzić męczące samopoczucie, że niektóre strony jego charakteru nie ujawniły się zupełnie, inne ledwie się zarysowały, ale żadna nie rozwinęła się w pełni.
A tymczasem przeczuwał chorobliwie, że przechowuje w sobie, jak w grobie, jakieś piękne, jaśniejsze pierwiastki, może dotychczas już zamarłe zupełnie, a może tylko spoczywające jak złoto we wnętrznościach ziemi i że dawno należałoby już wydobyć je i puścić w obieg, jako monetę. Ale skarb ten ciężko i głęboko przyciśnięty różnem, Bóg wie skąd, naniesionem śmieciem. Zdawało mu się, że ktoś ukradł i zakopał we własnej jego duszy ten skarb, złożony mu w darze przez świat i życie. Coś mu przeszkadzało rzucić się na arenę życia i pędzić jak okręt pełnemi żaglami rozumu i woli. Jakiś wróg ukryty położył swoją ciężką rękę na samym początku jego drogi życia i odrzucił go daleko z prostej ścieżki przeznaczenia.
I zdawało mu się, że trudno już wydobyć się z tej głuszy i dzikiego otoczenia na właściwą ścieżkę. Las go otacza dokoła, w duszy coraz częściej panuje ciemność. Ścieżka zarasta coraz bardziej. Świadomość tego stanu budzi się coraz rzadziej i tylko na chwilę porusza drzemiące siły. Rozum i wola, sparaliżowane dawno, beznadziejnie zdaje się czekają na powrót do zdrowia.
Stosunki jego życia rozdrabniały się do mikroskopijnych rozmiarów, ale i z temi drobiazgami nie mógł sobie dać rady. Przerzucał się od jednych do drugich, jak z fali na falę, ale nigdy nie znajdował dość silnej woli, ażeby oprzeć się jednym, a rozumem opanować drugie.
Ciężko odczuwał też następstwa takiej spowiedzi przed sobą samym. Bezpłodne żale za przeszłem, gorące wyrzuty sumienia kłuły go, jak igły. Wszelkiemi siłami usiłował zrzucić z siebie ten ciężar wyrzutów, znaleźć winowajcę poza sobą i żądło sumienia ku niemu zwrócić. Ale na kogo?
— Wszystkiemu winien Zachar! — wyszeptał.
Przypomniawszy jednak wszystkie szczegóły sceny z Zacharem, twarz zapłonęła mu rumieńcem wstydu.
— Coby było, gdyby ktoś słyszał to wszystko? — myślał, drętwiejąc na samo wspomnienie. — Chwała Bogu, że Zachar nie potrafi opowiedzieć tego wszystkiego nikomu, zresztą, nikt mu nie uwierzy — dzięki Bogu.
Obłomow wzdychał, przeklinał siebie, przewracał się z boku na bok, szukał winowajcy i nie znajdował go. Wzdychania jego doszły nawet do uszu Zachara.
— O, jak go tam kwas rozpiera! — mruczał złośliwie Zachar.
— Dlaczegoż to właśnie „taki“ jestem? — ze łzami prawie pytał sam siebie Obłomow i głowę wetknął pod kołdrę.
Szukając bez skutku tego złowrogiego pierwiastku, który mu przeszkadzał żyć, jak należy, jak żyją „inni“, westchnął, zamknął oczy i po kilku chwilach drzemka poczęła znowu opanowywać jego uczucia.
— Jabym także... pragnął... — myślał nie bez wysiłku — coś takiego... Czyż matka natura już tak bardzo mnie upośledziła? Ależ nie, Bogu dzięki... skarżyć się nie mogę...
Potem dało się słyszeć uspokajające westchnienie. Od wzruszenia przeszedł on do normalnego swego stanu — spokoju i apatji.
— Widocznie taki mój los... Cóż mam robić? — szeptał, gdy sen go już ogarniał.
— O dwa tysiące mniej dochodu — nagle głośno przez sen zawołał. — Zaraz, zaraz, poczekaj! — i przebudził się napoły.
— Jednak... ciekawą rzeczą byłoby wiedzieć... dlaczego ja jestem... „taki“? — przemówił znów szeptem. Powieki zamknęły się mu zupełnie. — Tak — dlaczego? Zapewne... stało się to... dlatego... — starał się wypowiedzieć — i nie wypowiedział.
Tak więc nie znalazł prawdziwej przyczyny. Język i usta zamarły w jednej chwili na niedopowiedzianej myśli i pozostały wpółotwarte. Zamiast wyrazu słyszeć się dało westchnienie, a po chwili słychać już było tylko równy oddech spokojnie śpiącego człowieka.
Sen powstrzymał powolny i leniwy bieg jego myśli i przeniósł go w jednej chwili w inną epokę, do innych ludzi, do innych miejsc.
Gdzie my? W jakiż to błogosławiony kącik ziemi przeniósł nas sen Obłomowa? Jakiż to kraj cudów!
Niema tam wprawdzie morza, niema wysokich gór, skał i przepaści, ani nieprzebytych puszcz, niema nic potężnego, dzikiego, posępnego.
Poco nam to dzikie i potężne? Morze — naprzykład? Bóg z niem. Ono tylko napełnia człowieka smutkiem. Patrząc na nie — chce się płakać. Serce trwoży się na widok tej nieobjętej płaszczyzny morza, wzrok nie ma na czem spocząć i męczy się widokiem jednostajnego, nieskończenie wielkiego obrazu.
Wycie i szalone gromy bałwanów nie dają nic łagodnego słabemu słuchowi. Powtarzają one tylko swoją, jedyną, tę samą od początku świata, ponurą pieśń nieodgadnionej treści. Wypowiada ono zawsze te same jęki, te same skargi, jakby skazanego na wieczne męczarnie dziwotworu i czyjeś przeraźliwe, złowieszcze głosy. Nie słychać tu szczebiotu ptaków, tylko czajki, jak opętane, smutnie latają nad wybrzeżem i krążą nad wodą.
Ginie ryk zwierząt wobec tych jęków przyrody, niczem jest głos człowieka, a sam człowiek wydaje się takim małym, wątłym, tak niepostrzeżenie zaciera się w drobnych szczegółach potężnego, szerokiego obrazu! Może dlatego tak mu jest ciężko patrzeć na morze.
Nie, Bóg z niem, z tem morzem! Nawet jego cisza i nieruchomość nie budzą radosnego uczucia w duszy człowieka. W dostrzeżonem poruszaniu się fali morskiej widzi się zawsze tę samą nieobjętą, chociaż drzemiącą potęgę, która czasem tak złośliwie śmieje się z dumnej woli człowieka i tak głęboko chowa jego zuchwałe pomysły, wszystkie jego kłopoty i trudy.
Góry i przepaście stworzył Bóg także nie dla rozradowania człowieka. Mają one w sobie moc grozy i strachu, jak wysunięte i zwrócone ku niemu pazury i zęby jakiegoś dzikiego zwierza. Zbyt często przypominają nam naszą wątłość i każą drżeć w strachu i trosce o życie. A niebo nad temi skałami i przepaściami wydaje się takiem jakiemś dalekiem, jak gdyby odsunęło się od ludzi.
Innym był zupełnie ten kącik spokojny, w którym znalazł się Obłomow.
Niebo tam wydaje się jak gdyby bliżej nachylone było do ziemi, nie dlatego ażeby miotać na nią swoje strzały płomienne, przeciwnie, ażeby ją raczej objąć z miłością. Ono tak niewysoko wisi nad głową człowieka, ażeby go objąć rodzicielską opieką spokoju, ażeby każdy kącik ziemi uchronić od niepowodzeń.
Słońce jasno i ciepło świeci przez pół roku, a potem odchodzi powoli, jak gdyby nie chciało odejść. Obraca się, jak gdyby pragnęło jeszcze raz spojrzeć na ukochane przez siebie miejsce i jeszcze w jesieni, śród złej pogody, obdarzyć go dniem ciepłym i jasnym.
Tam góry wydają się, jak gdyby były tylko naśladowaniem tych wielkich, strasznych gór, dźwigniętych przez naturę, ażeby niepokoić wyobraźnię. Jest to rząd pochyłych pagórków, z których przyjemnie, dla zabawy, zjeżdżać na grzbiecie lub siedzieć na wierzchołku, spoglądać w zamyśleniu na zachodzące słońce.
Rzeka płynie wesoło, swawoląc i igrając — to rozlewa się w szeroki staw, to bystrą nicią się przesuwa, to uspokaja się jakby w zamyśleniu i ledwie dostrzegalnie czołga po kamieniach, a po bokach jej szemrzą strumyki, jakby zapraszając do snu.
Cały zakątek w obszarze piętnastu lub dwudziestu wiorst — to szereg malowniczych wesołych, uśmiechniętych, widoków. Piaszczyste i łagodnie pochyłe brzegi rzeki, drobne krzaki, podsuwające się ku wodzie z pagórków, wykrzywiony parów ze strumykiem na dnie i gaj brzozowy, — wszystko to wydaje się po mistrzowsku dobrane jedno do drugiego i po mistrzowsku malownicze.
Zmęczone wstrząśnieniem lub nawet nieznające tego zakątku serce ludzkie pragnie się schronić do tego zapomnianego kącika i żyć tu nikomu nieznanem szczęściem. Wszystko wróży tam długowieczne życie do siwego włosa i do snu podobną, niedostrzeżoną przez nikogo, śmierć.
Prawidłowo i niezmącenie mijają tam pory roku. Według kalendarza, w marcu przychodzi wiosna, spłyną groźne potoki z pagórków, odtaje ziemia: ciepła para unosić się pocznie nad nią; chłop zrzuca swój kożuch, w jednej koszuli wychodzi na powietrze, i ręką zrobiwszy daszek nad czołem, długo cieszy się słońcem, z radością prostując plecy; potem pociągnie, odwróconą do góry nogami, telegę, na jedną, na drugą stronę, opatrzy i potrąci nogą, leżącą bezczynnie pod pokryciem sochę, jakby się sposobił do zwykłych swoich trudów.
Nie wracają tu nagle zawieje wiosenne, nie zasypują pól, nie łamią drzew. Zima, jak chłodna ale uczciwa krasawica, nie zmienia swego charakteru aż do kresu, naznaczonego jej przez naturę; nie drażni nieoczekiwaną odwilżą, nie skręca wielkiemi mrozami, wszystkiemu życiu do niemożliwości. Wszystko tu idzie w niezmiennym porządku, nakreślonym przez naturę.
W listopadzie przychodzą śniegi i mrozy, które w okresie święcenia wody, na Jordan, wzmagają się do tego stopnia, że chłop, wyszedłszy na chwilkę z izby, wraca z soplami lodu na brodzie; w lutym bystre jego powonienie już czuje w powietrzu zapach wiosny.
A lato! Lato osobliwie cudowne w tym kraju. Tam trzeba szukać świeżego suchego powietrza, przepojonego nie zapachem pomarańczowego kwiatu i lauru, ale zapachem piołunu, sosny i czeremchy; tam trzeba szukać jasnych dni i orzeźwiających ciepłem, lecz nie palących promieni słońca i przez trzy miesiące prawie bezobłocznego nieba.
Gdy się rozpoczną pogodne dnie, to trwają trzy — cztery tygodnie; wieczory i noce są tam ciepłe. Gwiazdy przyjaźnie, życzliwie świecą na niebie.
Jeśli deszcz pada — co za błogosławiony letni deszcz! Spadnie ostro, obficie, wesoło, potoczą się niby kropliste i ciepłe łzy nagle uradowanego człowieka, a ledwie ustanie — słońce zjawia się znowu i z wesołym uśmiechem miłości przegląda wszystko, osusza pola i pagórki i cały kraj znowu uśmiecha się szczęściem na podziękę słońcu.
Radośnie wita rolnik każdy deszcz. Deszczyk namoczy, słoneczko wysuszy, — pociesza sam siebie, z przyjemnością podstawiając plecy i twarz pod krople ulewnego deszczu.
Burze nie straszne, ale dobroczynne w tym kraju. Przychodzą one zawsze prawie w tym samym czasie, nie zapominając nigdy o dniu świętego Eljasza, jakby dlatego, ażeby śród ludzi prostych utrzymać stare podanie. I liczba burz i siła ich, zdaje się, są co roku te same, jak gdyby z kazny carskiej wydzielała się co roku taka sama ilość elektryczności.
Gwałtownych burz ani huraganów nie bywa w tym kraju.
Nigdy nic podobnego nie czytał nikt w dziennikach o tym ukochanym przez Boga zakątku. I nigdy nic nie byłoby wydrukowane i nicby o nim nie słyszano, gdyby wdowa po chłopie — rolniku, 28-mioletnia, Maryna Kubkowa, nie urodziła była odrazu czterech chłopaków, — o czem niepodobna było przemilczeć.
Nie karał Bóg tego kraju ani egipskiemi, ani zwykłemi chorobami. Nikt z mieszkańców nie widział i nie pamięta żadnych strasznych znamion na niebie, ani kul ognistych, ani nagłych ciemności; niema tam jadowitych żmij, szarańcza nie zalatuje tu nigdy, niema ryczących lwów, groźnych tygrysów, ani nawet niedźwiedzi i wilków — bo niema lasów. Po polach i po wsi błądzą tylko stadami pasące się krowy, beczą owce, gdakają kury.
Bóg wie, czy zadowolniłaby poetę lub marzyciela przyroda tego spokojnego zakątka. Panowie ci, jak wiadomo, lubią wpatrywać się w księżyc i słuchać trelów słowika. Lubią oni widzieć w księżycu kokietkę, któraby się stroiła w paljowe obłoki, prześlizgiwała się tajemniczo przez gałęzie drzew, albo rozsypywała snopy srebrzystych promieni przed oczyma swoich adoratorów.
A w tym kraju nikt nie wie nawet, co to jest księżyc, wszyscy nazywali go miesiącem. Podobny do dobrze wyczyszczonej miedzianej tacy, dobrodusznie spoglądał on pełnem okiem na wsie i pola.
Nadaremnie poeta patrzyłby na niego wzrokiem pełnym zachwytu, tak samo dobrodusznie spoglądałby on na poetę, tak, jak wiejska krasawica, o okrągłej twarzy, spogląda na namiętne i wymowne spojrzenia miejskiego kawalera.
O słowikach także tam nie słyszano, może dlatego, że brakło cienistych krzaków i róż, ale natomiast jaka obfitość przepiórek! W lecie, w czasie żniw, chłopaki łapią je rękami.
Proszę tylko nie myśleć, ażeby przepiórki były tam przedmiotem gastronomicznej rozkoszy, nie, taka rozwiązłość nie przeniknęła jeszcze do ludności tego kraju. Przepiórka, jako żywność, nie była prawnie dozwolona. Ona tam bawi ludzkie ucho tylko śpiewem, dlatego też w każdym domu prawie, pod strzechą, wisi w klatce przepiórka.
Poeta i marzyciel nie byłby wcale zadowolony nawet ogólnym widokiem tej skromnej i prostej miejscowości. Nie mogliby tam oglądać żadnego wieczoru w szwajcarskim lub szkockim stylu, gdzie cała przyroda — las, woda, ściany domów i pagórki piaszczyste płoną krwawo-złocistym ogniem, a na tle tego krwawego oświetlenia odcina się jasno na kręconej piaszczystej drożynie kawalkada mężczyzn, towarzyszących jakiejś lady w jej wycieczce do posępnych ruin i wracających w mocne mury zamku. Tam oczekuje na nich powieść o walce dwóch róż, którą dziad opowiedział, dzika sarna na wieczerzę i odśpiewana przy dźwięku lutni przez młodą miss ballada, — obrazy, któremi tak się bawiła nasza wyobraźnia, rozbudzona piórem Walter Scotta.
Nie, tego wszystkiego nie było w naszym kraju. Wszystko ciche, senne w dwóch — trzech wioskach, z których się składał ten zakątek. Leżały one niedaleko jedna od drugiej, jakby przypadkowo jakąś potężną ręką rzucone i rozsypały się w różne strony. I tak zostały dotychczas.
Jedna chałupa wpadła na brzeg parowu i tam zawisła od niepamiętnych czasów prawie w powietrzu, podparta tylko trzema żerdziami. Kilka pokoleń przemieszkało w niej szczęśliwie.
Zdaje się, że i kurze straszno byłoby wejść do niej, a tam przecież mieszka z żoną Onisim Susłow, chłop rosły, który w tej izbie nie może stanąć wyprostowany.
Nie każdy nawet potrafi wejść do izby Onisima — chyba gdyby ktoś uprosił ją, ażeby się odwróciła.
Ganeczek od wejścia wisiał nad przepaścią; by się do niego dostać, trzeba było jedną ręką uchwycić się trawy, drugą podstrzesza izby, a potem dopiero wstąpić na ganek.
Druga chałupa przytuliła się do pagórka, jak gniazdo jaskółcze. Tam trzy przypadkowo znalazły się obok siebie rzędem, a dwie stoją na dnie parowu.
Cicho i sennie we wsi. Milczące chałupy otwarte naoścież. Nie widać ani żywej duszy. Tylko muchy latają gromadami i brzęczą w dusznem powietrzu izby.
Wszedłszy do izby, nadaremnie zawołasz głośno; martwe milczenie będzie odpowiedzią na głos twój. Rzadko w jakiej izbie odezwie się jęk bolesny lub głuchy kaszel starej kobiety, dożywającej życia swego na piecu, albo wysunie się z przegródki bosy, o długich włosach trzyletni chłopaczek w jednej koszulinie, milcząco, ciekawie spojrzy na nieznajomego i trwożliwie schowa się znowu.
Taka sama głęboka cisza i spokój na polu. Tylko gdzie niegdzie jak mrówka porusza się na czarnej niwie, pod upalnym znojem, oracz, przyciskając sochę i oblewając się potem.
Cisza i niezmącony spokój panują także w obyczajach ludzi tego kraju. Ani rabunków, ani morderstwa, ani innych strasznych wypadków nie bywa tam wcale; ani silne namiętności, ani zuchwałe przedsiębiorstwa nie wstrząsały nimi.
Jakieżby to namiętności i jakie przedsiębiorstwa mogły ich wstrząsać? Każdy znał tam samego siebie. Mieszkańcy tutejsi daleko od innych ludzi przebywali. Najbliższe wsie i miasteczka powiatowe były oddalone od nich o dwadzieścia pięć do trzydziestu wiorst.
Chłopi, w określonym czasie, wozili zboże do najbliższej przystani na Wołdze, która była dla nich Kolchidą i słupami Herkulesa i raz na rok niektórzy jeździli na jarmark, — innych stosunków z nikim nie miewali.
Wszystkie ich interesy były skupione w nich samych; nie krzyżowały się ani łączyły się z innemi.
Wiedzieli, że o ośmdziesiąt wiorst od nich była „gubernja“ czyli miasto gubernjalne, ale jeździli tam rzadko. Wiedzieli, że dalej jest Saratow albo Niżnij, słyszeli, że jest Moskwa i Pitier, że za Pitrem mieszkają Francuzy czy Niemcy, a dalej był już dla nich, jak w starożytności, ciemny świat, nieznane kraje, zaludnione cudackiemi zwierzętami, ludźmi o dwóch głowach, olbrzymami. Następnie poczynała się ciemność i nareszcie wszystko kończyło się tą olbrzymią rybą, na której świat spoczywa.
Ponieważ przez kącik ten nie wiodły żadne prawie drogi, nie było też sposobności zaczerpnięcia najnowszych wiadomości o tem, co się dzieje na świecie; wyrobnicy drewnianych naczyń mieszkali tylko o dwadzieścia wiorst od nich, i tyleż wiedzieli, co oni. Nie mogli nawet porównać z innymi swego życia — nie wiedzieli, czy żyją dobrze, czy też źle, czy są bogaci czy biedni, czy można byłoby żądać czegoś jeszcze, co już posiadają inni.
Szczęśliwi ci ludzie żyli w tem przekonaniu, że inaczej nie powinno być i być nie może, że inni ludzie żyją tak samo i, że żyć inaczej jest grzechem.
Nie uwierzyliby nawet, gdyby im powiedziano, że inni orzą nieco inaczej, inaczej sieją, żyją, sprzedają. — Jakież namiętności i wzruszenia mogli oni przeżywać?
Jak wszyscy ludzie, mieli oni swoje troski i kłopoty: płacenie podatków lub opłat, lenistwo i sen, ale wszystko to znosili spokojnie, bez burzenia się krwi.
W ciągu ostatnich lat pięciu nikt tam nie umarł, nietylko śmiercią nadzwyczajną, lecz i zwyczajną.
A jeśli kto ze starości lub innej jakiej zastarzałej choroby zasypiał snem wiecznym, długo tam nie mogli wydziwić się takiemu niezwykłemu zdarzeniu. Ale wcale nie dziwiło to nikogo, gdy kowal Taras o mało sam nie zaparzył się na śmierć w swojej izdebce i to do tego stopnia, że trzeba go było oblewać wodą.
Z przestępstw, jedno tylko, mianowicie kradzież grochu, marchwi i rzepy z ogrodów, było bardzo rozpowszechnione. Raz znikły dwa prosiaki i kura — wypadek, który poruszył całe najbliższe sąsiedztwo. Przypisywano to jednogłośnie fabrykantom drewnianych naczyń, którzy dzień przedtem przeciągali tą stroną na jarmark całym swoim obozem. Wogóle zaś wypadki różnego rodzaju zdarzały się tu rzadko.
Raz jeszcze wprawdzie znaleziono człowieka, leżącego w rowie za przysiółkiem, który widocznie odłączył się był od arteli, przechodzącej tędy do miasta.
Chłopacy wiejscy pierwsi go spostrzegli i z przerażeniem przylecieli do wsi z wiadomością o jakimś strasznym smoku, który leży w rowie, dodając, że on pędził za nimi i o mało nie zjadł Kużki.
Odważniejsi chłopi, uzbroiwszy się w widły i topory, gromadą tam ruszyli.
— Gdzie was licho pędzi — wstrzymywali ich starsi. — Czy szyje macie zbyt mocne? Czego tam szukacie? Nie ruszajcie się, kiedy was nie pędzą!
Ale chłopi poszli i, stanąwszy o kilkadziesiąt kroków od wskazanego miejsca, zaczęli wywoływać potwora różnemi głosami. Ale odpowiedzi nie było żadnej. Poczekawszy trochę, znowu posunęli się naprzód.
W rowie leżał chłop, głową oparłszy się o ściankę; koło niego leżały worek i kij podróżny, na którym wisiały dwie pary łapci.
Chłopi nie decydowali się podchodzić bliżej i zaczepiać go.
— Hej! Ty! Bracie! — krzyczeli pokolei, skrobiąc się z tyłu głowy albo w plecy. — Jak tam cię zwać — hej ty! Co tu robisz?
Podróżny poruszył głową, jakby ją usiłował podnieść, ale nie mógł — widocznie był chory lub bardzo zmęczony.
Ktoś chciał go potrącić widłami.
— Nie zaczepiaj! Nie zaczepiaj! — krzyknęli inni. — Skąd wiemy, co to za sztuka — widzisz, nic nie mówi... Może to taki... Nie ruszajcie go, rebiata!
— Wracajmy! — zakrzyczeli inni. — Dobrze mówią: wracajmy! Czy on nasz krewny, czy co?
I wszyscy powrócili nazad do wsi, opowiedziawszy starym, że tam leżał człowiek nie tutejszy, nic nie mówi i Bóg wie, co on tam za jeden...
— Nie tutejszy, więc go nie zaczepiajcie! — mówili starzy, siedząc na przyźbie, oparłszy głowy o kolana. — Niech tam sobie! I chodzić nie trzeba było!
Taki to był kącik, do którego we śnie zawitał Obłomow.
Z trzech czy czterech, rozrzuconych tam wiosek jedna nazywała się Sosnówka, druga — Wawiłówka, o wiorstę tylko oddalone od siebie.
Sosnówka i Wawiłówka były dziedzicznemi wioskami rodziny Obłomowych, i dlatego nazywano je zwykle Obłomówką.
W Sosnówce była siedziba i rezydencja rodziny. W oddaleniu pięciu wiorst od Sosnówki była wieś Wierchłowo, która niegdyś należała także do rodziny Obłomowych, ale już dawno przeszła w inne ręce wraz z kilkoma chałupami, niegdyś do tej wsi przypisanemi.
Wieś ta należała do bogatego właściciela, który nigdy nie zaglądał do swego majątku, a oddał go w zarząd rządcy, Niemca.
Otóż i cała geografja tego zakątka.
Ilja Iljicz przebudził się rano w swojem malutkiem łóżeczku. Siedem lat miał dopiero. Wesoło mu, lekko.
Jaki śliczny, różowy, pełniutki! Pysio takie krąglutkie. Niejeden swawolnik nadmie się umyślnie, a nie będzie miał takich!
Niania czeka, aż się przebudzi. Poczyna mu naciągać pończoszki, on nie pozwala, swawoli, nogami trzepie. Niania łapie, przytrzymuje — śmieją się oboje.
Wreszcie udało się jej postawić go na nogi, umywa go, przyczesuje główkę i prowadzi do matki.
Obłomow, ujrzawszy dawno już nieżyjącą matkę, zadrżał z radości — tak ją bardzo kochał. We śnie powoli spłynęły mu z pod rzęs i zatrzymały się dwie ciepłe łzy.
Matka obsypała go namiętnemi pocałunkami, obejrzała go troskliwemi matczynemi oczyma, czy oczęta nie są mętne, czy nic nie boli, wypytała niańkę, czy dobrze spał, czy się w nocy nie budził, czy nie rzucał się przez sen, czy nie miał gorączki? Potem za rękę go ujęła i do obrazu przyprowadziła.
Tam, ukląkłszy i objąwszy go ręką, podpowiadała mu słowa modlitwy.
Chłopiec niechętnie powtarzał je i spoglądał w okno, przez które wpadało do pokoju świeże powietrze i zapach bzów.
— Mamo, czy pójdziemy dzisiaj na przechadzkę? — spytał nagle, przerywając modlitwę.
— Pójdziem, duszko, pójdziem — szybko odpowiedziała matka, nie podnosząc wzroku od ikony i śpiesząc dokończyć święte słowa modlitwy.
Chłopczyk powtarzał je niechętnie, a matka wkładała w nie całą swoją duszę.
Potem poszli do ojca, potem na ranną herbatę.
Przy śniadaniu Obłomow zobaczył przy stole mieszkającą u nich starą ciotkę, staruszkę osiemdziesięcioletnią, ze starą trzęsącą się głową, gniewającą się bezustannie na swoją dziewkę służebną, która stojąc za jej krzesłem, posługiwała. Tam były i trzy stare panny, dalekie kuzynki jego ojca i szwagier o trochę niepełnym rozumie; jakiś właściciel „siedmiu dusz“, Czekmenjew, który przyjechał w gościnę i jeszcze jacyś staruszkowie i staruszki.
Ledwie się zjawił Ilja Iljicz, wszyscy z tej zgrai i świty brali go pokolei w ramiona, obsypywali nieproszonemi pocałunkami, karesami, pochlebstwami. Potem rozpoczynało się karmienie go bułeczkami, sucharkami, śmietanką.
Wkońcu matka popieściła go jeszcze i pozwoliła bawić się w ogrodzie, na dworze, na łączce, surowo nakazawszy niańce, ażeby nie zostawiała go samego, nie pozwalała zbliżać się do koni, psów, do kozła, nie odchodziła od domu zbyt daleko, a przedewszystkiem nie pozwalała mu zbliżać się do parowu, jako bardzo strasznego miejsca, mającego w całej okolicy złą opinję.
Tam kiedyś znaleziono psa, którego uznano za wściekłego dlatego tylko, że uciekał od ludzi, a gdy zrobiono na niego wyprawę z widłami i toporami — nagle znikł kędyś za górą. Do parowu zwożono padlinę; przypuszczano, że tam mogą być i wilcy i rozbójnicy i może jakieś takie zwierzęta, których nietylko w tej okolicy, ale i na świecie nie było.
Chłopiec nie czekał na ostrzeżenia matki i po śniadaniu zaraz pomknął na dziedziniec.
Z radosnym podziwem, jak gdyby po raz pierwszy go oglądał, obiegł dom rodzicielski dokoła, obejrzał go zewsząd — pochylone na bok ze starości wrota, osiadły trochę pośrodku dach domu, na którym porastał delikatny zielony mech, ruszający się ganek wraz z różnemi dobudówkami, zaniedbany stary sad.
Strasznie jeszcze przytem chciało mu się wyskoczyć na starą galeryjkę, otaczającą dom, ażeby stamtąd spojrzeć na rzeczkę, ale galeryjka bardzo podgniła, ledwie — ledwie się trzymała. Wolno chodzić tam tylko „ludziom“, ale „państwo“ — tam nie chodzi.
Chłopiec nie zważał na surowe ostrzeżenia matki i już się zbliżał do tak nęcących go wschodków, gdy na ganku ukazała się niania i w samą porę zdołała go pochwycić. Więc rzucił się w stronę szopy z sianem, ażeby krętemi wschodkami na wierzch się dostać; niania ledwie zdołała dobiec do szopy, Ilja Iljicz już pędził do gołębnika; ledwie przybiegła w porę, ażeby mu przeszkodzić, on już pędził na folwark, a stamtąd, Boże uchowaj, mógł się dostać i do parowu.
— Ach, Boże mój! co za chłopczysko niespokojne — mówiła niańka. — Nie możesz ani chwilki posiedzieć spokojnie, paniczu. Wstyd!
Cały dzień, i wszystkie dnie i wszystkie noce niani wypełnione były bieganiną lub troską, żywą radością z jakiegoś, powodu lub obawą, że gdzieś upadnie, rozbije sobie nos. Cieszyła ją szczera dobroć dziecka lub smutnie zamyślała się nad daleką jego przyszłością. Tem tylko biło jej serce, temi uczuciami ogrzewała się krew starej niani i podtrzymywało się senne życie, które bez tych wrażeń już byłoby dawno zgasło.
Niezawsze jednak bywał Ilja Iljicz tak rzeźwym. Czasem nagle posmutnieje, uspokoi się, siądzie przy niani i wpatruje się w nią pilnie. Dziecinny umysł jego przygląda się wszystkim otaczającym go, zjawiskom, które głęboko zapadają w duszę, rosną i dojrzewają z nim razem.
Ranek cudowny. Powietrze świeże. Słońce nie podniosło się jeszcze wysoko. Od domu, drzew, gołębnika kładły się już długie cienie. W sadzie i na dworze utworzyły się ciemne kąciki, pełne świeżości, nęcące do snu i rozmyślań. Daleko tylko łan żyta, wydaje się, jak gdyby ogniem płonął a powierzchnia wody na rzeczce tak świeci i błyszczy, że aż oczy bolą.
— Dlaczego to nianiu tutaj ciemno, a tam tak jasno? — pyta dziecko.
— Dlatego, batiuszka, że słońce idzie na spotkanie księżyca, a nie widzi go, więc się chmurzy, a jak zobaczy zdaleka, wnet rozjaśnieje.
Zamyśli się dziecko i ciągle spogląda dokoła. Widział, jak Antyp pojechał z beczką po wodę, a po ziemi razem z nim idzie drugi Antyp, dziesięćkroć większy od tamtego, a beczka tak wielka, jak dom, a cień, padający od konia, całą prawie łąkę zakrył. Przesunął się przez łąkę i znikł za górą, a Antyp jeszcze z dziedzińca dworskiego nie wyjechał.
Chłopiec zrobił także dwa kroki. Jeszcze krok — i schowałby się za górę. Chciałby spojrzeć za tę górę, aby zobaczyć, gdzie się koń podział? Pobiegł szybko do bramy. Wtem z okna doleciał głos matki:
— Niania! Nie widzisz, że dziecko na słońce wybiegło! Zaprowadź je w cień. Słońce rozgrzeje mu głowę, będzie bolała, nudności przyjdą, apetyt straci. On bez dozoru i do parowu dobiegnie!
— Uh... swawolnik... — cicho pomrukuje niania, ciągnąc go za rękę na ganek.
Patrzy dziecko i swoim pilnym wzrokiem przyswaja sobie wszystko, co robią starsi, na czem mija im cały ranek.
Żaden szczegół, żaden drobiazg nie ujdzie przed ciekawym wzrokiem dziecka. W duszy jego niezatartemi rysami malują się obrazy domowego życia. Podatny jego umysł, przepojony żywemi wrażeniami i przykładami, nieświadomie tworzy sobie program własnego życia, wzorując je na życiu otoczenia.
Nie można powiedzieć, ażeby ranki mijały w domu Obłomowych bezpożytecznie. Stuk noży, siekających kotlety i jarzyny w kuchni do pańskiego stołu, słychać było nawet we wsi.
Z izby piekarnianej, gdzie się gromadziła czeladź, słychać było warczenie wrzecion lub cichy, cienki starczy głos baby, z którego nie można było wnioskować, czy ona płacze, czy też zawodzi nieskończoną nigdy, smętną pieśń bez słów.
Na dworze, gdy tylko Antyp przyjechał z beczką wody, z różnych kątów wypełzali ku niej ludzie z wiadrami, korytami, dzbankami.
Tu stara baba niesie ze spiżarni do kuchni miskę z mąką, kupę jajek; tam kucharz wyleje nagle wodę przez okno i obleje Archipa, który cały dzień, nie spuszczając oka, spogląda do kuchni, uśmiechając się obłudnie i oblizując.
Stary Obłomow także nie jest bez zajęcia. Cały ranek siedzi przy oknie i przypatruje się bacznie wszystkiemu, co się dzieje na dworze.
— Hej, Ignaszka! — co ty niesiesz, duraku? — pyta zdążającego do dworu jakiegoś człowieka.
— Niosę noże ostrzyć do piekarni — odpowiada, nie patrząc nawet na barina.
— Nieś, nieś! A uważaj, ażeby były dobrze wyostrzone.
Potem zatrzyma jakąś babę.
— Hej, baba, baba! Którędy chodziłaś?
— Do piwnicy, batiuszka — odpowiada zatrzymawszy się i, przykrywszy oczy ręką, spogląda do okna. — Mleko do kuchni brałam.
— Idź, idź! A uważaj, abyś mleka nie rozlała.
— A ty, podstrzelony Zachar, gdzie pędzisz znowu. Dam ja ci bieganie! Widzę, że już trzeci raz pędzisz! Ruszaj nazad do przedpokoju!
I Zachar wracał na drzemkę do przedpokoju.
Gdy krowy powrócą z pastwiska, stary Obłomow pierwszy zatroska się o to, ażeby je napojono; gdy ujrzy przez okno, że kundys goni za kurą, natychmiast postara się, ażeby zapobiec nieporządkom.
Żona jego także bardzo zajęta: przez trzy godziny radzi z Awerkiem nad tem, w jaki sposób z mężowskiej fufajki przerobić kurteczkę dla Iljuszy. Sama kreśli kredą wzór i pilnuje, ażeby Awerka sukna nie ukradł. Potem idzie do garderoby, każdej dziewce wyznacza robotę — ile ma zrobić koronki. Potem woła ze sobą Nastasję Iwanównę lub Stepanidę Agapównę i idzie do sadu zobaczyć, o ile przez noc podrosły jabłka, czy nie spadło jakie, już dojrzałe. Tam trzeba przegiąć, tam podciąć gałązkę. Zawsze jest zajęcie.
Ale największą troską jej była kuchnia i obiad. Przed obiadem odbywały się narady całego domu. Nawet starą ciotkę przywoływano. Każdy proponował swoją ulubioną potrawę: jeden zupę z podróbkami, ten makaron, inny flaczki. Jeden radził ciemny, mięsny sos, drugi — biały.
Każdą radę brano pod rozwagę, omawiano dokładnie, a potem przyjmowano ją lub odrzucano — o czem decydowała gospodyni domu.
Do kuchni z rozkazami biegała bezustannie Nastasja Piotrówna lub Stepanida Agapówna, ażeby o czemś przypomnieć kucharzowi, coś dodać, coś odmienić, posłać cukru, miodu, wina do potrawy, przekonać się, czy kucharz użył wszystkiego, co mu posłano.
Troska o jedzenie była pierwszą i główną troską życia w Obłomówce. Jakie tuczne cielęta bywały tam na wszelkie prazdniki! Jaki drób hodowano! Ile dobrych pomysłów, ile trudów i kłopotów trzeba było przebyć, zanim się go wyhodowało! Indyki i kurczęta, przeznaczone na imieniny lub na inne uroczyste dnie, tuczono orzechami, gęsi pozbawiano ruchu. Na kilka dni już przed uroczystością wieszano je w workach, aby się przepoiły tłuszczem. Jakie były tam zapasy konfitur, wędlin, pieczywa! Jakie miody, jakie kwasy, jakie pasztety robiono w Obłomówce! W świąteczne i uroczyste dnie praca się podwajała.
Do południa wszyscy się jeszcze więcej ruszali, troszczyli, wszystko żyło pełnem życiem pracy, ruchliwem, jak u mrówek. Wtenczas stukanie noży w kuchni było głośniejsze, służące po kilkakroć odbywały wędrówkę ze spiżarni do kuchni, niosąc podwójną ilość mąki i jaj; w kurnikach bywało więcej jęków i przelewania krwi.
Wypiekał się olbrzymi pasztet — pirog, — który sami państwo jeszcze na drugi dzień spożywać raczyli. Na trzeci i czwarty dzień resztki szły dopiero do garderoby. W ten sposób pirog dożywał swego życia do piątku, a wówczas dopiero, drogą osobliwej łaski, koniec jego, czerstwy i już bez nadziania, dostawał Antyp, który, przeżegnawszy się należycie, z nieustraszoną odwagą i trzaskiem łomotał tę skamieniałość, rozkoszując się świadomością, że jest to pirog „pański“, — jak archeolog, co z rozkoszą pije liche wino ze starożytnego czerepka.
A chłopiec ciągle patrzył i swoim dziecinnym umysłem wszystko obserwował. Widział on, jak po w kłopotach lecz z pożytkiem spędzonym poranku następowało południe i obiad.
Południe upalne. Na niebie nie widać jednego obłoczka. Słońce nieruchomo nad głową wisi i pali trawę. Powietrze jest bez ruchu. Ani woda, ani żaden listek nie drgnie na drzewie. Nad wsią i nad polem panuje niezmącona cisza — zdaje się, że wszystko wymarło. Słychać o dwadzieścia sążni, jak żuk przeleci i brzęczy. Donośnie i daleko płynie głos ludzki. Z gęstej trawy dolatuje tylko odgłos chrapania, jak gdyby ktoś spał tam słodkim snem.
W całym domu panuje niezmącona cisza. Nadszedł czas zwykłego poobiedniego spoczynku.
Dziecko widzi, że ojciec, matka, stara ciotka, cały akompanjament codziennych pieczeniarzy, rozeszli się po kątach. Kto go nie miał, to jeden szedł na siano, drugi do sadu, trzeci szukał chłodu w sieniach, a inny, przykrywszy twarz chustką, od much, zasypiał tam, gdzie go sen zmorzył i do snu pochylił obfity obiad. Ogrodnik rozciągnął się w ogrodzie pod wiśnią, furman spał w stajni.
Ilja Iljicz zajrzał do izby czeladnej — wszyscy spali pokotem: na ławkach, na podłodze, w sieniach. Tylko dzieci, pozostawione same sobie, pełzały po dworze i bawiły się w piasku. Pies głęboko schował się do swojej budy, rad, że nie ma na kogo szczekać.
Można było cały dom przejść z końca w koniec i nie spotkać żywej duszy. Można było zabrać wszystkie sprzęty i wywieźć ze dworu, — nikt nie przeszkodziłby z pewnością. Tylko złodziei w tym kraju nie było.
Był to jakiś sen niezwyciężony, pochłaniający wszystkich — jakieś podobieństwo do śmierci. Wszystko martwe, tylko z różnych kątów słychać było chrapanie na różne tony.
Czasem ktoś przez sen podniesie głowę, bezmyślnem i zdziwionem okiem spojrzy na wszystkie strony, przewróci się na drugi bok i, nie otwierając oczu, plunie, poruszy ustami, coś mruknie pod nosem — i zasypia.
Ktoś inny szybko, bez żadnego namysłu, nagle skoczy na równe nogi i, nie tracąc chwili drogocennej, pochwyci dzbanek z kwasem, dmuchnie, aby odpłynęły do drugiego brzegu, pływające po wierzchu muchy, które, nieruchome dotychczas, poczynają się ruszać, jakby się pragnęły wydobyć ze dzbanka, pociągnie kwasu i znowu, jak nieżywy, pada i śpi.
A chłopczyk na wszystko patrzył i zapamiętywał.
On z nianią po obiedzie wychodził także na powietrze. Ale i niania, bez względu na całą surowość rozkazu baryni i wbrew swojej własnej woli, nie mogła się sprzeciwić opanowaniu jej przez sen. Ona ulegała także chorobie senności, panującej powszechnie w Obłomówce.
Z początku, pilnie uważała na dziecko, nie pozwalała daleko odejść od siebie, ostro karciła za swawolę, ale potem, czując zbliżające się oznaki zarazy, poczęła go prosić, aby nie wychodził za bramę, nie drażnił kozła, nie łaził do gołębnika.
Sama zaś siadała gdzieś w cieniu — na ganku, na progu piwnicy lub wprost na trawie, jakby się zdawało, w tym zamiarze, aby robić pończochę i pilnować dziecka. Wkrótce coraz leniwiej kiwając głową, starała się powstrzymać swawolę chłopaka.
— Ach, jeszcze wlezie ten swawolnik na galerję — myślała jak przez sen — albo, co gorsza, do parowu...
Głowa staruchy chyliła się do kolan, pończocha z rąk wypadła. Chłopiec zginął jej z przed oczu. Otworzywszy usta, poczęła lekko chrapać.
A on z niecierpliwością oczekiwał tej chwili, gdyż wtedy dopiero rozpoczynało się jego samodzielne życie.
Był wtedy jeden na całym świecie. Na palcach, cichutko uciekał od niani i oglądał wszystkich, gdzie kto spał tylko. Zatrzymał się. Popatrzył ciekawie na tego, który się budzi, plunie lub coś przez sen zamamroce, potem z drżącem sercem wskoczył na galerję, obleciał ją dokoła po trzęsących się deskach, właził do gołębnika, uciekał w głąb sadu, słuchał, jak brzęczą żuki i daleko śledził oczyma ich lot; przysłuchiwał się, jak coś strzyka w trawie; szukał i łapał to stworzonko, które mu mąciło ciszę. Złapie konika polnego, urwie mu skrzydełka i patrzy, co on będzie robił, lub przewlecze przez jego ciało słomkę i przypatruje się, jak lata. Z ciekawością, bojąc się oddychać, przypatruje się pająkowi, ssącemu krew z muchy, przysłuchuje się, jak biedna ofiara brzęczy w jego łapkach, a kończy tem, że zabija i dręczyciela i ofiarę.
Potem złazi do rowu, ryje ziemię i szuka jakichś korzonków, które oczyszcza z kory i zjada ze smakiem większym, niż jabłka i konfitury, które dostaje od matki.
Biegnie za wrota. Chciałby dobiec koniecznie do brzozowego lasku, w pięć minut już byłby tam, nie drogą, krążąc daleko, ale przez płoty, jamy i rowy, lecz boi się — mówią, że tam djabeł leśny i straszą jakieś potwory.
Chciałby się i do parowu dostać — niedaleko, zaledwie pięćdziesiąt sążni od ogrodu. Już przybiegł prawie do samego brzegu, przymknął oczy, chciał spojrzeć w głąb, jak w głąb krateru... gdy nagle w wyobraźni jego rozbudziły się wszystkie podania i gadania i strach go ogarnął. Napół żywy popędził z powrotem, a drżąc ze strachu, rzucił się do niańki i zbudził staruszkę.
Ona otrząsnęła się ze snu, poprawiła chustkę na głowie, palcem wetknęła pod chustkę kosmyki siwych włosów i, udając że nie spała wcale, podejrzliwem spojrzeniem spogląda na Iljuszę, potem na okna dworu i poczyna drżącemi rękami przetykać druty, robiąc dalej pończochę, którą z kolan podniosła.
Tymczasem upał powoli zmniejszał się. Przyroda poczynała się ożywiać. Słońce posunęło się bliżej lasu.
I w domu powoli poczęła się przerywać cisza. W jednym końcu domu gdzieś drzwi skrzypnęły, na dworze dały się słyszeć czyjeś kroki, na sianie ktoś począł kichać.
Wkrótce potem służący niósł z kuchni olbrzymi samowar, uginając się pod jego ciężarem. Domowi poczęli schodzić się na wieczorną herbatę: ten miał twarz jakby pomiętą, oczy łzami zaszłe, ów wycisnął sobie przez sen czerwone piętno na twarzy i skroniach, trzeci zaś półsennym przemawiał jeszcze głosem. Wszyscy sapią jeszcze, wzdychają, poziewają, skrobią się w głowę i prostują ledwie przychodząc do siebie.
Obiad i sen zbudziły nieugaszone pragnienie, które pali gardło. Wypijają po dwanaście szklanek herbaty — nic nie pomaga. Dają się słyszeć westchnienia i niby jęki. Dla ugaszenia pragnienia piją sok borówkowy, wodę z nastoju z gruszek, kwas, a niektórzy sprawiają sobie ulgę wprost lekarskiemi zabiegami, byle suchość w gardle pokonać.
Wszyscy usiłują pozbyć się pragnienia, niby jakiejś kary Bożej. Wszyscy męczą się i trapią, jak karawana w pustyni Arabji, która nigdzie źródła wody napotkać nie może.
Iljusza też koło mamy. Wpatruje się nie bez zdziwienia w otaczające go twarze, przysłuchuje się ich sennej, bezbarwnej rozmowie. Wesoło spogląda na nich. Ciekawem wydaje mu się każde głupstwo, które z ich ust wychodzi.
Po herbacie wszyscy czemś się zajmują: jeden idzie nad brzeg rzeczki, potrącając nogą kamienie do wody; drugi siedzi przy oknie i łowi oczyma każde drobne zdarzenie: przebiegnie kot przez dziedziniec, przeleci wrona — on śledzi ruchy jednej i drugiej, zwracając w tę stronę głowę. Niekiedy tak siedzą na oknie całemi dniami, na słońcu psy, wodząc wzrokiem za każdym przechodniem.
Matka bierze głowę Iljuszy, opiera ją o kolana i powoli rozczesuje włosy, ciesząc się ich miękkością, zmuszając niejako Nastasję Iwanównę i Stepanidę Agapównę by także się zachwycały, rozmawia z niemi o przyszłości Iljuszy, robiąc go bohaterem jakiegoś świetnego, przez nią samą wymyślonego eposu. A te — złote góry mu przepowiadają.
Rozpoczyna się zmierzch. W kuchni znowu poczyna trzeszczeć ogień, znowu rozlega się jednostajny, drobny stuk noży — gotuje się wieczerza.
Służba dworska zebrała się przed bramą. Znowu słychać bałałajkę, śmiechy. Ludzie grają w orła i reszkę.
Słońce już się schowało za las. Rzuciło na pożegnanie kilka ledwie ciepłych promieni, które, niby pas złocisty, przesunęły się przez las, jasnem złotem oświetlając wierzchołki drzew. Potem promienie gasły jeden za drugim. Ostatni promień długo palił się jeszcze, jak cienka igła przeszył gęstwinę leśną i zgasł śród gałęzi.
Zacierały się wszelkie kształty przedmiotów; z początku przybierały barwę szarą, potem przeobrażały się w ciemną masę. Śpiew ptaków rozlegał się coraz rzadziej, a wkrótce umilkł zupełnie. Jedna tylko jakaś ptaszyna, jakby naprzekór innym, ćwierkała głosem jednostajnym, coraz rzadziej i rzadziej, wreszcie świsnęła słabo i bezdźwięcznie po raz ostatni, zatrzepotała skrzydełkami, poruszywszy lekko listki koło siebie... i zasnęła.
Wszystko ucichło. Rozlegał się tylko silny trzeszczący głos kowalika. Nad ziemią podniosły się białe opary i powiały nad łąką i rzeką. Po chwili i rzeka jakby się uspokoiła, jakieś pluśnięcie dało się słyszeć po raz ostatni — i ona także znieruchomiała.
Dał się uczuwać wilgotny zapach powietrza. Ciemność zwiększała się coraz bardziej... Grupy drzew wyglądały niby jakieś wielkie potwory. W lesie było straszno: słychać było jakieś skrzypienie, niby głos potwora, przechodzącego z jednego miejsca na drugie, a sucha gałąź drzewa, zdaje się chrzęści pod jego nogami.
Na niebie błysnęło jarzące światełko gwiazd, niby oczy jakieś dalekie, a w oknach domu zajaśniały światła.
Wszystko ogarnęła uroczysta, wielka cisza natury. Nadeszła chwila, kiedy mocniej pracuje twórczy duch człowieka, bujniej kipią poetyckie myśli, w sercu namiętniej odzywa się uczucie, silniej męczy je tęsknota, kiedy w pospolitej i posępnej duszy człowieka rychlej dojrzewa ziarno zbrodni i kiedy... w Obłomówce wszyscy już śpią spokojnie i mocno.
— Mamo! Chodźmy na przechadzkę — mówi Iljusza.
— Bóg z tobą! Teraz na przechadzkę! — odpowiada matka — wilgoć, możesz się przeziębić i strasznie... w lesie teraz chodzi djabeł, co porywa małe dzieci.
— Dokąd je unosi? Jak on wygląda? Gdzie mieszka! — wypytuje dziecko.
Matka pozwalała swobodnie bujać swojej wyobraźni.
Dziecko słuchało, zamykając i otwierając oczy, aż dopóki sen nie owładnął niem zupełnie. Przychodziła niańka, brała je z kolan matki i odnosiła śpiące — z przewieszoną przez ramię głową — do łóżeczka.
— Otóż i dzień już minął, chwała Bogu — mówili Obłomowcy — kładąc się do łóżka, postękując i żegnając się nabożnie krzyżem świętym. — Przeżyliśmy go szczęśliwie. Daj Boże i jutro takie. Dzięki ci, Boże! Dzięki ci, Boże!
Potem śniło się Obłomowowi, że w ciepły, zimowy wieczór przytula się do niani, a ona szeptem opowiada mu o jakimś dalekim, nieznanym kraju, gdzie niema ani nocy ani zimy, gdzie dzieją się same cuda, gdzie rzeki płyną mlekiem i miodem, gdzie cały rok nikt nic nie robi, gdzie przez cały dzionek ludzie tylko przechadzają się bezczynnie, a chłopcy tacy dzielni, jak Ilja Iljicz, a tacy piękni, że ani piórem opisać nie można, ani w bajce opowiedzieć.
Jest tam także i dobra czarownica, która się u nas zjawia jako ryba-szczuka; umiłuje sobie jakiegoś wybrańca, cichego, bezbronnego, mówiąc innemi słowami, jakiegoś leniucha i niedołęgę, którego wszyscy wyzyskują; ni z tego ni z owego obsypuje go różnemi dobrodziejstwami. Całą jego pracą jest jedzenie i piękne ubieranie się; potem żeni się wkońcu z jakąś niebywałą pięknością Militrisą Kirbitjewną.
Dziecko nastawiwszy uszu, z pałającym wzrokiem namiętnie słucha opowiadania.
Niańka, czy bajka, były tak zręczne, że starannie unikały w opowiadaniu wszystkiego, co w samej rzeczy istnieje na świecie. Wyobraźnia i rozum, przesycone wymysłem, pozostawały już skrzywionemi aż do późnej starości. Niańka dobrodusznie opowiadała mu bajkę o duraczku Jemidju, — złośliwą i mściwą satyrę o naszych praojcach, a może nawet o nas samych.
Chociaż się Ilja Iljicz, dorósłszy już, przekonał, że niema rzek, płynących mlekiem i miodem, niema dobrych czarownic, i żartował z uśmiechem z opowiadań niani, jednak był to uśmiech nieszczery i towarzyszyło mu ciche westchnienie. Bajka u niego zlała się z życiem. Nieświadomie, z tęsknotą nieraz, myślał o tem, dlaczego bajka nie jest życiem, a życie — bajką.
Mimowoli marzył o Militrysie Kirbitjewnie, ciągnęło go coś w te kraje, gdzie przechadzka jest jedyną pracą — gdzie niema trosk i smutków. Na zawsze pozostała w nim chętka poleżeć na piecu, przechadzać się w pięknem ubraniu, na które się nie pracowało i zjeść na rachunek dobrej czarownicy.
Stary Obłomow i dziad jego także słuchiwali tych samych bajek w dzieciństwie, które w stereotypowem opowiadaniu wszystkich nianiek i „diadiek“ przechowały się przez wieki aż do naszych czasów.
Niania tymczasem przesuwa drugi obraz przed wyobraźnią dziecka.
Opowiada mu o wielkich czynach naszych krajowych Ulisesów i Achilesów, o zuchwałych dziejach Ilji Muromca, Dobryni Nikitycza, Aloszi Popowicza, o Pałkanie — bohaterze, o podróżnym Koleszycu, o tem, jak oni wędrowali przez Ruś, jak gromili niezliczone pułki bisurmanów, jak między sobą spierali się o to, kto duszkiem wypije czarę zielonego wina i nawet nie chrząknie; potem opowiadała o złych rozbójnikach, śpiących carównach, skamieniałych miastach i ludziach, wkońcu przychodziła do demonologji, opowiadając o upiorach, potworach, wilkołakach.
Z prostotą i dobrodusznością Homera, z tryskającą życiem wiernością w szczegółach i plastycznością obrazów wciskał się w dziecinną pamięć i wyobraźnię Ilji Iljicza cały świat rosyjskiego życia, stworzony przez naszych własnych Homerydów owych starych zamierzchłych czasów, kiedy człowiek nie umiał dać sobie jeszcze rady z niebezpieczeństwem i tajemnicami przyrody, kiedy drżał przed wilkołakiem i djabłem leśnym, a u Aloszy Popowicza szukał obrony od otaczających go nieszczęść; kiedy w powietrzu, w wodzie, w lesie, w polu pełno było różnych cudów.
Straszne i niepewne było życie człowieka w owych czasach. Niebezpiecznie było wyjść nawet za próg domu: pochwyci go jakiś zwierz dziki, zarżnie rozbójnik, zły Tatarzyn odbierze mu wszystko, albo zginie bez wieści, i śladu po nim nie zostanie.
Zjawiały się nagle na niebie jakieś znaki — kule, słupy ogniste; tam nad świeżą mogiłą ognik zabłyśnie, albo w lesie ktoś błądzi, niby z latarnią, to zaśmieje się dzikim głosem, to oczyma błyśnie w ciemności.
I z samym człowiekiem działo się coś niepojętego: oto żyje, żyje długo i dobrze — nagle coś pocznie gadać niezrozumiałego, lub krzyczeć nieswoim głosem, lub błądzi napół senny po nocy; innego — ni z tego ni z owego — zgniecie coś, skręci, rzuci o ziemię — a zanim to się stało, kura zapiała jak kogut, kruk na dachu zakrakał.
Gubił się w domysłach słaby umysł człowieka, z przestrachem patrząc na życie, i w wyobraźni szukał klucza do rozwiązania tajemnicy przyrody i swojej własnej.
A może senność, wieczna cisza leniwego życia, brak zupełny ruchu i wszelkich rzeczywistych strachów, zdarzeń i niebezpieczeństw, zmuszały człowieka do tworzenia, śród realnego świata, drugiego, innego, jakiegoś niezwykłego i do szukania w nim dzikiej swobody i radości dla rozpróżniaczonej wyobraźni lub rozwiązywania zagadki zwykłego związku zjawisk i przyczyn poza samemi zjawiskami.
W ciemnocie żyli nasi przodkowie, nie oskrzydlali, nie hamowali własnej woli, a potem dziwili się naiwnie, lękali się czegoś złego lub niewygód życia i doszukiwali się przyczyn w niemych i niejasnych hieroglifach przyrody.
Jako przyczynę śmierci drugiego uważali wynoszenie zmarłego z domu naprzód głową przez wrota, a nie nogami; pożar był dlatego, że trzy poprzednie noce pies wył żałośnie pod oknem. Pilnie też przestrzegali, aby umarłego wynoszono zwróconego nogami do bramy, ale jadali po dawnemu, i tyleż co dawniej, sypiali po dawnemu na gołej trawie, a wyjącego psa bili albo wypędzali z dziedzińca, zaś iskry z niedopalonego łuczywa spadały po dawnemu w szczeliny spróchniałej podłogi.
I dziś jeszcze człowiek rosyjski, śród otaczającej go surowej rzeczywistości, pozbawionej wszelkich złudzeń, lubi wierzyć w ponętne opowiadania starożytnych bajek i długo może jeszcze nie pozbędzie się tej wiary.
Słuchając fantastycznych opowiadań niani o Złotem runie i Żar-ptaku, o przeszkodach i tajemnicach otaczających zaczarowane zamki, chłopiec się sroży, wyobrażając sobie, że jest jakimś bohaterem, a mrowie przebiega mu po plecach lub ginie ze strachu o niepowodzenia zuchwałego bohatera.
Opowiadanie szło za opowiadaniem. Niania mówiła z uniesieniem, malowniczemi obrazami, niekiedy nawet z natchnieniem, gdyż sama wierzyła prawie własnym opowiadaniom. Oczy staruszki iskrzyły się ogniem, głowa chwiała ze wzruszenia, głos podnosił się do niezwykłego napięcia.
Dziecko, ogarnięte nieświadomym przestrachem, przytulało się do niej ze łzami w oczach.
Czy była mowa o upiorach, które o północy powstają z mogiły, czy o ofiarach, męczących się w niewoli u jakiegoś dziwotworu, czy o niedźwiedziu z drewnianą nogą, który chodzi od wsi do wsi i szuka odrąbanej mu, prawdziwej nogi — włosy chłopaka jeżyły się na głowie. Wyobraźnia dziecinna to zamierała, to burzyła się. Odbywał się w nim proces słodko draźniący, ale chorobliwy; nerwy naciągały się, jak struny.
Kiedy niańka ponuro powtarzała słowa niedźwiedzia: „skrzyp, skrzyp moja nogo lipowa; chodziłem po wsiach i siołach, wszystkie baby śpią, ale jedna baba nie śpi, siedzi na mojej skórze, warzy moje mięso, moją sierść przędzie“ — i t. p.; kiedy niedźwiedź wchodził nareszcie do izby i chciał porwać tego, który go nogi pozbawił, — chłopiec nie wytrzymywał — drżąc ze strachu, z przeraźliwym krzykiem rzucał się na ręce niani... Z oczu tryskały łzy przestrachu, ale śmiał się równocześnie z radości, że nie jest w pazurach niedźwiedzia, lecz na leżance, obok niani.
Wyobraźnia chłopczyka napełniła się strasznemi widmami; przestrach i bojaźń może na zawsze osiadły w jego duszy. Bojaźliwie ogląda się dokoła i widzi w życiu zawsze tylko coś złego, szkodliwego, marzy ciągle o tym kraju zaczarowanym, gdzie zło nie istnieje, niema żadnych kłopotów, smutków, gdzie mieszka Militrisa Kirbitjewna, gdzie dobrze karmią i stroją — bezpłatnie...
Bajka panuje nietylko nad dziećmi w Obłomówce, władzę swoją i wpływ rozpościera i nad starszymi. Wszyscy w domu i na wsi, poczynając od barina, jego żony aż do tęgiego kowala Tarasa, — drżą niewiadomo dlaczego w ciemności, wieczorem; każde drzewo w umyśle ich przeobraża się w olbrzyma, każdy krzak — w wertep rozbójniczy.
Stuk okiennicy, wycie wiatru w kominie wywoływały bladość na twarzy mężczyzn, kobiet i dzieci. Nikt w dniu święcenia wody nie wyjdzie po dziesiątej godzinie wieczorem za bramę; w noc przedwielkanocną nikt nie wejdzie do stajni, bojąc się spotkania się tam z „domowym“ djabłem.
W Obłomówce we wszystko wierzono: w istnienie wilkołaków i upiorów. Gdy im kto powie, że kopica siana wędrowała sama po polu, nie zawahają się nawet — uwierzą; powie zaś, że to nie baran, ale coś innego, że Marfa albo Stefanida wiedźma, będą się lękać i barana i Marfy. Do głowy im nawet nie przyjdzie zapytać i przekonać się, czy baran w rzeczy samej nie jest baranem, dlaczego Marfa została wiedźmą, a jeszcze i temu nawymyślają, ktoby nie wierzył, — tak wielką jest wiara w Obłomówce w rzeczy nadprzyrodzone.
Ilja Iljicz przekonał się później, że świat powstał bardzo prosto, że umarli z grobu nie wstają, że olbrzyma — gdy się tylko jaki urodzi — wnet w bałaganach pokazują za pieniądze, a rozbójników biorą do więzienia. Chociaż wiara w rzeczy nadprzyrodzone zaciera się zczasem, pozostają jednak resztki strachu i bojaźni.
Dowiedział się też Ilja Iljicz, że nieszczęścia nie spotykają ludzi od dziwotworów, a o tych, jakie są, ledwie coś wiedział, ale na każdym kroku oczekiwał czegoś nadzwyczajnego i lękał się. I teraz jeszcze, gdy pozostanie w ciemnym pokoju, albo ujrzy umarłego, trwoży się tym przestrachem, który niegdyś zapadł w jego dziecinną duszę. Śmiejąc się ze strachów rano, blednie przed niemi wieczorem.
Następnie Ilja Iljicz był już chłopakiem trzynasto- czternasto-letnim.
Uczył się we wsi Wierchłowie, o pięć wiorst tylko od Obłomówki. Rządca tamtejszy, Niemiec Sztolc, prowadził rodzaj pensjonatu dla dzieci mieszkańców z okolicy.
Miał także syna Andrzeja, równych prawie lat z Obłomowym. Był tam też chłopczyk, który nigdy prawie się nie uczył i chorował na wyraźne skrofuły. Całe dzieciństwo prawie spędził z zawiązanemi oczyma i uszami i ciągle popłakiwał z tego powodu, że mieszkał nie u babusi, lecz w cudzym domu, śród złych ludzi — że nikt go nawet nie popieści, nikt nie upiecze mu smacznego pierożka, który tak lubił.
Oprócz tych — innych dzieci narazie w pensjonacie nie było.
Nic nie pomogło. Ojciec i matka kazali swawolnemu Iljuszy się uczyć. Niemało było z tego powodu łez, jęków i kaprysów. Odwieźli go wkońcu.
Niemiec był człowiekiem dzielnym i ostrym — jak wszyscy prawie Niemcy. Może pod jego okiem Iljusza i zdołałby nauczyć się czegoś pożytecznego, gdyby Obłomówka była o pięćset wiorst od Wierchłowa. Jak się tu uczyć? Uroczy wpływ obłomowskiej atmosfery, sposobu życia, przyzwyczajeń rozciągał się aż do Wierchłowa. Przecież i on tworzył niegdyś część Obłomówki. Oprócz domu Sztolca, wszystko oddychało tam lenistwem pierwotnego człowieka, prostotą obyczajów, ciszą i nieruchawością.
Rozum i serce dziecka wchłonęły w siebie obrazy, sceny i zwyczaje codziennego życia pierwej, nim zobaczył pierwszą książkę. A któż wie, jak wcześnie rozpoczyna się u dziecka rozwój ziarnka rozumu? Jak śledzić, kiedy budzą się w młodzieńczej duszy pierwsze pojęcia i wrażenia?
Może z tą chwilą, kiedy dziecko rozpoczynało wymawiać pierwsze wyrazy, a może wtedy, kiedy nietylko nie wymawiało i nie chodziło jeszcze, lecz tylko patrzyło na wszystko niemem, badawczem spojrzeniem, które dorośli ludzie nazywają „tępem“, a ono właśnie widziało i odgadywało znaczenie i związek zjawisk otaczającej go sfery, ale nie umiało opowiedzieć tego ani sobie, ani innym.
Może Iljusza oddawna już spostrzega i rozumie, co mówią i robią przy nim, — jak ojciec jego w gładkich pantalonach, w rudej kurcie na wacie, cały dzień przechadza się tylko z kąta w kąt, zażywa tabakę, uciera nos i chodzi, ręce wtył założywszy, a matka kręci się od kawy do herbaty, od herbaty do obiadu; że ojcu przez myśl nie przejdzie nawet przekonać się, ile kopic siana ukoszono, ile nażęto, i ukarać, kogo należy, za próżniactwo. Lecz gdy mu chustkę od nosa nierychło podadzą, krzyczy o nieporządku w domu i gotów jest cały dom do góry nogami przewrócić.
Może w dziecinnym jego umyśle dawno rozwiązała się zagadka, że tak właśnie a nie inaczej żyć trzeba, jak żyją koło niego wszyscy starsi ludzie. W jaki sposób inaczej mógłby on rozwiązać tę zagadkę?
A cóż robiono w Obłomówce?
Czy zapytywał tam kto siebie: poco życie dane człowiekowi? Bóg wie. Jak odpowiadano na to pytanie? Prawdopodobnie nie odpowiadano wcale, tak rzecz cała wydawała się prostą i jasną.
Nie dochodził tam nigdy słuch o ciężkiem, pracowitem życiu, o ludziach, którzy noszą w duszy swojej troski ciężkiej pracy — snujących się bez potrzeby z jednego końca ziemi na drugi lub poświęcających całe życie wiecznej, nieskończonej pracy.
Niezbyt także wierzyli Obłomowcy w istnienie zmartwień duchowych i za życie nie uważali wiecznych dążeń ku czemuś. Obawiali się jak ognia budzenia wszelkich namiętności. Jak u innych ludzi życie spalało się od wulkanicznej pracy wewnętrznego duchowego ognia, tak dusza Obłomowców spokojnie, bez przeszkód topiła się w miękkiem ciele.
Nie znaczyło ich życie, jak innych, ani przedwczesnemi zmarszczkami, ni moralnemi, wstrząsającemi ciosami i cierpieniem.
Dobrzy ci ludzie nieinaczej patrzyli na życie, jak na ideał spokoju i bezczynności, który w rzadkich wypadkach może być tylko zamącony czemś nieoczekiwanem, jak: chorobą, stratą majątkową, kłótnią, a między innemi — także pracą.
Pracę uważali oni jako karę, którą Pan Bóg jeszcze praojcom naszym wyznaczył, ale miłować jej nie mogli. Przy każdej sposobności unikali jej, uważając to za możliwe i słuszne.
Nigdy nie martwili się żadnemi umysłowemi lub moralnemi kwestjami, dlatego też zawsze cieszyli się kwitnącem zdrowiem i wesołością; dlatego żyli tam długo.
Mężczyźni w czterdziestu latach wyglądali, jak młodzieńcy, starzy nie walczyli z ciężką, męczącą śmiercią, a dożywszy do kresu niemożliwości, umierali, niby ukradkiem, cicho, stygnąc powoli i niedosłyszalnie wydając ostatnie tchnienie. Dlatego też i powiadają, że dawniej ludzie byli — mocniejsi.
Rzeczywiście — mocniejsi. Dawniej nie troszczono się o to, ażeby dziecku wyjaśnić znaczenie życia i przysposobić je odpowiednio, jak do czegoś mądrego i poważnego; nie męczyli go nad książką, która tylko budzi w umyśle mnóstwo kwestyj — a kwestje wogóle trawią rozum i serce i skracają życie.
Schemat życia był już wyrobiony, w całości oddany dzieciom przez rodziców, tak samo, jak oni przejęli go od dziadów, dziadowie od pradziadów, z nakazem zachowania go w całości i nienaruszonym, jak ogień Westy. Jak się wszystko robiło przy dziadach i ojcach, tak robiło się przy ojcu Ilji Iljicza, tak może i dotychczas jeszcze robi się w Obłomówce.
Nad czemże mieli myśleć? Czem się niepokoić? Co poznawać? Do jakich celów dążyć?
Niczego nie było potrzeba. Życie, jak spokojna rzeka, płynęło koło nich. Mogli tylko siedzieć nad brzegiem tej rzeki i obserwować niezbędne zjawiska które pokolei, nie wzywane zgoła, stawały przed każdym z nich.
I oto w sennej wyobraźni Ilji Iljicza poczęły się zjawiać kolejno, jak żywe obrazy, trzy główne akty życia, które odgrywały się w jego rodzinie, jak również u krewnych i znajomych. Były to: urodziny, wesele i pogrzeb.
Potem ciągnęła się różnobarwna procesja wesołych i smutnych scen dramatu życia: chrzciny, imieniny, posty, szumne obiady rodzinnych zjazdów, powitań, powinszowań, urzędowych łez i uśmiechów.
Wszystko odbywało się z punktualnością, poważnie i uroczyście.
Zdawało mu się nawet, że ogląda znajome twarze, widzi ich miny przy różnych obrzędach, ich troskliwość, kłopoty. Choćby nie wiedzieć jakie drażliwe swatanie, uroczyste wesele lub imieniny, ze wszystkiego wywiążą się według wszelkich reguł. Gdzie kogo posadzić, co i jak podać do stołu, kto ma z kim jechać do ceremonji, jaki zachować porządek, — pod tym względem nigdy nikt nie popełnił w Obłomówce najmniejszej omyłki.
Czy tam może nie umieją hodować dzieci? Dość spojrzeć tylko na tych różowych i tęgich Kupidynków, jakich noszą i wodzą za sobą tamtejsze mamusie. Przecież jest to ich dumą posiadać krąglutkie, tłuściutkie i zdrowe dzieciaki.
Gotowe one wyrzec się wiosny, znać jej wcale nie zechcą, jeśli na początku jej nie upieką skowronka. Jak mogą nie wiedzieć, i nie zrobić tego?
W tem całe ich życie i nauka, wszystkie ich smutki i radości; dlatego też pędzą od siebie wszelką inną troskę i smutek, nie znając innych rozkoszy. Życie ich wypełniało się wyłącznie temi zasadniczemi, niezbędnemu wypadkami, które też bezwzględnie karmiły ich rozum i serce.
Z bijącem ze wzruszenia sercem, oczekiwały one każdego obrzędu: uczty, ceremoniału, a potem ochrzciwszy, ożeniwszy lub pogrzebawszy człowieka, zapominały o nim i jego losie, pogrążając się w zwykłej apatji, z której otrząsał je nowy podobny wypadek — imieniny, wesele lub chrzciny.
Gdy tylko dziecko się urodziło, było pierwszą troską rodziców, o ile można najdokładniej, bez wszelkich opuszczeń, wypełnić wszystkie wymagane przyzwoitością obrzędy, to jest: po chrzcinach wydać ucztę, a potem dopiero rozpoczynało się troskliwe pielęgnowanie dziecka.
Zadaniem matki i niańki było wyhodować zdrowe dziecko: pilnować, ażeby się nie zaziębiło, ażeby na niem nie spoczęło złe oko i strzec je od innych wrogich okoliczności. Troskliwie pamiętano o tem, ażeby dziecko było wesołe i jadło wiele.
Gdy tylko chłopca postawią już na nogi, to jest kiedy niańka już mu niepotrzebna, do serca matki wkrada się tajemna myśl, ażeby mu wyszukać żonę: także zdrową i rumianą.
Znowu przychodzi okres różnych obrzędów i uczt, wreszcie wesele, — na tem się skupia cały patos życia.
Potem już się wszystko powtarzało: urodziny dzieci, obrzędy, uczty, aż dopóki pogrzeb nie zmienił dekoracji, ale nie nadługo. Jedne twarze zmieniają drugie, dzieci wchodzą w wiek młodzieńczy, stają się narzeczonymi, żenią się, płodzą podobnych do siebie, — i tak życie według tego programu ciągnie się jednakową, nieprzerwaną nicią, która się przecina niewidzialnie tylko śmiercią.
Prawda, przychodziły niekiedy i inne troski, ale Obłomowcy znosili je z wytrwałością, pełną stoicyzmu. Troski, pokręciwszy się nad ich głowami, odlatywały, jak ptaki, które przyleciawszy do gładkiej ściany i nie mając gdzie się przytulić, uderzą skrzydłami o gładki kamień — i odlecą.
Tak, naprzykład, pewnego razu zawaliła się część galerji jednego domu, grzebiąc kwokę z kurczętami. Byłoby się dostało i Aksinji, żonie Antypa, która usiadła była pod galerją, lecz w tym czasie, na szczęście swoje, odeszła.
Gwałt zrobił się w domu. Zbiegli się wszyscy od wielkiego do małego, przestraszeni, wyobraziwszy sobie, coby to było, gdyby zamiast kwoki z kurczętami, przechadzała się, tam sama barina z Ilją Iljiczem.
Wszyscy krzyknęli z podziwu i poczęli jedni na drugich zwalać winę, że nikomu do głowy nie przyszło przypomnieć — kazać naprawić — naprawić wreszcie.
Wszyscy się dziwili, że galerja się zawaliła, a dzień przedtem dziwiono się — jak to ona tak długo się trzyma!
Rozpoczęły się troski i kłopoty na temat, jak ją naprawić, litowano się nad kwoką z kurczętami i wszyscy powoli rozeszli się do swoich kątów, surowo zabroniwszy podprowadzać tutaj Ilję Iljicza.
Następnie, po trzech tygodniach kazano Andruszce, Petruszce i Waśce uprzątnąć zwalone deski i balaski i zanieść je do szopy, ażeby nie leżały na drodze. Tam leżały spokojnie do wiosny.
Stary Obłomow, ile razy ujrzy je przez okno, tyle razy zatroszczy się myślą o naprawie: każe zawołać cieślę, poczną radzić, jak lepiej: zrobić nową galerję, czy też i resztę usunąć? Potem odeśle go do domu, powiedziawszy:
— Wracaj sobie, a ja pomyślę.
Trwało to tak długo, aż kiedyś Waśka czy Mot’ka doniósł Obłomowowi, że kiedy on, Mot’ka, dziś rano oglądał resztkę galerji, rogi zupełnie odeszły od ściany i lada chwila druga część się zwali.
Zawołano wtedy cieślę na ostateczną naradę i zdecydowano rozwalonemi częściami podeprzeć pozostałą jeszcze galerję, co też ku końcowi miesiąca zrobiono.
— Znowu będzie wyglądać galerja, jak nowa! — mówił stary do żony. — Spójrz tylko, jak Fiedot pięknie rozstawił bierwiona, jak kolumny w domu naszego marszałka szlachty. Ot, teraz i pięknie — znowu na długo!
Ktoś mu przypomniał, że przy tej sposobności dobrze byłoby poprawić bramę i ganek, bo pomiędzy stopnie włażą do piwnicy nietylko koty, ale i świnie.
— Tak, tak, trzeba — troskliwie zauważył Ilja Iwanowicz i poszedł zaraz oglądać ganek.
— W samej rzeczy, widzisz, jak to się wszystko zupełnie rozchwiało — mówił, poruszając ganeczek nogami, jak kołyskę.
— Ale on odrazu, jak go zrobiono, chwiał się — zauważył ktoś.
— Cóż, że się chwiał — odpowiedział Obłomow, — ale przecież się nie zawalił. Szesnaście lat bez poprawy stoi. Dobrze go wtedy zrobił Łuka! To był dopiero cieśla nielada! Umarł... niech mu Pan Bóg da wieczne królowanie! Teraz popsuli się ludzie, żaden już tak nie zrobi.
I obracał oczy w inną stroną. A ganeczek, powiadają, chwieje się dotychczas, i wcale się nie zwalił.
Widać, że w samej rzeczy Łuka był tęgim cieślą.
Trzeba jednak oddać starym sprawiedliwość — czasem gdy przyjdzie jaka przykrość lub niewygoda, nieraz się zatroskają, uniosą się, rozgniewają.
— Jak można — powiadają — dopuścić do tego i zostawić to lub owo? Należy zaraz zapobiec temu.
I mówią dłuższy czas o tem, w jaki sposób poprawić mostek na rowie, albo jak ogrodzić w pewnem miejscu sad, ażeby bydło nie psuło drzew owocowych, gdyż część płotu w jednem miejscu zwaliła się zupełnie i leży na ziemi.
Ilja Iwanowicz rozciągał swoją troskliwość do tego stopnia, że pewnego razu, przechadzając się po ogrodzie, własnoręcznie podniósł kawałek płotu, wzdychając i kwękając i kazał ogrodnikowi, ażeby jak najszybciej wbił dwie żerdzie. Dzięki tej troskliwości Obłomowa, płot stał jeszcze całe lato i dopiero w zimie śnieg go zwalił.
Wkońcu doszło nawet do tego, że na mostku założono trzy nowe deski, zaraz po tem, gdy Antyp zwalił się z niego wraz z beczką i koniem do rowu. Jeszcze nie zdołał wyzdrowieć z potłuczenia się, a już mostek był poprawiony.
Kiedy ogrodzenie ponownie spadło, użyły sobie trochę na tem krowy i kozy: zjadły tylko kilka krzaków porzeczek i zaczęły ogryzać dziesiątą lipę, ale jabłonek nie zaczepiły jeszcze, bo właśnie wydano rozporządzenie podeprzeć płot jak należy, a nawet okopać go rowkiem.
Ale dostało się dobrze dwom krowom i kozie, które przyłapano na gorącym uczynku, — obito im boki, jak się patrzy!
Śni się jeszcze Ilji Iljiczowi wielki, ciemny, gościnny pokój w rodzicielskim domu, z jasionowemi starożytnemi fotelami, pokrytemi pokrowcami, z wielką niekształtną kanapą, obitą spłowiałym błękitnym aksamitem w centki i jednym wielkim, obitym skórą, fotelem.
Zbliża się długi wieczór zimowy.
Matka siedzi na kanapie, podgiąwszy nogi pod siebie i powoli, leniwemi ruchami robi dziecinną pończoszkę, ziewając od czasu do czasu i skrobiąc się drutem od pończochy w głowę.
Obok niej siedzą Nastaja Iwanówna i Pelagija Ignatjewna i, wetknąwszy nosy w robotę, pilnie bardzo coś szyją na święta dla Iljuszy, dla jego ojca lub dla siebie.
Ojciec, założywszy ręce wtył, chodzi po pokoju z kąta w kąt, zupełnie zadowolony. Siądzie w fotelu, posiedzi trochę, potem wstanie, znowu chodzi, pilnie przysłuchując się szelestowi własnych kroków. Wreszcie zażyje tabaki, wytrze nos, znowu zażyje...
W pokoju matowem światłem pali się jedna łojówka — i to dozwolone było tylko w zimowe lub jesienne wieczory. W czasie letnich miesięcy wszyscy starali się kłaść spać i wstawali przy dziennem świetle.
Działo się to częściowo z przyzwyczajenia, częściowo dla oszczędności.
Wszystkiego, czego nie produkowano w domu, lecz zdobywano kupnem, Obłomowcy bardzo skąpili.
Na przyjęcie gościa z całą gościnnością zarżną oni tucznego indyka, albo tuzin kurcząt, ale zbytecznego rodzynka do potrawy nie dadzą, a twarz ich blednieje na widok gościa, nalewającego sobie kieliszek wina.
Wogóle jednak takiej rozrzutności tam nie bywało: zrobiłby to chyba jakiś narwaniec, potępiony przez opinję publiczną, ale takiego gościa do domu nie wpuszczą.
Nie, nie takie tam bywały obyczaje: gość w tym domu bez trzykrotnego zaproszenia nie dotknie się do niczego. On wie doskonale, że jednorazowe zaproszenie zawiera raczej prośbę odmówienia proponowanej potrawy lub wina.
Nie dla każdego gościa zapalą dwie świece. Świece kupowano w mieście za pieniądze, oszczędzano je przeto, jak każdą rzecz kupioną. Wszystkie kupione rzeczy przechowywały się pod kluczem samej pani domu. Nawet ogarki od świec oszczędnie przechowywano i rachowano.
Naogół nie lubiono tam wydawać pieniędzy. Chociażby coś było bardzo potrzebne, pieniądze na to wydawano zawsze z wielkim żalem i to jeśli wydatek był nieznaczny. Większym wydatkom towarzyszyły zawsze jęki, żale i łajania.
Obłomowcy zdecydowani byli cierpieć raczej niewygody wszelkiego rodzaju, nawet przyzwyczajali się nie uważać ich za niewygody, byle nie wydawać pieniędzy.
Skutkiem tego i kanapa w bawialnym pokoju była cała w plamach, dlatego skórzany fotel Ilji Iwanowicza nazywano tylko skórzanym; w samej zaś rzeczy zamiast skóry były tam jakieś strzępki i sznurki; skóry pozostało tylko kawałek na tylnem oparciu, reszta od pięciu lat porwała się na strzępy i odpadła. Może dlatego i wszystkie wrota były zawsze krzywe i ganek się chwiał. Zapłacić za coś najbardziej potrzebnego jednorazowo dwieście, trzysta, pięćset rubli, wydawało się im prawie samobójstwem.
Dowiedziawszy się, że jeden z młodych obywateli z okolicy jeździł do Moskwy i zapłacił tam za tuzin koszul trzysta rubli, dwadzieścia pięć rubli za buty i czterdzieści za kamizelkę, stary Obłomow przeżegnał się i rzekł prędko z przerażeniem:
— Takiego panicza trzebaby do więzienia wpakować.
Naogół byli obojętni na wszelkie polityczno-ekonomiczne doktryny o konieczności szybkiego i żywego obrotu kapitału, na zwiększenie produkcji i jej wymianę. W prostocie duszy oni jedynie rozumieli i w życie wprowadzali zasadę — że kapitał najlepiej trzymać w żelaznym schowku.
Na fotelach w bawialnym pokoju siedzą i drzemią zarówno gospodarze, jak i zwykli mieszkańcy Obłomówki.
Śród siedzących najczęściej panuje milczenie — wszyscy przecież codziennie widują się ze sobą; wzajemne tematy do rozmowy są już wyczerpane i zbadane. Nowiny z zewnątrz przychodzą skąpo.
Cicho, słychać tylko ciężkie stukanie butów domowej roboty Ilji Iwanowicza. Zegar ścienny, zamknięty w szafce, wydaje głuchy dźwięk wahadła i tylko szmer przerwanej lub odgryzanej zębami nici przez Pelagję Ignatjewnę lub Nastasję Iwanównę przerywa głęboką ciszę.
Tak mija czasem pół godziny. Tylko kiedy niekiedy ktoś ziewnie głośno, usta krzyżem świętym przeżegna i przemówi: Boże, zmiłuj się nade mną.
Za nim ziewnie sąsiad, potem drugi, jak gdyby na komendę otwierają usta — i tak zaraźliwa rozrywka obejdzie wszystkich. Czasem tylko u kogoś przy mocniejszem ziewnięciu łza się ukaże.
Ilja Iwanowicz podejdzie do okna, spojrzy i powie z pewnem zdziwieniem:
— Dopiero piąta godzina, a już tak ciemno.
— Tak — ktoś odpowie — w tym czasie zwykle ciemno, przychodzą długie wieczory.
Na wiosnę zdziwi się i ucieszy, że następują już dnie dłuższe. Spytajcie jednak, poco im te długie dnie — sami nie wiedzą.
I znowu wszyscy milczą.
Ktoś pocznie rozjaśniać świecę, która nagle zgaśnie. Wszyscy się wstrząsną.
— Gość nieoczekiwany — ktoś powie koniecznie.
Czasem na ten temat nawiąże się rozmowa.
— Któżby to mógł być? — odezwie się pani domu. — Może Nastasja Fiodorówna? Ach, dałby to Bóg! Ale nie, ona może dopiero przed świętami przyjechać. Cóżby to była za radość! Tobyśmy się nacałowały i napłakały razem! I na ranne nabożeństwo, i na mszę razem. Ale nie zdążyłabym za nią. Ja, chociaż młodszą jestem od niej, nie potrafiłabym stać tak długo!
— A kiedyżto ona odjechała od nas? — spyta Ilja Iwanowicz. — Zdaje się po świętym Eljaszu?
— Cóż, ty, Ilja Iwanowicz, naplączesz zawsze! O wiele wcześniej wyjechała.
— Zdaje się, że na św. Piotra i Pawła tu była — twierdzi Ilja Iwanowicz.
— Ty zawsze tak! — z wyrzutem odpowie żona. — Sprzeczasz się — wstyd tylko.
— Jakto nie, nie na Piotra i Pawła! Wtenczas właśnie pierogi z grzybami ciągle bywały — ona tak je lubi...
— Ależ to Marja Onisimówna, ona lubi pierogi z grzybami. Jak ty tego nie pamiętasz! Ale i Marja Onisimówna nie na Eljasza, lecz na Prochora i Nikanora była.
Rachunek czasu prowadzili Obłomowcy według świąt. Działo się to może częściowo i dlatego, że z wyjątkiem starego Obłomowa, inni mylili się ciągle w miesiącach i datach.
Zamilknie zwyciężony Ilja Iwanowicz i znowu całe towarzystwo zastygnie w drzemce. Iljusza, schowawszy się za plecy matki, także drzemie, a czasem zasypia zupełnie.
— Tak — odezwie się wreszcie ktoś z gości, westchnąwszy głęboko — mąż Marji Onisimówny nieboszczyk co za chłop był, Bóg z nim, zdrowiuteńki — a umarł! Do sześćdziesięciu lat nie dociągnął. Taki mógłby przecie żyć sto lat!
— Wszyscy umrzemy, kiedy komu Bóg przeznaczy! — mówi Pelagja Ignatjewna westchnąwszy. Jedni umierają, a oto u Chłopowych, powiadają, ledwie jedne chrzciny minęły, następują drugie. Powiadają, że Anna Andriejewna znowu po połogu. Byłoby to już szóste dziecko.
— Czy to jedna Anna Andriejewna! — rzekła gospodyni. — Gdy brata jej ożenią — to dopiero posypią się dzieci. A kłopotów będzie — strach! Młodzi dorastają — także żenić trzeba, potem córki trzeba wydawać, a gdzie są starający się? Teraz każdy za posagiem patrzy, i posag musi być w gotówce...
— O czem to wy rozmawiacie? — spytał Ilja Iwanowicz, zbliżywszy się do rozmawiających.
— A mówimy, że...
Powtarzają mu całą rozmowę.
— Ot, życie ludzkie! — akcentem pocieszającym odezwał się Ilja Iwanowicz. — Jeden umiera, drugi się rodzi, trzeci żeni się, a my wszyscy starzejemy się nietylko z roku na rok, ale z dnia na dzień! Czem się to dzieje? Czyżby to nie było dobrze, gdyby każdy dzień był podobny do wczorajszego, a jutro jak wczoraj. Smutno się robi, kiedy o tem pomyślisz...
— Stary, się starzeje, a młody rośnie — odezwie się z kąta jakiś cienki głos.
— Trzeba Bogu dziękować za to, co jest i nie myśleć o niczem! — ostro zauważyła gospodyni.
— Prawda, prawda! — lękliwie ale szybko powiedział Ilja Iwanowicz, któremu zachciało się trochę pofilozofować — począł znowu mierzyć krokami pokój.
Znowu długie zapanowało milczenie, słychać było tylko szelest nici.
Czasem gospodyni przerwie milczenie.
— Tak, ciemno na dworze... — odezwie się. — Gdy, Bóg da, doczekamy świąt, przyjadą swoi w odwiedziny i będzie weselej. Nie spostrzeżesz, jak minie wieczór. Gdyby Melanja Petrowna przyjechała — toby dopiero było wesoło! Czego ona nie wymyśli! I z ołowiu wylewać, i wosk topić, i za wrota wybiegać chłopów o imiona pytać — wszystkie dziewki zbałamuci. Zabawy różne wymyśla... taką już jej natura!
— Światowa kobieta — zauważył jeden ze słuchaczy. — Przed trzema laty ona także wymyśliła ślizgawkę z gór... wtedy, kiedy Łuka Sawicz czoło sobie rozbił.
Wszyscy ożywili się nagle, spojrzeli na Łukę Sawicza i śmiać się poczęli.
— Jak to było, Łuka Sawicz, opowiedz nam — mówi Ilja Iwanowicz i śmieje się do rozpuku.
— O czem tu gadać! — odpowiada Łuka Sawicz trochę zagniewany. — Wszystko to wymyślał Aleksiej Naumycz. Nic podobnego nie było wcale.
— He! — odezwali się wszyscy chórem. — Jakto nic nie było! Przecież my żyjemy jeszcze i pamiętamy... A łeb, łeb... dotychczas szramę widać!
I znów śmiech powszechny.
— Jest tu się z czego śmiać... — stara się przerwać ten wybuch Łuka Sawicz. — Jabym... i nie tego... ale ten Waśka zbój... saneczki stare podsunął... rozlazły się pode mną... a ja wtedy...
Powszechny śmiech zagłuszył jego opowiadanie. Nadaremnie usiłował dokończyć historję wypadku, śmiech opanował całe towarzystwo, przeszedł do przedpokoju, do garderoby, ogarnął dom cały. Wszyscy przypomnieli sobie zabawny wypadek, i śmiali się długo, ciesząc się, jak bogowie olimpijscy. Ledwie śmiech przygłuszy się nieco, znowu ktoś doda jakiś szczegół — i znowu wybuch.
Wkońcu z trudem uspokoili się wszyscy.
— A teraz na święta będziesz saneczkował, Łuka Sawicz? — spytał pomilczawszy chwilkę Ilja Iwanowicz.
Znowu wybuch śmiechu, trwający dziesięć minut.
— A możeby kazać Antypce w czasie postu znowu górkę do saneczkowania przygotować? — rzekł Obłomow. — Łuka Sawicz wielki amator saneczkowania... radby już zacząć...
Lecz śmiech całego towarzystwa przerwał mu mowę.
— Ale czy saneczki całe? — ktoś spytał, wstrzymując się od śmiechu.
Znowu śmiech.
Długo śmieli się wszyscy. Nareszcie poczęli uspokajać się powoli. Jeden ocierał łzy, drugi nos, trzeci straszliwie zakaszlał się i pluł, z trudem mówiąc:
— Ach, Boże mój! Mało mnie kaszel nie zadusił. Naśmiałem się wtedy, jak Boga kocham! Prawdziwy grzech! Jak on wtedy grzbietem do góry, a poły kaftana — na dwie strony...
Tu nastąpił ostateczny, najdłużej trwający wybuch śmiechu, a potem wszystko ucichło. Jeden westchnął, drugi ziewnął głośno, przygadując, wreszcie zapanowało milczenie.
Słychać było tylko ruchy wahadła zegara, stukanie butów Obłomowa i lekki trzask odrywanej nici.
Nagle Ilja Iwanowicz stanął pośród pokoju i z twarzą przerażoną chwycił się za koniec nosa.
— Cóż to znowu za bieda przyczepiła się? Patrzcie! — zawołał. — Ktoś umrze... świerzbi mnie koniec nosa...
— Ach, mój Boże! — klasnąwszy w dłonie krzyknęła żona. — Ktoś umrze nie wtedy, kiedy koniec nosa świerzbi, ale kiedy świerzbi siodełko na nosie. Ty Ilja Iwanowicz, jakże ty nie pamiętasz tego. To samo powiedz kiedyś przy gościach — a wstydu się nałykasz...
— A cóż to znaczy, jeżeli tylko koniec nosa świerzbi? — zawstydzony spytał Ilja Iwanowicz.
— To znaczy do kieliszka zaglądać... a ty o umarłym pleciesz!
— Wszystko się mąci! — rzekł Ilja Iwanowicz. — Trudno zapamiętać: to z boku nos świerzbi, to na końcu, to brwi...
— Jeśli z boku — podchwyciła Pelagja Iwanówna — to oznacza nowinę, jeśli brwi — to ktoś będzie płakał, jeśli czoło — będzie się kłaniał; z prawej strony świerzbi u mężczyzny, z lewej — u kobiety. Jeśli świerzbią uszy — to na deszcz, usta — będzie się ktoś całował, wąsy — prezenty zjadać, łokcie — spanie na nowem miejscu, podeszwy — oznaczają podróż.
— No, Pelagja Iwanówna maładica! — zawyrokował Ilja Iwanowicz. — A jeszcze... jeśli potylica swędzi — to masło będzie tanie...
Damy poczęły się śmiać i szeptać sobie do ucha, niektórzy z mężczyzn się uśmiechali. Zdawało się, że znowu śmiech wybuchnie, ale w tej chwili usłyszano w pokoju odgłos podobny do warczenia psa i prychania kota, kiedy zamierzają rzucić się na siebie. To zegar począł wybijać godzinę.
— He! Dziewiąta godzina — z radosnem zdziwieniem krzyknął Ilja Iwanowicz. — Patrzaj! Nie spostrzegliśmy, jak czas minął! Hej! Waśka! Wańka! Motka!
We drzwiach stanęły trzy zaspane twarze.
— Cóż, wy nie nakrywacie do stołu? — ze zdziwieniem i gniewem zapytał Obłomow. — Żaden z was nie pomyśli o nas. No, czegóż czekacie? Prędzej! Dawać wódkę!
— Otóż dlatego koniec nosa swędził! — zauważyła Pelagja Iwanówna. — Będzie pan pił wódkę i zaglądnie do kieliszka.
Po wieczerzy, pocałowawszy się między sobą i przeżegnawszy siebie wzajemnie, wszyscy odchodzą do swoich łóżek i sen ogarnia ich spokojne głowy.
Widzi Ilja Iljicz nie jeden i nie dwa takie wieczory ale dnie, miesiące, lata uchodzą w przeszłość tak samo.
Nic nie naruszało jednostajności takiego życia, a Obłomowcom ono nie ciążyło. Nie wyobrażali też sobie, że można żyć inaczej, a gdyby mogli — to tej zmiany ze strachem byliby się wyrzekli.
Innego życia i nie pragnęli i nie lubiliby. Przykro by im było, gdyby zaszły jakieś okoliczności, któreby wpłynęły na zmianę tego trybu życia. Żalby zagryzł ich, gdyby jutro miało być niepodobne do dnia dzisiejszego, a pojutrze do jutra.
Poco im rozmaitości, przemiany, innego życia, czego tak pragną niektórzy? Niech też inni piją z tej czary, a im, Obłomowcom, nic do tego. Niech sobie inni żyją, jak chcą.
Wszelkie zmiany, choćby nawet i na dobre, wymagają kłopotów, trosk, biegania. Nie siedź na miejscu — handluj, pisz, ruszaj się, — to nie żarty!
Obłomowcy przez całe dziesiątki lat sapali, drzemali, ziewali albo śmiali się dobrodusznie, zadowalniając się wiejską wesołością, lub zebrawszy się w kółko, opowiadali sobie, co kto widział we śnie.
Jeśli sen był straszny, wszyscy zamyślali się nad tem, lękając się naprawdę; jeśli proroczy — wszyscy szczerze cieszyli się albo smucili, stosownie do tego, czy sen był wesoły lub smutny. Jeśli sen wymagał jakiej ostrożności — natychmiast starano się zapobiec temu.
Jeśli nie to, to grają w duraka lub „kozyr“, a w święta z gośćmi w bostona, albo kładą wielkie „pasjanse“, wróżą na króla czerwiennego lub na żołędną damę, przepowiadając małżeństwo.
Czasem przyjedzie jakaś Natalja Fadiejewna w gościnę na tydzień lub dwa. Z początku starsze kobiety zrobią przegląd całej okolicy, kto i jak żyje, co robi. Zaglądną nietylko do małżeńskiego życia, ale nawet w zakulisowe jego strony, w najtajniejsze pomysły i zamiary każdego, wlezą do duszy jego, wyłają, osądzą winnych, a najsurowiej niewinnych mężów. Potem wyliczą, gdzie i jakie były imieniny, chrzciny, urodziny, kto i czem traktował, kogo proszono, a kogo nie.
Zmęczywszy się tem, poczną sobie wzajemnie pokazywać nowe suknie, płaszcze, nawet spódnice i pończochy. Gospodyni chwali się płótnem, nićmi, koronkami domowej roboty.
Ale i ten temat wyczerpie się. Wtenczas spędzają godziny na piciu kawy, herbaty, na spożywaniu konfitur. Potem dopiero zaczyna się milczenie.
Siedzą długo, spoglądając na siebie wzajemnie, niekiedy ciężko wzdychając. Czasem któraś zapłacze bez powodu.
— Co tobie, matuszka? — spyta ktoś z przerażeniem.
— O, smutno, gołąbeczko — odpowiada gość z westchnieniem. — Rozgniewaliśmy grzeszni Pana Boga... Nic dobrego spodziewać się nie można.
— Ach, nie strasz, nie trwóż nas! — przerywa gospodyni.
— Tak, tak — twierdzi tamta. — Ostatnie dnie przyszły... jeden naród na drugi powstanie, jedno carstwo na drugie... nastąpi koniec świata, Nataljo Fadiejewno — i obie płaczą rzewnie.
Żadnego powodu do tego ze strony Natalji Fadiejewny nie było i nikt na nikogo nie powstawał, nawet komety w tym roku nie było, ale stare kobiety miewają czasem smutne przeczucia.
Rzadko bardzo takie przepędzanie czasu przerywa jakiś nadzwyczajny wypadek: kiedy naprzykład, wszyscy w całym domu, od wielkiego do małego, zaczadzieją.
O innych chorobach nie słychać było ani w domu, ani na wsi, chyba ktoś po nocy natknie się na jakiś dół, spadnie ze strychu z sianem, albo z dachu spadnie deska i łeb komuś rozwali.
Ale wszystko to zdarzało się rzadko, a wobec takich nieprzewidzianych wypadków stosowano domowe, wypróbowane środki lecznicze: rozcierano bolące miejsce przed zorzą, dawano wypić święconej wody, coś poszeptano — i wszystko mijało.
Zaczadzenie zdarzało się dość często. Wtenczas wszyscy nieruchomo leżeli na łóżkach, słychać było jęki i westchnienia. Jeden okłada sobie głowę kiszonemi ogórkami i zawiąże ją ręcznikiem; drugi kładzie żurawiny do uszu i wącha chrzan, trzeci w jednej koszuli wychodzi na mróz, czwarty leży bez czucia na podłodze.
Zdarzało się to perjodycznie raz lub dwa razy na miesiąc, bo ciepła nie lubiano puszczać daremnie do komina i zamykano zasuwy pieców, kiedy w nich jeszcze paliły się ogniki, jak w „Robercie djable“. Ani do leżanki, ani do żadnego pieca nie można było przyłożyć ręki, ażeby bąbel nie wyskoczył.
Raz tylko jednostajność tego życia przerwana została wypadkiem rzeczywiście nieoczekiwanym.
Gdy, odpocząwszy po ciężkim obiedzie, wszyscy zeszli się na herbatę, powrócił z miasta obłomowski mużyk i długo szukał czegoś w zanadrzu; znalazł nareszcie zmięty list na imię Ilji Iwanowicza Obłomowa.
Wszyscy zaniemieli. Gospodyni nawet pobladła trochę na twarzy. Wszystkich oczy zwróciły się i nosy pochyliły w stronę listu.
— Co za niespodzianka! Od kogo to być może? — oprzytomniawszy trochę, spytała żona.
Obłomow ujął list i z podziwem obracał go w ręku, nie wiedząc, co począć.
— Skąd go wziąłeś? — pytał mużyka. — Kto ci go dał?
— W zajeździe, w mieście, tam gdziem się zatrzymał — mówię ci. Z poczty dwa razy przychodzili pytać, czy niema tu jakiego mużyka z Obłomówki... jest list do waszego barina...
— No?
— No... ja najprzód schowałem się... sołdat z listem odszedł. Ale djaczek z Wierchłówki widział mnie i powiedział... Sołdat przyszedł raz drugi. A jak przyszedł drugi raz, począł mnie łajać i oddał list... piętaka zapłaciłem. Pytam go: cóż mam z listem robić? Gdzie go oddać? Kazano oddać waszej miłości.
— Pocożeś go wziął? — gniewnie zapytała barinia.
— Ja nie chciałem. Naco nam ten list? Nam nie trzeba. Nam, powiadam, nie kazano brać listów, nie śmiem brać... idźcie sami z listem! Ale sołdat począł mię strasznie łajać... chciał się naczalstwu na mnie skarżyć... więc wziąłem.
— Durak! — zakończyła barinia.
— Od kogo to może być? — w zamyśleniu pytał Obłomow, przypatrując się adresowi.
Pismo jak gdyby znajome...
List począł krążyć z rąk do rąk. Poczęto rozprawiać, odgadywać, od kogo i coby tam być mogło? Wszystkich ogarnęła niepewność.
Ilja Iwanowicz kazał wyszukać okulary. Z półtory godziny szukano. Nałożył na nos i już miał zamiar list otworzyć...
— Daj pokój! Nie otwieraj! Ilja Iwanowicz — z trwogą zatrzymała żona jego rękę — kto to wie, jaki to list... Jeszcze się może nieszczęście jakie przytrafić. Wiesz, jacy teraz ludzie na świecie! Jutro albo pojutrze przeczytasz — nie ucieknie.
Obłomow list wraz z okularami schował pod klucz. Wszyscy usiedli do herbaty. List mógłby tam lata całe przeleżeć, gdyby nie był zjawiskiem niezwykłem w Obłomówce i nie zaniepokoił umysłów wszystkich. Przy herbacie, jeszcze na drugi dzień, nie było innej rozmowy — tylko o liście.
Nareszcie cierpliwość pękła. Czwartego dnia zebrali się wszyscy i z trwogą list rozpieczętowali. Obłomow spojrzał na podpis.
— Radiszczew! — przeczytał. — A... to przecież od Filipa Matwiejewicza!
— A... a... e... e... Otóż od kogo! — dało się słyszeć ze wszystkich stron. — To on jeszcze żyje dotychczas? Patrz! Jeszcze nie umarł! No, chwała Bogu! Co też on pisze?
Obłomow począł czytać głośno. Pokazało się, że Filip Matwiejewicz prosi o przepis na robienie piwa, które zwykle doskonale warzyli w Obłomówce.
— Posłać! Posłać mu! — krzyknęli wszyscy. — Trzeba napisać list...
Upłynęło ze dwa tygodnie.
— Trzeba, trzeba napisać! — mówił Ilja Iwanowicz do żony. — Ale gdzie przepis?
— A gdzie? — pytała żona. — Trzeba poszukać... Poczekaj, czego się śpieszysz... Da Bóg, doczekamy świąt... zjemy święcone... Wtedy napiszesz... nie ucieknie...
— W rzeczy samej, w czasie świąt napiszę — odrzekł Ilja Iwanowicz.
W czasie świąt znowu o liście było mowa. Ilja Iwanowicz zebrał się nareszcie napisać. Poszedł do swego gabinetu, nałożył okulary i usiadł przy stole.
W domu zapanowała niezmącona cisza. Usłudze nakazano nie stukać i nie hałasować. Barin pisze! — mówili jedni drugim głosem trwożliwym i poważnym, jakim zwykle mówią w domu, gdy leży trup na katafalku.
Ledwie tylko napisał: Wielmożny Panie — powoli, krzywo, drżącą ręką i tak ostrożnie, jak gdyby robił coś niebezpiecznego, gdy weszła żona.
— Szukałam, szukałam — niema przepisu! — powiedziała. — Trzebaby jeszcze poszukać w sypialnym pokoju w szafie.
— Pocztę trzeba wysłać — odparł Ilja Iwanowicz.
— A ileż to kosztuje?
Obłomow wyszukał stary kalendarz.
— Czterdzieście kopiejek — rzekł.
— Czterdzieście kopiejek na głupstwo wydawać! — zauważyła żona. — Poczekamy lepiej, może jaka okazja będzie do miasta. Każ chłopom, ażeby się dowiadywali.
— W samej rzeczy, okazją lepiej — odpowiedział Ilja Iwanowicz — strząsnął pióro, zamknął kałamarz i zdjął okulary.
— Istotnie, tak będzie lepiej — zakończył. — Nie ucieknie, zdołamy jeszcze wysłać.
Niewiadomo, czy Filip Matwiejewicz doczekał się przepisu.
Ilja Iwanowicz brał nawet czasem książkę do ręki, wszystko jedno jaką. Nie przypuszczał nawet, że czytanie może być jakąś potrzebą. Uważał je poprostu za zbytek, za coś takiego, bez czego można się obejść bardzo łatwo, tak samo, jak można zawiesić obraz na ścianie, ale można i nie wieszać; można pójść na przechadzkę, ale można i nie pójść. Dlatego też było dla niego rzeczą obojętną, jaką książkę czyta. On patrzył na nią, jak na rozrywkę, z nudów, kiedy nic nie było do roboty. — Dawno już nie czytałem książki — powie. Albo niekiedy zmieni frazes: ano, poczytam trochę, — albo wprost bez myśli żadnej, wypadkiem z niewielkiej kupy książek, które mu po bracie zostały, wyjmie pierwszą lepszą. Czy Golikow wpadnie mu do ręki, czy „Sennik najnowszy“, Cheraskowa „Rossiada“, czy coś Sumarokowa, czy wkońcu jakieś wiadomości z przed trzech lat — wszystko mu jedno, wszystko czytał z jednakową przyjemnością, dodając od czasu do czasu:
— Uważasz, co wymyślił! Prawdziwy rozbójnik! Oby ci pusto było!
Wykrzykniki te odnosiły się do autorów, którzy wogóle w oczach jego nie cieszyli się żadnym szacunkiem. Miał on dla pisarzy szczególnego rodzaju lekceważenie, jakie miewali ludzie dawnych czasów... Wszelkiego rodzaju pisarzy uważał za wesołych chłopców, hulaków, pijaków i takich zabawiaczy publiczności, jak, dajmy na to — tancerzy bałaganowych, linoskoczków.
Czasem, z gazety z przed trzech lat, przeczyta coś obecnym lub opowie.
— Oto z Hagi piszą — powiadał — że J. K. Mość Król raczył szczęśliwie powrócić do pałacu, z krótkotrwałej podróży — i przy tej sposobności przez okulary obejrzy wszystkich swoich słuchaczy.
Albo też.
— W Wiedniu taki a taki poseł otrzymał swoje kredytywy.
— A tu oto piszą — czytał dalej — że powieści pani Genlis przełożone zostały na język rosyjski.
— Nato zapewne tłumaczą — zauważy ktoś ze słuchaczy — ażeby od naszego brata dworjanina wytumaniać pieniądze.
A biedny Iljusza jeździ a jeździ do Sztolca na naukę. Ledwie się obudzi w poniedziałek, już go smutek ogarnia. Słyszy ostry głos Waśki z ganku:
— Antijka! Zakładaj bułanego, panicza do Niemca odwieźć!
Serce mu zadrży. Zasmucony przychodzi do matki. Matka wie poco i pocznie pigułkę ozłacać, wzdychając na samą myśl tygodniowej rozłąki z synalkiem.
Nie wiedzą, czem go nakarmić tego ranka — napieką bułeczek, rogalików, dadzą mu wędliny do koszyka, suchych i mokrych przysmaków, a nawet specjałów spożywczych. We wszystko to zaopatrywano go pod tym pretekstem, że u Niemca chude pożywienie.
— Tam się nie nakarmisz — mówili Obłomowcy, — na obiad dadzą ci zupkę, pieczeń, kartofli, a na wieczerzę — „morgen fri, nos utri“.
Najczęściej Ilji Iljiczowi śnią się takie poniedziałki, kiedy nie słyszy głosu Waśki, nawołującego do zaprzęgania bułanego konia i kiedy matka przy rannej herbacie wita go uśmiechem i przyjemną nowiną:
— Dzisiaj nie pojedziesz. W czwartek wielkie święto, nie warto na trzy dni jeździć.
Albo nagle zakomunikuje mu:
— Dziś tydzień pełen kłopotów — nie do nauki! Będą piec bliny!
A jeśli i nie ta przeszkoda, to matka w poniedziałek, popatrzywszy pilnie na niego, powie:
— Cóż to dzisiaj, oczy masz takie nieświeże. Zdrów jesteś?
Pokiwa głową.
Chytry chłopak zdrowiuteńki, ale milczy.
— Zostań przez ten tydzień w domu, a potem, zobaczymy, co Bóg da.
Wszyscy w domu byli przekonani, że nauki i kłopoty domowe nigdy nie powinny łączyć się ze sobą, albo że święto w czwartek jest nieprzekraczalną przeszkodą do nauki na cały tydzień.
Chyba tylko jakiś służący albo dziewka, których wyłają za panicza, mruknie:
— Pieszczoszek! Obyś już prędko do swego Niemca odjechał!
Czasem się zdarza, że Antypka we środku tygodnia zjawia się u Niemca na swoim bułanym koniu, aby zabrać Ilję Iljicza.
— Przyjechała — powiada — Marja Sawiszna lub Natalja Fadiejewna w gościnę, albo Kuzowkowie z dziećmi, proszę wracać do domu!
Czasem przez trzy tygodnie Iljusza próżnuje w domu, a potem — patrz — już i do wielkiego tygodnia niedaleko, potem święta, potem ktoś w domu, niewiadomo dlaczego, zadecyduje, że w Fominym tygodniu nie uczą się. Do lata pozostają dwa tygodnie — nie warto jechać, a w lecie i sam Niemiec wypoczywa — można tedy naukę zostawić do jesieni.
Wszystko to, wziąwszy w rachubę, pokazuje się, że Ilja Iljicz pół roku próżnuje, ale jak rośnie przez ten czas! Jakiej tuszy nabierze! Jak sypia dobrze! Nie nacieszą się nim w domu, przeciwnie, uważają, że gdy wraca w sobotę od Niemca, bywa chudy i blady.
— Czy to o nieszczęście trudno! — mówili ojciec i matka. — Nauka nie ucieknie, a zdrowia kupić nie można; zdrowie najdroższe mu w życiu. Widzisz, on z nauki przyjechał, jakby ze szpitala wyszedł... Ciałka mu spadnie... chudziutki taki... a swawolnik — radby tylko biegać.
— Tak — zauważał ojciec — nauka, to nie nasz brat! Najsilniejszego w barani róg skręci!
Kochający dziecko rodzice ciągle wynajdywali powody do zatrzymywania syna w domu. Powodów, poza świętami, nie brakło nigdy. W zimie zdawało się nieraz, że — za zimno, w lecie — za gorąco, nie można jechać, a czasem i deszcz zacznie padać, w jesieni słota przeszkadza. Czasem Antipka niepewny — patrzy jakoś niedobrze, pokaże się, że się upił, może być bieda — w drodze zagrzęźnie, przewróci się.
Obłomowcy usiłowali jednak powodom tym nadać jak najwięcej pozorów słuszności w swoich własnych oczach, a szczególnie w oczach Sztolca, który w oczy i poza oczy donerweterował na takie niedbalstwo.
Czasy Prostakowych i Skotininych dawno już minęły. Przysłowie: „wiedza to światło, a niewiedza — ćma“ błądziło już po wsiach i siołach wraz z książkami, rozwożonemi przez wędrownych księgarzy.
Starzy ludzie rozumieli potrzebę wykształcenia, ale oceniali je tylko zewnętrznie. Widzieli, że ci i owi zajmowali stanowiska poważne, otrzymywali „czyny“, „chresty“ i pieniądze nie inną drogą, jak tylko przez naukę; widzieli, że krucho bywało ze starymi kancelaryjnymi urzędnikami, zagorzałymi służbistami i wielbicielami dawnych metod, przyzwyczajonymi do „kawyczek“ i „kruczków“.
Poczęły krążyć złowieszcze wieści o konieczności nietylko umiejętności pisania, ale i o potrzebie innych, niesłychanych dotychczas nauk. Między tytułem radcy a kolegjalnym asesorem była przepaść; ażeby przejść przez most, trzeba było posiadać stopień naukowy.
Starzy służbiści, wychowankowie rutyny i kubanów, wymierali. Wielu z nich, którzy jeszcze nie zdołali umrzeć, usunięto ze stanowiska z powodu niedostateczności wiedzy, innym wytoczono procesy; najszczęśliwsi byli ci, którzy, pożegnawszy się z nowym porządkiem, usunęli się dobrowolnie i schronili do spokojnych kątów, nabytych niezbyt — uczciwemi środkami.
Obłomowcy rozumieli, o co chodzi, rozumieli potrzebę wykształcenia, ale tylko z punktu wygody materjalnej. O wewnętrznej potrzebie nauki mieli wszakże pojęcie bardzo niewyraźne i dalekie od istoty rzeczy. Chcieli też i dla swego Iljuszy zdobyć jakieś świetne przywileje.
Marzyli dla niego o złotem haftowanym mundurze radcy w najwyższej izbie, — matce śniło się nawet gubernatorstwo. Ale godności te chcieliby zdobyć byle jak, jak najtaniej, rozmaitemi sztuczkami ominąć rozrzucone na drodze do nauki i godności kamienie i przeszkody, bez trudu przeskakiwać przez nie, — — uczyć się lekuchno, jak najmniej, nie wyczerpując duszy i ciała, nie do utraty błogosławionej, w dziecinnych latach zdobytej tuszy, a tak sobie, byle tylko zachować przepisane formalności i zdobyć w jakiś sposób dyplom, opiewający, że Iljusza „przeszedł wszystkie nauki i sztuki“.
Cały ten obłomowski system wychowania napotkał silną opozycję w systemie Sztolca. Walka z obu stron była ciężka. Sztolc prosto, ale jawnie i uporczywie zwalczał przeciwników, którzy uchylali się od ciosów w różny sposób, opisany już przez nas.
Decydujące zwycięstwo nie przechylało się. Może niemiecka wytrwałość zwyciężyłaby skostniałość Obłomowców, ale Niemiec spotkał przeszkodę na własnej swojej stronie. Rzecz w tem, że syn Sztolca psuł Obłomowa: podpowiadał mu, lub robił za niego lekcje i przekłady.
Ilji Iljiczowi jasno przedstawia się we śnie własne jego życie w domu rodzicielskim i życie u Sztolca.
W domu, ledwie się obudzi, już przy łóżku stoi Zacharko, późniejszy znakomity jego kamerdyner, Zachar Trofimowicz.
Zachar, jak niegdyś niańka, naciąga mu skarpetki, buty, a Iljusza, już czternastoletni chłopak, robi tyle tylko, że leżąc podstawia mu jedną lub drugą nogę, a gdy się coś wyda mu nie według myśli, rżnie go nogą w nos.
Gdy niezadowolony Zacharko się poskarży, to od starych otrzymuje jeszcze dodatkowego szturchańca.
Potem Zacharko rozczesuje mu włosy grzebieniem, wciąga kurtkę, ostrożnie wsuwając ręce Ilji Iljicza do rękawów, aby go nie utrudzać zbytecznie i przypomina mu, że trzeba jeszcze zrobić to i owo, umyć się rano lub t. p.
Gdy Ilja Iljicz zapragnie czego, dość mu tylko skinąć ręką, a kilkoro sług rzuca się, by mu usłużyć; chce coś wziąć, a nie może dosięgnąć, zapragnie czegoś, coś mu trzeba przynieść, i jako chłopiec młody chętnieby sam sobie usłużył, ojciec, matka, trzy ciotki w jeden głos się odezwą:
— Dokąd? Czego? A Waśka? A Wańka? A Zacharko poco? Hej! Wańka, Waśka! Zacharko! Cóż wy gapie patrzycie? Ja wam...
I nie udało się nigdy Ilji Iljiczowi zrobić coś dla siebie samemu.
Wkrótce przekonał się, że jest to daleko wygodniej — i nauczył się pokrzykiwać.
Czy zejdzie ze wschodów, czy wyjdzie na dziedziniec — nie obejdzie się bez troski, aby nie upadł, nie potłukł się.
Gdy zechce w zimie wyjść do sieni albo otworzyć okno, aby odświeżyć powietrze, zaraz wołania: dokąd? jak można? Nie biegaj, nie chodź, nie otwieraj — przeziębisz się...
Iljusza nie bez zmartwienia zostawał w pokoju, pielęgnowany, jak kwiatek egzotyczny w cieplarni, pod szkłem, rósł powoli, blado.
Niekiedy budzi się taki żywy i świeży, taki wesoły; czuje, że coś w nim gra, kipi, jak gdyby wskoczył w niego jakiś djablik, który go drażni i jakby zaprasza, aby wlazł na dach, siadł na konia i popędził w pole, na łąkę, gdzie koszą siano, albo skoczył na płot, aby rozdroczyć psy wiejskie. Czasem chciałby pędem przelecieć przez wieś, potem w pole, w zarośla, do brzozowego gaju, albo w trzy skoki zlecieć na dno parowu, albo z chłopakami pobawić się w śnieżki lub pomocować się z nimi.
Djablik jakiś wewnątrz siedzący wciąż go podnosi, wstrzymuje się, krzepi, wkońcu nie wytrzyma i nagle bez czapki, jednym skokiem z ganku — już jest na dworze, za bramą, uchwyci po drodze parę garści śniegu i pędzi do kupy chłopaków.
Świeży wiatr jak nożem rżnie mu twarz, mróz szczypie w uszy, usta i chłód w gardło wlatuje, a pierś całą ogarnia jakaś radość. Pędzi, ile nóg starczy, krzyczy, śmieje się.
Dopadł chłopaków, — bęc śnieżką, — nie trafił, ledwie chciał drugą śnieżkę zrobić, gdy w twarz go uderzyła cała bomba śniegu. Upadł, boli go, bo nie przywykł do tego, ale wesół, śmieje się, choć oczy łez pełne...
W domu tymczasem gwałt się zrobił — Iljuszy niema! Na dziedziniec wyskoczył Zacharko, za nim Waśka, Mitka, Wańka, biegną wszyscy jak opętani przez dziedziniec.
Za nimi pędzą dwa psy, chwytając ich za pięty, gdyż, jak wiadomo, nie mogą obojętnie patrzeć na pędzącego człowieka.
Ludzie pędzą z krzykiem i jękiem, psy szczekają — wszystko leci przez wieś.
Dobiegli do chłopaków i rozpoczęli rozprawę po swojemu: jednego za łeb, drugiego za uszy, innego w potylicę, dostało się groźby i ojcom.
Potem dopiero opanowali panicza: ubrali go w przyniesioną szatę ojcowską, okutali dwiema kołdrami i z triumfem na ręku przynieśli do domu.
W domu już go mieli za zaginionego. Gdy jednak ujrzano go zdrowego i całego, radość rodziców była nie do opisania. Podziękowano Panu Bogu za wybawienie go z nieszczęścia, napojono miętą, odwarem bzu, na noc nastojem z malin i przez trzy dni przetrzymano go w pościeli. Dla niego jedno tylko było lekarstwo — znowu polecieć i bawić się w śnieżki.
Gdy tylko chrapanie Ilji Iljicza doszło do uszu Zachara, zeskoczył ostrożnie, bez szmeru z leżanki, wysunął się na palcach do sieni, zamknął drzwi na klucz i wyszedł za bramę.
— A, Zachar Trofimycz! Prosimy bardzo! Dawno nie było was widać — mówili różnemi głosy furmani, lokaje, baby, chłopaki.
— Cóż tam z waszym? Wyszedł, czy co? — spytał stróż podwórzowy.
— Śpi, aż chrapie! — ponuro odpowiedział Zachar.
— Cóż takiego? — pytał kuczer. — Wcześnie jeszcze spać o tej porze. Niezdrów, czy co?
— Ha! Niezdrów! Nalizał się! — odpowiedział Zachar takim tonem, jak gdyby wierzył w to, co mówił. — Nie uwierzycie — sam jeden wypił półtory butelki Madery.
— E... — z zazdrością rzucił kuczer.
— Cóż to on dzisiaj tak sobie podhulał? — spytała jedna z kobiet.
— Nie, Tatjana Iwanówna! — odpowiedział Zachar, rzuciwszy na nią bokiem spojrzenie, — to nietylko dzisiaj, już on zupełnie do niczego. Mówić nawet o tem przykro.
— Tak samo i moja! — westchnąwszy zauważyła.
— A cóż Tatjana Iwanówna, pojedzie gdzie dzisiaj czy nie? — spytał kuczer. — Jabym chciał niedaleko stąd pójść...
— Gdzie ją poniesie! — odrzekła Tatjana. — Siedzi ze swoim ukochanym i nie napatrzą się na siebie.
— On do was często zachodzi — zauważył stróż. — Dokuczył mnie, przeklęty! Już wszyscy przyjdą, wszyscy wyjdą, on zawsze ostatni, a w dodatku jeszcze łaje, dlaczego frontowe drzwi nie otwarte... O! Będę ja dla niego stać na szyldwachu przed gankiem!
— Głupiec jakiś — rzekła Tatjana — takiego drugiego proszę poszukać! Jakie on prezenty jej znosi! Ona wystroi się jak paw i przechadza się nadęta. A gdyby kto zobaczył jaką spódnicę, jakie pończochy nosi — wprost wstyd patrzeć! Szyi po dwa tygodnie nie myje, a twarz tylko smaruje... Człowiek nieraz zgrzeszy, doprawdy myśląc: „Ach, ty nędzarko! Włożyłabyś chustkę na głowę i szłabyś do monasteru z bohomolcami...“
Wszyscy, oprócz Zachara, zaśmieli się.
— Doprawdy tak! — ciągnęła Tatjana. — Jak państwo może przyjmować taką do swego towarzystwa?
— O, Tatjana — to zuch baba! Nie zginie... — posypały się pochwały.
— A dokąd to wybraliście się? — ktoś spytał. — Co to macie w węzełku?
— Niosę suknię tej elegantki do szwaczki. Powiada, że za szeroka! A my jak poczniemy z Duniaszą tuszę jej ściągać, to potem przez trzy dni nic robić nie można — tak się ręce namęczą. No, muszę już iść! Dowidzenia!
— Dowidzenia! Dowidzenia! — odezwały się różne głosy.
— Dowidzenia, Tatjana Iwanówna! — rzekł kuczer — proszę przyjść wieczorkiem.
— Nie wiem jak to będzie... może przyjdę... a to tak... Dowidzenia!
— Dowidzenia! — krzyknęli wszyscy.
Na pożegnanie kuczer jeszcze rzucił:
— Dowidzenia, Tatjana Iwanówna.
— Dowidzenia! — krzyknęła odchodząc.
Po jej odejściu Zachar jak gdyby oczekiwał na swoją kolej. Usiadł na żelaznym słupku przy bramie i począł chwiać nogami, ponurym i obojętnym wzrokiem spoglądając na przechodzących i przejeżdżających.
— No, a wasz barin jak dzisiaj, Zachar Trofimycz? — spytał stróż.
— Tak jak zawsze, biesi się z tłuszczu — odpowiedział Zachar. — Z twojej to łaski nacierpiałem się niemało — wszystko z powodu mieszkania! Wścieka się — strasznie nie chce się przeprowadzać...
— A cóż ja jestem winien? — rzekł stróż. — Według mnie, niech sobie mieszka choć wiek cały! Czy to ja tutaj jestem gospodarzem? Każą mnie... Gdybym był gospodarzem... ja przecież nie gospodarz...
— Cóż on, łaje czy co? — ktoś spytał.
— Ale jak łaje! Gdyby tylko Pan Bóg dał siłę znieść to wszystko!
— Co? To jeszcze dobry pan kiedy tylko łaje — zauważył jakiś lokaj, otwierając skrzypiącą krągłą tabakierkę; ręce wszystkich, z wyjątkiem Zachara, wyciągnęły się po szczypkę tabaki. Wszyscy poczęli wąchać, kichać i pluć.
— Jeśli łaje — to lepiej — mówił tenże, — im więcej łaje, tem lepiej. Jak łaje, to nie będzie bił! Ja miałem raz takiego, że jeszcze nie pomiarkujesz coś zrobił, a on cię już za łeb trzyma.
Zachar z pogardliwym uśmiechem czekał, aż tamten skończy i rzekł do kuczera:
— Zbezcześci człowieka za nic! Wszystko dla niego — niczem.
— Trudno dogodzić, widać — zauważył stróż.
— Hi... — zachrypiał Zachar mocno, przymrużywszy oczy. — Taki wymyślny, że strach! I to nie tak, i tamto nie tak, i chodzić nie potrafisz, i usłużyć nie umiesz, i tłuczesz wszystko, i nie czyścisz, i kradniesz, i zjadasz... Tfu! na ciebie. Dziś rzucił się na mnie — wstyd powiedzieć o co! Kawałeczek sera z tamtego tygodnia został, psu niema co rzucić, ale nie! Ty nie śmiej tego ruszyć. Spytał o ser. Niema — powiadam. — I zaczął swoje! Ciebie trzeba powiesić — powiada — zgotować w gorącej wodzie i rozpalonemi do czerwoności kleszczami rwać... Kół osinowy wbić w ciebie trzeba! A sam wciąż się zbliża, zbliża... Ha, co wy myślicie o tem? Niedawno, sam nie wiem jak, oparzyłem mu trochę nogę wrzątkiem — jak on wrzaśnie! Gdybym nie odskoczył, byłby mnie kułakiem w pierś buchnął... Tak, chciał to zrobić. Z pewnością byłby buchnął!
Kuczer głową pokręcił, a stróż rzekł:
— Ostry barin, nic nie popuści!
— Jeśli tylko łaje, to dobry barin — flegmatycznie odezwał się ten sam lokaj. — Bywa gorszy, choć nie wymyśla. Patrzy, patrzy, a potem nagle — chwyci cię za włosy jeszcześ nie zmiarkował, zaco!
— To trudno — ciągnął Zachar, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa lokaja, — noga mu jeszcze się nie zgoiła... ciągle smaruje ją maścią. Tak, jeszcze!
— Ładny barin! — rzekł dwornik.
— Boże uchowaj od niego! — mówił Zachar. — Kiedyś zabije człowieka, jak mi Bóg miły, na śmierć zabije! Za lada głupstwo burzy się, łysym... — nie chce się nawet dokończyć tej łajanki. A dzisiaj coś nowego wymyślił: „ty jadowity“ — powiada. Że też się mu język nie skręcił.
— Ale cóż to znaczy! — mówił ten sam lokaj. — Jeśli tylko łaje, to jeszcze chwała Bogu... daj Boże zdrowie takiemu... Ale gdy ciągle milczy... Idziesz koło niego, on patrzy, patrzy, a potem za włosy chwyta, jak ten, u którego ja służyłem. Jeśli tylko wymyśla — to nic...
— Tak się tobie i należy, — zauważył Zachar ze złością — zato, że się wtrącasz niepotrzebnie. Jabym cię jeszcze nie tak...
— Jakże on ciebie, Zachar Trofimycz nazywa — „łysym czortem“ czy co? — spytał piętnastoletni kozaczek.
Zachar powoli głowę ku niemu zwrócił i mętny wzrok na nim zatrzymał.
— Pilnuj ty swego nosa! — złośliwie rzekł Zachar. — Jesteś jeszcze bardzo młody a ciekawy. Nic sobie z tego nie będę robił, że ty — jeneralski, czub ci naskubię! Ruszaj na swoje miejsce!
Kozaczek odsunął się o dwa kroki, zatrzymał się i z uśmiechem patrzył na Zachara.
— Co ty mi zęby pokazujesz! — z furją zachrypiał Zachar. — Pamiętaj, wpadniesz ty mi w ręce, ja ci uszy naprostuję! Nie zechcesz zębów pokazywać!
W tej chwili z sieni wybiegł słuszny lokaj w trzewikach i w liberyjnym fraku ze sznurami. Zbliżył się do kozaczka, dał mu najprzód w pysk, a potem nazwał durniem.
— Zaco mnie bijecie, Matwiej Mosieicz? — spytał zdziwiony i zawstydzony kozaczek, trzymając się ręką za twarz i nerwowo mrugając.
— A... ty jeszcze gadasz! — odpowiedział lokaj. — Ja za tobą gonię po całym domu, a ty sobie tutaj przesiadujesz!
Pochwycił go jedną ręką za włosy, schylił mu głowę i trzy razy metodycznie, spokojnie uderzył go kułakiem po karku.
— Barin pięć razy dzwonił — dodał jako moralną naukę, — a mnie łają za takiego, jak ty szczeniaka! Ruszaj!
I gestem rozkazującym wskazał mu wschody.
Chłopiec stał przez chwilkę z wahaniem, mrugnął dwa razy, spojrzał na lokaja i, widząc, że już niema naco czekać, chyba na powtórzenie kułaków, wstrząsnął czupryną i poszedł na schody.
Był to prawdziwy triumf dla Zachara.
— Dobrze go, dobrze, Matwiej Mosieicz! Jeszcze! Jeszcze! — dogadywał Zachar, ciesząc się złośliwie. — Mało! Mało! Ach, Matwiej Mosieicz, dziękuję bardzo! Nadto już ciekawy chłopiec... Oto masz „łysego czorta“. Będziesz jeszcze zęby pokazywał?
Służba śmiała się radośnie, przyjacielsko podzielając i zachowanie się lokaja, poniewierającego kozaczka, i złośliwą radość Zachara. Tylko kozaczek nie budził współczucia.
— Otóż tak samo — począł znowu pierwszy lokaj — ni z tego, ni z owego mój dawny barin... Czasem myślisz, jakby się trochę rozweselić, a on nagle, jakby domyślał się, czego chcesz, przechodzi obok, porwie cię za włosy, jak Matwiej Mosieicz Andriuszkę. A jeżeli tylko łaje — cóż to znaczy! Wielka rzecz, gdy cię nazwie „łysym czortem!“
— Ciebie możeby także uchwycił jego barin — odpowiedział kuczer, — wskazując głową do Zachara, — popatrz, jaki masz wojłok na głowie! A Zachara za co uchwyci? On ma głowę, jak tykwa... Chyba złapie za te dwie brody, co na bokach mu wiszą, tam jest za co uchwycić!
Wszyscy się zaśmiali, a Zachar jak gdyby dostał w łeb obuchem, tak był zdziwiony odezwaniem się kuczera, z którym zwykle miewał przyjacielskie rozmowy.
— Słuchajno, jak ja poskarżę się memu panu, on z pewnością znajdzie za co cię wytargać... Wygładzi ci na pewno brodę, widzisz, jaką masz kędzierzawą!
— Tęgi też twój barin, gdy cudzym kuczerom będzie brody wygładzał! Jak będziecie mieli swego kuczera, wtenczas niech mu brodę wygładza!
— Ciebie może wziąć — zachrypiał Zachar — takiego nicponia? Nie wart jesteś nawet tego, aby cię samego pod mego barina zaprząc!
— Ej, barin! — złośliwie zauważył kuczer, — gdzieście wy sobie takiego wykopali!
Powiedziawszy to, zaśmiał się sam. Stróż, cyrulik i lokaj, obrońca systemu połajanek — śmiać się poczęli.
— Śmiejcie się, śmiejcie, a ja poskarżę się panu — chrypiał Zachar. — A ty — zwrócił się do stróża — powinienbyś powstrzymywać tych rozbójników. Poczekaj, powiem ja panu, będziesz miał!
— No, dosyć, dosyć Zachar Trofimycz — uspokajał stróż. — Co on ci złego zrobił?
— Jak on śmie tak odzywać się o moim panu! — głośno zaprotestował Zachar, wskazując kuczera. — Czy on wie, kto mój pan? — z pewnem uszanowaniem pytał Zachar. — Ty i we śnie — zwrócił się do kuczera — nie zobaczysz takiego pana — dobry, rozumny, piękny! A twój? Podobny do chudej kobyły! Wstyd patrzeć, gdy wyjeżdżacie z domu na swojej burej kobyle, jak żebraki! A twój jarmiak — dziur, zliczyć nie można!
W samej rzeczy jarmiak był zupełnie cały.
— Ale tego to nie znajdziesz! — przerwał kuczer i szybkim ruchem ręki wyciągnął mu z pod pachy sterczącą koszulę.
— No, dosyć już, dosyć! — uspokajał stróż, przegradzając ich rękoma.
— Ha! Ty drzesz mi ubranie! — krzyczał Zachar, wyciągając jeszcze więcej koszulę. — Poczekaj! Pokażę to panu. Patrzcie, co on zrobił — ubranie mi podarł!
— Jakto? Ja? — rzekł kuczer trochę strwożony. — To ci może twój barin wyszarpał!
— Co, mój barin? — mówił Zachar — To dobra dusza, to złoto nie barin, daj mu Boże zdrowie. Jest mi u niego tak dobrze, że i w niebie lepiej nie będzie. Niczego mi nigdy nie brak. Nigdy, jak żyję, durniem mnie nie nazwał. Żyję u niego w spokoju, w dostatku, jadam to, co i on, idę, gdzie chcę — ot, co! A na wsi mam własny dom, własny ogród, ordynarja zawsze gotowa, mużyki do pasa mi się kłaniają... Ja u niego rządzę, ja marszałkuję w domu... a wy co macie u swego pana?
Z gniewu brakło mu głosu, ażeby ostatecznie pokonać swego przeciwnika. Zatrzymał się chwilkę, aby nabrać sił i myślał, jakiegoby jeszcze użyć jadowitego słowa, ale nie mógł go znaleźć ze zbytku nagromadzonej żółci.
— Poczekaj! Zobaczysz jeszcze, co dostaniesz za podarcie ubrania — skończył nareszcie.
Zaczepiwszy Ilję Iljicza, dotknęli do żywego i Zachara. Poruszyli jego dumę i miłość własną. Obudziła się w nim życzliwość z całą siłą. Gotów był żółcią obryzgać nietylko swego przeciwnika, ale jego pana, wszystkich jego krewnych, których nie znał i nie wiedział nawet czy są, wszystkich jego znajomych. Powtórzył z zadziwiającą dokładnością wszystkie złośliwe plotki, rozgłaszane przez służbę o swoich panach, według dawnych opowiadań kuczera.
— A wy ze swoim panem co? Hołysze przeklęci, Żydy, gorsi od Niemca! — krzyczał. — Wiem ja, kto był waszym dziadkiem — sługa sklepowy na miejskim targu. Kiedy wczoraj goście wasi wyszli, myślałem sobie — czy to nie oszuści jacy wtargnęli do domu — litość brała patrzeć! Matka także handlowała na bazarze, pod gołem niebem kradzioną i starą odzieżą.
— Dosyć, dosyć już! — uspokajał stróż.
— Tak! — krzyczał Zachar. — Mój barin, dzięki Bogu, bojarskiego rodu, przyjaciele jego — jenerały, grafy, książęta. I nie każdego grafa posadzi jeszcze przy sobie. Niejeden przyjdzie — i czeka w przedpokoju... Bywają u niego autorowie, tacy, co książki piszą...
— Cóż to znowu za wielcy panowie, tacy, co książki piszą! — pytał stróż, chcąc przerwać rozmowę — czynownicy jacy, czy co?
— Nie! To tacy panowie, którzy sami wymyślają co się im podoba, co chcą — wyjaśnił Zachar.
— Cóż oni u was robią? — dopytywał się stróż.
— Co? Jeden o fajkę poprosi, drugi o co innego... — odpowiedział Zachar i zatrzymał się, ujrzawszy, że wszyscy prawie uśmiechają się złośliwie.
— A wy tu wszyscy draby i łotry — ilu was tu jest! — prędko przemówił Zachar, obrzuciwszy wzrokiem całe towarzystwo. — Dadzą wam drzeć cudze ubranie! Pójdę i opowiem panu! — i szybko poszedł do siebie.
— Daj spokój! Poczekaj! Poczekaj! — mitygował go stróż. — Pójdziemy lepiej do piwiarni... no, chodźmy...
Zachar się zatrzymał, odwrócił się szybko i, nie patrząc na zebranych, wybiegł na ulicę. Nie obracając się wcale, doszedł do samych drzwi piwiarni, która była naprzeciwko. Tu dopiero stanął, obejrzał się ponurym wzrokiem i skinął ręką na całe towarzystwo, zachęcając, aby szli za nim.
Wszyscy się rozeszli. Jedni do piwiarni, drudzy do domu. Został tylko lokaj.
— Cóż za wielkie nieszczęście, gdy powie panu? — mówił flegmatycznie sam do siebie, otwierając powoli tabakierkę. — Ze wszystkiego widać, że barin dobry — więc cóż? Zwymyśla tylko! Niewielka bieda kiedy wyłaje. A inny patrzy, patrzy, a potem — łap za włosy...
Ledwie wybiła czwarta, Zachar ostrożnie, bez hałasu otworzył przedpokój i na palcach przeszedł do swego pokoju. Potem zbliżył się do drzwi, wiodących do gabinetu Ilji Iljicza i przyłożył ucho, potem przysiadł i do dziurki od klucza zbliżył oko.
W gabinecie słychać było równomierne chrapanie.
— Śpi... — szepnął. — Trzeba budzić, wkrótce pół do piątej.
Zakaszlał i wszedł do gabinetu.
— Ilja Iljicz! Ilja Iljicz! — rzekł cicho, stojąc u wezgłowia Obłomowa.
Tylko chrapanie rozlegało się dalej.
— Oh, śpi! — rzekł Zachar — snem kamiennym.
— Ilja Iljicz!
Zlekka pociągnął Obłomowa za rękaw.
— Proszę wstawać! Pół do piątej!
Ilja Iljicz coś zamruczał na tę zachętę, ale się nie rozbudził.
— Ilja Iljicz! Proszę wstawać! To wstyd przecie! — mówił Zachar, podnosząc głos.
Odpowiedzi nie było.
— Ilja Iljicz! — wołał Zachar, pociągając go za rękaw.
Obłomow powoli obrócił głowę i z trudem jednem okiem spojrzał na Zachara, jakby sparaliżowany.
— Kto tu? — zapytał skrzypiącym głosem.
— To ja... Proszę wstawać!
— Idź precz! — mruknął Ilja Iljicz i znowu zapadł w ciężki sen.
Zamiast chrapania, dało się słyszeć świstanie przez nos. Zachar pociągnął go za połę.
— Czego chcesz? — groźnie zapytał Obłomow, otworzywszy nagle oczy.
— Pan kazał się zbudzić!
— Wiem, wiem. Spełniłeś mój rozkaz, a teraz ruszaj precz. Reszta do mnie należy.
— Nie pójdę — mówił Zachar, pociągając go znowu za rękaw.
— Nie ruszaj mnie... — łagodnie przemówił Ilja Iljicz i, wetknąwszy głowę w poduszkę, znowu począł chrapać.
— Nie można Ilja Iljicz — mówił Zachar, — jabym rad, ale nie można!
I poruszył Obłomowa.
— Zmiłuj się, daj mi spokój, nie przeszkadzaj — prosił Obłomow, otwierając oczy.
— Tak, nie przeszkadzaj, a potem będzie się pan gniewał, żem nie rozbudził.
— Ach, Boże mój! Co to za człowiek! — mówił Obłomow. — Pozwól mi choć minutkę jeszcze spać... co to jedna minuta? Ja przecież sam wiem...
Ilja Iljicz nagle zamilkł i zasnął.
— Umiesz tylko spać! — mówił Zachar, przekonany, że barin nie słyszy.
— Widzisz go — leży jak kół osinowy! I poco się urodziłeś? Wstawaj! — mówię ci! — zahuczał Zachar.
— Co? Co? — groźnie przemówił Obłomow, podnosząc głowę.
— Dlaczego pan nie wstaje? — miękkim głosem odezwał się Zachar.
— Nie! Ty jak powiedziałeś? Co? Jak ty śmiesz tak przemawiać?
— Jak?
— Po grubjańsku!
— Ależ to panu przez sen tak się wydało! Jak Boga kocham, przez sen!
— Myślałeś, że śpię? Ja nie śpię, wszystko słyszę...
Ledwie to wymówił, znowu zasnął.
— Ha! — mówił Zachar w rozpaczy — biedna moja głowa! Poco leżysz, jak kłoda! Na ciebie przykro patrzeć. Spójrzcie dobrzy ludzie — tfu!
— Proszę wstawać, wstawać! — nagle przemówił przestraszonym głosem. — Ilja Iljicz, proszę spojrzeć, co się koło pana dzieje!
Obłomow szybko podniósł głowę, spojrzał dokoła i znowu, westchnąwszy głęboko, położył się.
— Zostaw mnie w spokoju! — rzekł poważnie. — Kazałem ci się zbudzić, a teraz zmieniam rozkaz — słyszysz! Sam się obudzę, kiedy zechcę.
Czasem Zachar odejdzie, powiedziawszy tylko:
— Zdychaj! Czort z tobą!
Innym razem uprze się przy swojem. I teraz się uparł.
— Proszę wstawać! Proszę wstawać! — krzyknął na całe gardło, uchwyciwszy Obłomowa obiema rękami za połę i za rękaw.
Obłomow nagle i nieoczekiwanie skoczył na równe nogi i rzucił się na Zachara.
— Poczekaj! Ja ciebie nauczę, jak mnie niepokoić, kiedy wypoczywam.
Zachar co sił stało odskoczył od niego. Zrobiwszy trzy kroki, Obłomow rozbudził się ze snu zupełnie, począł wyciągać się i ziewać.
— Daj... kwasu... — rzekł ziewając.
W tej chwili za plecami Zachara rozległ się wesoły śmiech. Oglądnęli się obaj.
— Sztolc! Sztolc! — krzyknął uradowany Obłomow, rzucając się na gościa.
— Andrej Iwanycz! — przemówił Zachar.
Sztolc nie przestawał śmiać się do rozpuku. Widział on całą tę scenę.
Sztolc był Niemcem tylko napół, po ojcu. Matka była Rosjanką. Religję wyznawał prawosławną. Rodzinną mową jego był język rosyjski. Nauczył się tego języka od matki i w szkole, w uniwersytecie, w zabawach z rówieśnikami na wsi, w rozmowach z ich ojcami i na bazarach moskiewskich. Znajomość niemieckiego języka zdobył po ojcu i z książek.
We wsi Wierchłowie, gdzie ojciec jego był rządcą, Sztolc wyrósł i chował się. W ósmym roku życia siedział już wraz z ojcem nad mapą geograficzną, czytał Herdera, Wielanda, biblję i robił rachunki dla włościan, mieszczan i fabrykantów, a z matką czytał historję biblijną, uczył się bajek Kryłowa i jako tako rozumiał Telemaka.
Oderwawszy się od książek i rachunków, pędził z wiejskimi chłopakami wybierać ptasie gniazda, a nieraz przy lekcji lub przy modlitwie z kieszeni jego odzywały się piski młodych kawek.
Bywało i tak, że ojciec po obiedzie siedzi pod drzewem w ogrodzie i pali fajkę, a matka robi coś na drutach lub wyszywa, gdy nagle z ulicy dolatują hałasy, krzyki i do domu wpada tłum ludzi.
— Co się stało? — pyta przestraszona matka.
— Pewnie znowu prowadzą Andrzeja — odpowiada obojętnie ojciec.
Drzwi otwierają się naoścież i tłum chłopów, bab, chłopaków wpada do ogrodu. W rzeczy samej przyprowadzano Andrzeja, ale w jakim stanie — bez butów, w porwanem ubraniu, z rozbitym nosem, u niego lub u innego chłopaka.
Matka była zawsze niespokojną, gdy Andrzej nagle wymykał się z domu na całe pół dnia i, gdyby tylko ojciec nie opierał się stanowczo, ażeby mu nie przeszkadzać, matka trzymałaby go przy sobie.
Ona go umyje, zmieni bieliznę, ubranie, i Andriusza przez połowę dnia chodzi czyściutki i grzeczny. Wieczorem lub rano znowu go ktoś przyprowadzi zabrudzonego, z roztrzepaną czupryną, ledwie go poznać można, lub chłopi przywiozą go na wozie z sianem, lub wreszcie z rybakami na łodzi niewód zapuszcza.
Matka we łzach, a ojciec nic — śmieje się.
— Dobrym będzie burszem! dobrym burszem! — powie czasem.
— Zmiłuj się, Iwan Bogdanycz — powiada mu — nie mija dzień, aby gdzie sobie nie nabił siniaka lub nosa do krwi nie rozbił.
— Cóżby to był za chłopiec, gdyby ani razu sobie lub komu innemu nosa nie rozbił? — odpowiada ojciec, śmiejąc się.
Matka popłacze, popłacze, potem siada do fortepianu i grając coś Herza, łzy jej spływają na klawisze. Przyprowadzają lub przywożą Andriuszę; pocznie on coś opowiadać tak jasno, tak żywo, że rozśmieszy ją wreszcie. A jaki pojętny! Wkrótce Telemaka rozumiał jak i ona, a grał z nią na cztery ręce.
Raz przepadł gdzieś na cały tydzień. Matka oczy wypłakała, a ojciec — nic, chodzi po ogrodzie i kurzy fajeczkę.
— Gdyby to syn Obłomowa zginął — odpowiada na propozycję żony pojechania na poszukiwanie, — jabym całą wieś na nogi postawił, poruszył policję, ale Andrzej wróci. O, dobry bursz z niego!
Na drugi dzień znaleziono Andriuszę spokojnie śpiącego w swojem łóżku, a pod łóżkiem leżała czyjaś strzelba, proch i śrut.
— Gdzieżeś się ty kręcił? Skąd wziąłeś strzelbę? — zasypała go matka pytaniami. — Dlaczego milczysz?
— Tak! — tyle tylko było odpowiedzi.
— Czy tłumaczenie z Korneljusza Neposa na język niemiecki zrobione? — zapytał ojciec.
— Nie.
Ojciec wziął go jedną ręką za kark, wyprowadził za bramę, nałożył mu czapkę na głowę i dał ztyłu takiego kopniaka, że chłopiec się przewrócił.
— Ruszaj, skąd przyszedłeś i wracaj z przekładem, zamiast jednego, dwóch rozdziałów Neposa. Żebyś się nauczył także roli, którą ci zakreśliła matka, — bez tego nie wracaj.
Andrzej wrócił po tygodniu: przyniósł przekład Neposa i nauczył się roli.
Gdy podrósł, ojciec sadzał go koło siebie na resorową bryczkę, dawał lejce do rąk i kazał się wieźć do fabryki, potem w pole, do miasta, do sklepów po sprawunki, do urzędów sądowych. Nieraz kazał obejrzeć jakąś glinę; sam weźmie ją na palec, powącha, czasem liźnie, potem da synowi do powąchania i wyjaśni, co to za gatunek i do czego może służyć. Czasem pojadą zobaczyć, jak wypalają potaż, dziegieć, topią tłuszcz.
Czternasto- piętnasto-letni chłopczyk wyjeżdżał nieraz sam na bryczulce lub konno z torbą przez plecy lub przytroczonej przy siodle w rozmaitych sprawach ojca do miasta i nigdy nie zdarzyło się, ażeby zapomniał o czem lub coś przeinaczył, nie dopatrzył, zrobił źle.
— Recht gut, mein lieber Junge! — powiadał ojciec, wysłuchawszy sprawozdania syna i klepiąc go po ramieniu szeroką dłonią, płacił mu dwa — trzy ruble, stosownie do wartości spełnionego poruczenia.
A matka potem długo wymywała kopeć, błoto, glinę lub słoninę z rąk i ubrania Andriuszy.
Niezupełnie jej się podobało takie ciężkie, praktyczne wychowanie chłopca. Lękała się, że syn wyrobi się na takiego samego praktycznego burżuja, jakim był ojciec. Na cały naród niemiecki ona patrzyła, jak na tłum patentowanych burżujów; nie lubiła tego grubego samochwalstwa i pewności siebie, z jaką rasa niemiecka nosiła swoją tysiącletnią mieszczańską kulturę — jak krowa dźwiga swoje rogi, nie mogąc ich ukryć.
Według jej pojęcia, w całym narodzie niemieckim nie było i nie mogło być ani jednego dżentelmena. W niemieckim charakterze nie dostrzegała żadnej miękkości, delikatności, wyrozumiałości, nic z tego, co życie na świecie czyni przyjemnem, co łatwo pozwala obejść każdę regułę, złamać obyczaj, nie zastosować się do przepisów.
Nie, ci ludzie szorstko łamią wszystko, naciskają na to, co w ich pojęciu jest słuszne, co sobie raz do głowy wbili; gotowi są w ścianę łbem walić, byleby, w ich przekonaniu, postąpić słusznie.
Ona była guwernantką w zamożnym domu i miała sposobność zwiedzić obce kraje. Przejechała przez całe Niemcy, a wszystkich Niemców złączyła w jedną kupę — palących fajki na krótkich cybuszkach, plujących przez zęby praktykantów sklepowych, rzemieślników, kupców, wyciągniętych prosto, jak kije, oficerów z żołnierskiemi pyskami i urzędników z pospolitemi twarzami, zdatnych tylko do grubej roboty, do ciężkiego zdobywania grosza, do głupiego porządku, do nudnego i pedantycznego spełniania obowiązków.
W jeden tłum spędzała wszystkich tych biurgerów z ogrubiałemi rękami, z mieszczańską świeżością na twarzy i prostacką mową.
„Jak chcesz, ubierz Niemca — myślała ona — daj mu najcieńszą bieliznę, obuj w lakierowane trzewiki, daj mu żółte rękawiczki, a mimo to będzie wyglądał cały, jakby był wykrojony z pospolitego juchtu. Z pod białych mankietów wyglądać będą szorstkie, grube, czerwone ręce, a choćby najwykwintniej był odziany, wydaje się, jak piekarz albo lokaj bufetowy. Te grube łapy zdają się aż prosić, ażeby w nie wetknąć szydło lub — jest to już wiele — smyczek w orkiestrze.
W synu swoim widzieć chciała ideał jakiegoś nowożytnego barina. Choć pod względem świetności rodu byłby on dorobkiewiczem, synem ojca-mieszczanina, ale z matki miałby krew szlachecką, byłby bielutkim, pięknie zbudowanym chłopakiem, z małemi rękami i nogami, z czystą twarzą, z jasnym, bystrym wzrokiem, takim, na jakich ona napatrzyła się w rosyjskich zamożnych domach i zagranicą — ale nie u Niemców.
Nie życzyła sobie wcale, ażeby on sam obracał kamienie w żarnach, wracał do domu z fabryk i pól, jak ojciec, w zatłuszczonem ubraniu, powalany gnojem, z brudnemi, czerwonemi, zgrubiałemi rękami i z wilczym apetytem.
Poczęła tedy strzyc Andriuszy włosy, zawijać kędziory, szyć piękne kołnierzyki, zamawiała w mieście wykwintne ubranie, zachęcała, by wsłuchiwał się w pełną myśli muzykę Herza, śpiewała mu o kwiatach i poezji życia, mówiła o świetnej przyszłości jako żołnierza, lub pisarza, marzyła z nim razem o wysokiej roli, jaką mu wypadnie może odegrać w życiu.
Czyżby to wszystko miało rozbić się o robienie rachunków i odczytywanie zasmolonych chłopskich zapisków i obcowanie z rzemieślnikami!
Znienawidziła nawet tę bryczulkę, na której Andriusza jeździł do miasta, i ceratowy płaszcz, podarowany mu przez ojca, i zamszowe żółte rękawiczki — wszystkie te pospolite atrybuty pracowitego życia.
Na nieszczęście, Andriusza uczył się świetnie i ojciec zrobił go korepetytorem w swoim małym pensjonacie.
Niechby już tak było, ale on wyznaczył mu pensję, jak jakiemuś rzemieślnikowi, zupełnie po niemiecku, — po dziesięć rubli miesięcznie i kazał mu kwitować z otrzymanych pieniędzy.
Uciesz się, dobra matko: twój syn wyrósł na glebie rosyjskiej nie w codziennym tłumie, z mieszczańskiemi krowiemi rogami, z rękoma, obracającemi kamienie żarnowe.
W pobliżu była Obłomówka, tam codziennie święto! Tam odsuwają od siebie wszelką pracę, jako niewolę, tam barin nie wstaje przed wschodem słońca, nie chodzi do fabryk, nie dotyka maszyn, smarowanych oliwą.
Ale i w samym Wierchłowie jest wielki dom, który przez większą część roku bywa zamknięty; tam też często zagląda swawolny chłopiec i widzi wielkie salony, galerje, poczerniałe portrety na ścianach, nie o pospolitych twarzach i czerwonych zgrubiałych rękach, lecz o ciemno-błękitnych oczach, o włosach napudrowanych i białych delikatnych twarzach, o pełnych piersiach i białych rękach z szafirowemi żyłkami, dumnie trzymających szpady. Przesuwa się przed nim szereg pokoleń, które przeżyły szlachetnie próżniacze życie w rozkoszy, w adamaszkach, koronkach i aksamitach.
W twarzach ich widzi historję świetnych czasów, bitew, nazwisk, czyta w nich powieść o dawnych latach, nie taką, jaką sto razy opowiadał mu ojciec, paląc fajkę i plując, o życiu w Saksonji, spędzonem między brukwią i kartoflami, między ogrodem a rynkiem w miasteczku.
Raz na trzy lata zamek ten wypełniał się ludźmi, kipiał życiem, ożywiał się balami, zabawą. Długie galerje nocami świeciły ogniem.
Przyjeżdżali tu książę i księżna z rodziną. Książę, stary już człowiek z przekwitłą twarzą, z mętnemi, wyłupiastemi oczyma, z wielkiem w centkach czołem, z trzema gwiazdami na piersi, ze złotą tabakierką w ręku, z wysoką trzciną, zakończoną gałką z brylantami, w aksamitnych butach. Księżna — kobieta wspaniała pięknością, wzrostem i objętością, do której jak gdyby nikt nigdy się nie zbliżał, nie objął jej, nie pocałował, nawet sam książę, — chociaż mieli pięcioro dzieci.
Ona wydawała się wyższą ponad ten świat, do którego raz na trzy lata raczyła się zbliżyć. Nie rozmawiała z nikim, nie wyjeżdżała nigdy, lecz siadywała zwykle z trzema staruszkami w narożnym zielonym salonie, a przez ogród krytą galerją chodziła do cerkwi i siadywała na krześle za parawanem.
W domu natomiast, oprócz księcia i księżnej, wszyscy byli tak pełni życia i wesołości, że Andriusza swemi dziecinnemi zielonemi oczyma patrzył na trzy — cztery różne sfery, a bystrem spojrzeniem ciekawie lecz nieświadomie obserwował typy tego różnorodnego tłumu, jak na maskaradzie.
Byli tu książęta Pierre i Michel, z których pierwszy natychmiast nauczył Andriuszę, jak biją capstrzyk w kawalerji, a jak w piechocie, jakie szable i ostrogi noszą huzarzy, a jakie mają dragoni, jakiej maści są konie w każdym pułku i do jakiego koniecznie trzeba wstąpić po ukończeniu nauk, ażeby odpowiadało to godności książąt.
Drugi, Michel, ledwie się zapoznał z Andriuszą, wnet go postawił na „pozycji“ i począł walić go kułakami, gdzie trafił, w brzuch, w nos i oświadczył, że to — angielskie boksowanie.
Po trzech dniach, dzięki tylko wiejskiej świeżości i muskulaturze rąk, rozwalił mu nos po angielsku i po rosyjsku, bez żadnej osobnej nauki i odrazu zyskał sobie powagę u młodych książąt.
Były jeszcze dwie księżniczki, dziewczątka jedenasto- i dwunastoletnie, wysokie, zgrabne, strojnie ubrane, z nikim nie rozmawiające, nikomu nie kłaniające się i obawiające się mużyków.
Była także guwernantka M-lle Ernestine, która chodziła na kawę do matki Andriuszy i nauczyła ją zawijać mu loki. Niekiedy sama brała jego głowę, kładła sobie na kolana i zawijała mu włosy w papierki, z mocnym bólem, a potem ująwszy ją białemi rączkami, całowała bardzo łaskawie!
Był też Niemiec, który na tokarni wyrabiał z drzewa tabakierki i guziki; nauczyciel muzyki, zawsze pijany od niedzieli do niedzieli; cały sztab pokojówek, wreszcie mnóstwo psów i piesków.
Wszystko to wypełniało dom i wieś całą hałasem, krzykiem i muzyką.
Z jednej strony Obłomówka, a z drugiej zamek książęcy z szerokim rozmachem wielkopańskiego życia, spotkały się z niemieckim żywiołem i przeszkodziły Andriuszy stać się dobrym burszem i filistrem.
Ojciec Andriuszy był agronomem, technologiem, nauczycielem. Od ojca swego fermera brał on lekcje praktycznej agronomji, na fabrykach saskich uczył się technologji, a w najbliższym uniwersytecie, gdzie było około czterdziestu profesorów, nabył chęci uczenia innych tego, co ledwie zdołało mu wbić do głowy czterdziestu mędrców.
Dalej nie poszedł i z uporem wrócił do domu, zdecydowany zabrać się do roboty. Ojciec dał mu sto talarów, nowy plecak i puścił na cztery strony świata.
Od tego czasu Iwan Bogdanowicz nie ujrzał już ani rodziny, ani ojca. Przez sześć lat podróżował po Szwajcarji i Austrji, a od dwudziestu lat mieszkał w Rosji i błogosławił swoim losom.
Pobierał nauki w uniwersytecie, uważał przeto za rzecz potrzebną wysłać tam i syna; mniejsza o to, że nie będzie to uniwersytet niemiecki, lecz rosyjski, że uniwersytet ten wywrze stanowczy wpływ na jego syna i wywoła przewrót w jego życiu, daleko odsuwając go z tej drogi, o której ojciec marzył dla niego.
Wszystko to układało się u niego bardzo prosto: chciał przykładem swego ojca prowadzić prostą linją syna, nie podejrzewając wcale, że warjacje Herza, opowiadania matki, galerje i buduar w książęcym zamku wąską drożynę niemiecką przerobią na szeroką drogę, o której nie marzyli nigdy ani dziad jego, ani ojciec, ani on sam.
Należy przyznać, że stary Sztolc nie był pedantem na tym punkcie i nie upierałby się przy swojem; nie umiałby jednak wytyczyć dla syna innej drogi.
Mało się o to troszczył poniekąd. Gdy syn powrócił z uniwersytetu i przemieszkał trzy miesiące w domu, ojciec oświadczył mu, że nic nie ma do roboty w Wierchłowie, że nawet Obłomowa wysłano do Petersburga, że zatem i on musi wyjechać.
Dlaczego miał jechać do Petersburga, dlaczego nie mógł zostać w Wierchłowie i pomagać ojcu w zarządzie majątkiem, nad tem się stary nie zastanawiał. Pamiętał tylko, że gdy sam ukończył uniwersytet, to ojciec wysłał go od siebie.
I on wysłał syna — gdyż taki był zwyczaj w Niemczech. Matka już nie żyła, nie było przeto komu się sprzeciwić.
W dzień wyjazdu syna Iwan Bogdanowicz dał mu sto rubli i powiedział:
— Pojedziesz konno do gubernjalnego miasta, tam otrzymasz od Kalinnikowa trzysta pięćdziesiąt rubli, a konia zostawisz u niego. Gdybyś go nie zastał, konia sprzedaj, tam niezadługo będzie jarmark, każdy da ci czterysta rubli. Na dojazd do Moskwy będzie ci potrzeba czterdzieści rubli, stamtąd do Petersburga siedemdziesiąt pięć wystarczy. Potem — rób co chcesz. Zajmowałeś się ze mną różnemi sprawami, wiesz zatem, że pewien kapitał posiadam, ale przed śmiercią moją nie licz na niego, a ja pewnie pożyję jeszcze jakie lat dwadzieścia — chyba kamień spadnie mi na głowę. Lampka moja pali się dobrze i oliwy ma dosyć. Wykształcenie otrzymałeś dobre, wszelkie karjery zatem przed tobą otwarte: możesz być urzędnikiem, kupcem, nawet pisarzem — nie wiem, jaką drogę wybierzesz, do czego czujesz upodobanie?
— Zobaczę, czy nie możnaby wszystkiego spróbować — odpowiedział Andrzej.
Ojciec zaśmiał się na całe gardło i począł klepać syna po ramieniu tak mocno, że i końby nie wytrzymał.
— No, a jeśli ci zabraknie jakichś wiadomości, jeśli nie zdołasz odrazu trafić na swoją drogę, i będziesz potrzebował porady lub zechcesz się o coś zapytać, idź do Reinholda, on ci da radę. O! — dodał, podnosząc palce do góry i kiwając głową — to człowiek... to... — Chciał go pochwalić i nie znajdował odpowiedniego wyrazu. — Przywędrowaliśmy z nim razem z Saksonji. On ma czteropiętrową kamienicę. Dam ci adres.
— Nie potrzeba wcale... — odpowiedział Andrzej. — Pójdę do niego, kiedy będę już miał czteropiętrową kamienicę, a teraz obejdę się bez niego...
Ojciec poklepał go znowu po ramieniu.
Andrzej siadł na konia. Do siodła był przytroczony plecak i zwitek; — był tam ceratowy płaszcz, ciężkie, gwoździami podbite buty, była bielizna z wierchłowskiego płótna, trochę kupnych rzeczy, wziętych na życzenie ojca, piękny frak z cienkiego sukna, kilka cienkich koszul i trzewiki, zamówione w Moskwie, jeszcze na życzenie matki.
— No! — rzekł ojciec.
— No! — odpowiedział syn.
— Wszystko? — spytał ojciec.
— Wszystko — odpowiedział syn.
Spojrzeli na siebie, jak gdyby wzajemnie chcieli się przeniknąć.
Tymczasem koło domu zebrała się kupka ciekawych sąsiadów, patrzących z otwartemi gębami, jak rządca będzie wyprawiał syna w daleką podróż.
Ojciec z synem uścisnęli sobie ręce. Andrzej odjechał dobrym krokiem.
— A to szczeniak! Ani łzy nie uronił! — mówili sąsiedzi. — Oto dwa kruki siedzą na płocie i kraczą — nakraczą ci one na drogę — poczekaj!
— Co jemu kruki zrobią! On na Iwana Kupałę sam w lesie po krzakach się włóczy. Do nich nic się nie przyczepi. Naszemu bratu toby nie uszło!
— Ale i stary poganin, także dobry! — zauważyła jakaś matka — jak kocię wyrzucił go na ulicę. Nie pocałował nawet — nie przyzwyczajony.
— Poczekaj! Poczekaj, Andrzeju! — krzyknął ojciec.
Andrzej zatrzymał konia.
— A... przemówiło widać serce! — ktoś w tłumie odezwał się z pochwałą.
— No? — spytał Andrzej.
— Popręgi słabo przyciągnięte.
— Dojadę do Szamszenki, tam poprawię. Nie chcę tracić czasu... muszę jeszcze przyjechać przed zachodem słońca.
— No! — rzekł ojciec, machnąwszy ręką.
— No! — kiwnąwszy głową, odpowiedział syn i schylił się tylko trochę, aby dać koniowi ostrogi.
— Ach, wy psy, prawdziwe psy! Jak obcy jeden drugiemu! — mówili sąsiedzi.
Nagle płacz rozległ się w tłumie. Jakaś kobieta nie wytrzymała.
— Ach, ty mój biedaku! — gadała, ocierając łzy końcem chustki, zawiązanej na głowie — nie masz rodzonej mateczki, biedny sieroto, niema cię komu błogosławić... Niech choć ja cię przeżegnam mój ty śliczny!...
Andrzej podjechał do niej, zeskoczył z siodła, objął starą kobietę i chciał już odjechać; nagle zapłakał, gdy ona go całowała i krzyż w powietrzu kreśliła. Zdało się mu, że w jej gorących słowach słyszy głos matki i stanęła mu na chwilkę przed oczyma jej dobra postać.
Jeszcze raz pocałował staruszkę, otarł szybko łzy i skoczył na konia. Uderzył go mocno i znikł w obłokach kurzu. Za nim z dwóch stron biegły trzy wiejskie kundysy, szczekając głośno.
Sztolc był rówieśnikiem Obłomowa i miał już także przeszło trzydziestkę. Był już urzędnikiem, porzucił urząd, zajął się różnemi sprawami i był w rzeczy samej właścicielem kamienicy i posiadaczem pewnego kapitału. Był spólnikiem jakiegoś towarzystwa eksportowego.
W ciągłym był ruchu: gdy spółka potrzebuje wysłać ajenta do Belgji lub Anglji, — wysyłają jego; gdy potrzeba wypracować jakiś nowy projekt, opracować nowy pomysł — jego wybierają. Niezależnie od pracy nie gardzi towarzystwem, czytuje dużo, ale kiedy mu na to wszystko czasu starczy, Bóg wie!
Zdaje się, że cały zbudowany jest z kości, z muskułów i nerwów — jak angielski koń wyścigowy. Jest on szczupły, policzków braknie prawie zupełnie — same tylko kości i muskuły, — ani śladu tłuszczowego zaokrąglenia. Barwa jego twarzy różowa, ale niema na niej rumieńców. Oczy nieco zielonkawe, lecz wyraziste.
Ruchów zbytecznych nie miał zupełnie. Gdy siedział — siedział spokojnie, jeśli zaś coś robił, to używał tyle tylko mimiki i ruchu, ile było potrzeba.
Jak w organizmie jego nie było nic zbytecznego, tak i w etycznych stosunkach swego życia starał się zachować równowagę, usiłując godzić praktyczne wymagania z wykwintnemi potrzebami ducha. Dwie te linje życia szły u niego równolegle; ale nigdy nie plątały się w trudno rozwiązujące się węzełki.
Szedł zawsze nogą pewną, mocno; żył według budżetu; tracił każdy dzień jak i każdy rubel bezustannie kontrolując siebie, swój czas, pracę, siły duszy i serca.
Rządził i kierował, jak ruchami rąk, krokami nóg, wszelkiemi smutkami i radościami i zachowywał się wobec nich, jak wobec złej i dobrej pogody.
Otwierał parasol, gdy padał deszcz — cierpiał, jak długo trwał smutek, ale nie upadał na duchu, lecz raczej z pewnem zacięciem się i dumą, znosił spokojnie cierpienie, gdyż przyczynę zawsze przypisywał sam sobie i nie wieszał go, jak kaftan, na cudzym gwoździu.
Radość cieszyła go, jak kwiat zerwany przy drodze — dopóki nie uwiądł — nie dopijał kielicha do tej kropelki goryczy, która leży na dnie każdej rozkoszy.
Mieć równy, spokojny pogląd na życie było najważniejszem jego zadaniem. Dążąc powoli do rozwiązania tej zagadki, rozumiał całą jej trudność; dumny był i zadowolony wewnętrznie, kiedy dojrzał skrzywienie swojej drogi i mógł ją znowu prosto pokierować.
„Bardzo trudno żyć mądrze i iść prosto“ — mówił często sam sobie i bystrym okiem patrzył przed siebie, uważając, gdzie się załamuje krzywizna, gdzie pochyłość, gdzie nić życia poczyna się plątać w nieprawidłowy i zawikłany węzeł.
Najbardziej lękał się wyobraźni — tego nieszczerego towarzysza podróży, który z jednej strony ma twarz przyjacielską, a z drugiej wrogą; przyjaciela — gdy najmniej mu wierzysz, i wroga — gdy uwierzysz jego zwodniczym szeptom.
Obawiał się wszelkich marzeń, a jeśli wchodził w ten świat, to jak do groty, nad którą napisano: ma solitude, mon hermitage, mon repos[1] i z obliczeniem chwili, kiedy wyjść z niej należy.
Dla marzeń, dla zagadkowych i tajemniczych myśli, nie było miejsca w jego duszy. To, co się nie poddawało analizie doświadczenia, nie miało charakteru praktycznej prawdy, było w jego oczach optycznem złudzeniem, takiem lub innem odbiciem świateł i barw na siatce wzrokowej lub też faktem, który się jeszcze nie dał sprawdzić.
Nie było u niego i tego dyletantyzmu, który lubi bujać w krainie cudów, domysłów i wynalazków, o tysiąc lat wyprzedzając ludzkość. On uporczywie zatrzymywał się przed progiem tajemnicy, nie okazując ani bojaźni dziecka, ani wątpliwości człowieka zbyt siebie pewnego, lecz czekał, aż się znajdzie klucz do niej.
Równie delikatnie i ostrożnie, jak kontrolował swoją wyobraźnię, kontrolował także serce. Często poślizgnąwszy się na tym punkcie, musiał się przyznać, że sfera wszelkich serdecznych wahań była dlań jeszcze wogóle terra incognita.
Szczerze dziękował losowi, jeśli w tej nieznanej krainie udało mu się zawczasu poznać różnicę między kłamstwem o sztucznym rumieńcu a bladą rzeczywistością. Nie martwił się, gdy od fałszu, przykrytego sztucznemi kwiatami, wypadło mu się odsunąć, nie upadał, gdy tylko gorąco i mocno uderzyło jego serce, radował się natomiast szczerze, jeśli nie oblało się ono krwią, jeśli chłodny pot nie wystąpił mu na czoło i nie padał od tego długi cień w jego życiu.
Za szczęśliwego uważał siebie już i dlatego, że mógł się utrzymać na jednakiej wysokości i pędząc na łyżwach uczucia, nie przeskoczył przez cienką linję, oddzielającą świat prawdziwego uczucia od kłamstwa i sentymentalizmu, świat prawdy od śmieszności, że nawracając nie wpadł na suchą, piaszczystą, jałową glebę grubjaństwa, pozowania na rozum, niewiary, drobiazgowości i oschłości serca.
Nawet śród uniesienia czuł grunt pod nogami, i dość siły w sobie, ażeby w razie ostateczności szarpnąć się i być wolnym. Jego nie oślepiała piękność, nie zapominał się przeto do poniżania godności mężczyzny, nie bywał niewolnikiem, „nie leżał u nóg“ piękności, chociaż nie był wolny od wzruszeń płomiennych i radości.
Nie uniżał się przed martwą potęgą, zachował natomiast całą siłę duszy, moc ciała — był dumnym ze swej wstrzemięźliwości. Czuć było od niego powiew świeżości i siły, przed którą ustępowały najbardziej natarczywe kobiety.
Znał wartość tych rzadkich i cennych zalet i tak skąpo niemi szafował, że zwano go samolubem, człowiekiem pozbawionym uczuć. Wstrzymywanie się od uniesień, umiejętność nieprzekraczania granic naturalnego, swobodnego stanu duszy uważano w nim jako wadę, ale równocześnie usprawiedliwiano z zawiścią i podziwieniem kogoś innego, kto z rozmachem pędził w błoto, marnując własne i cudze życie.
— Namiętność wszystko usprawiedliwia — mówiono dokoła niego, — a pan zamknięty w swoim egoizmie strzeże tylko siebie — zobaczymy, dla kogo.
— Dla kogoś jednak strzegę — odpowiadał w zamyśleniu, jak gdyby w dal jakąś patrzył, i nie wierzył po dawnemu w poezję namiętności, nie zachwycał się burzliwemi objawiami i ruinami, pozostałemi potem, lecz szukał ideału życia i dążności człowieka w surowem pojmowaniu i wykonywaniu obowiązków życia.
Im więcej obarczano go zarzutami, tem więcej zacinał się w swoim uporze i w dyskusjach na ten temat wpadał często w purytański fanatyzm. Utrzymywał, że „normalnem przeznaczeniem człowieka jest przeżyć cztery pory roku, to jest cztery okresy życia, bez skoków, a naczynie życia przynieść do ostatniego dnia, nie wylawszy ani jednej kropli bez potrzeby; że równe i powolne palenie się ognia jest lepsze, niż wielkie pożary, bez względu na to, jaka poezja w nich płonie“. Na zakończenie dodawał, że „byłby szczęśliwy, gdyby mu się udało sprawdzić na sobie własne przekonania; nie ma jednak nadziei na urzeczywistnienie tego, jako rzeczy bardzo trudnej“.
Sam zaś postępował z uporem wybraną drogą. Nie widywano, ażeby zamyślał się nad czemś chorobliwie, męcząco; widocznie nie dręczyły go żadne wyrzuty zbolałego serca i duszy, nie tracił nigdy przytomności w skomplikowanych, trudnych i nowych warunkach; zbliżał się do nich, jak do dawnych znajomych, jakby z nimi po raz drugi nawiązywał stosunek, odwiedzał znane już miejsca.
Cokolwiekby mu się zdarzyło, umiał odrazu znaleźć najwłaściwszy sposób wyjścia, właśnie taki, jaki był potrzebny, — jak klucznica z pęku kluczy, wiszących jej u pasa, wybierze odrazu ten, który potrzebny do otwarcia tych lub innych drzwi.
Przedewszystkiem cenił on uporczywość w dojściu do obranego celu; było to w jego oczach dowodem charakteru i ludziom, posiadającym te cechy, okazywał zawsze najwięcej szacunku, bez względu na wielkość ich celów.
— To prawdziwi ludzie! — mawiał.
Nie trzeba dodawać, że sam szedł do swego celu śmiało, zwyciężając wszelkie przeszkody i wtenczas chyba się cofał, gdy na swojej drodze spotykał ścianę lub przepaść.
Ale niezdolny był zupełnie uzbroić się w tę odwagę, która, zakrywszy oczy, rzuca się na ścianę lub chce przeskoczyć przepaść — a może uda się. On wymierzy ścianę i przepaść, a jeśli nie znajdzie sposobu obejść przeszkody — odejdzie, bez względu na to, co o nim będą mówili.
Ażeby wytworzyć taki charakter, może właśnie były potrzebne takie złożone składniki, śród jakich kształcił się Sztolc. Działacze nasi oddawna układali się w pięć — sześć typów i form stereotypowych, leniwie półokiem spoglądając dokoła, przykładając rękę do społecznej maszyny, napół sennie posuwając ją zwyczajną drogą, stawiąc nogę za nogą w ślad zostawiony przez poprzednika. Nagle oczy obudziły się z drzemki, dały się słyszeć szerokie, ostre kroki, żywe głosy... Ilu Sztolców powinno się znaleźć pod rosyjskiemi nazwiskami!
Jak taki człowiek mógł się zbliżyć do Obłomowa, którego każdy rys, każdy krok, cała jego istota była protestem przeciwko życiu Sztolca? Jest to, zdaje się, pytanie już rozwiązane — wprost przeciwne sobie ostateczności, jeśli nie są powodem do sympatji, to w każdym razie jej nie przeszkadzają.
Przywiązały ich przytem do siebie wspólnie spędzone dzieciństwo i szkoła — dwie mocne sprężyny; następnie dobra, miękka rosyjska miłość, jaką obficie obdarzano w rodzinie Obłomowych niemieckiego potomka, wkońcu rola silniejszego, czem Sztolc górował wobec Obłomowa pod względem fizycznym i moralnym, ale przedewszystkiem to, że w charakterze Obłomowa leżał jasny i dobry pierwiastek, przeniknięty głęboką sympatją do wszystkiego, co jest piękne i dobre, i co tylko odezwało się echem na to proste, szczere i wiecznie prawdziwe uczucie.
Kto tylko przypadkowo lub umyślnie zajrzał w tę dobrą dziecinną duszę, chociażby był nawet ponury, zły, nie mógł odmówić wzajemności, a gdyby okoliczności przeszkadzały zbliżeniu się, to zachowywał przynajmniej dobrą, szczerą pamięć.
Andrzej, odrywając się od różnych spraw lub od udziału w życiu towarzyskiem, z wieczorku czy balu, jechał ażeby posiedzieć na szerokiej kanapie Obłomowa i w lekkiej rozmowie odetchnąć i uspokoić zmąconą lub zmęczoną duszę. Zawsze doświadczał tego uspokajającego uczucia, jakiego doświadcza człowiek, gdy ze wspaniałych salonów przychodzi do własnego domu lub nasyciwszy się pięknościami południowej przyrody, chętnie wraca do brzozowego gaju, gdzie bawił się dzieckiem.
— Jak się masz, Iljusza! Jakże się cieszę, że cię widzę! No, jakże ci się powodzi? Zdrów jesteś? — pytał Sztolc.
— O, nie! Źle, bracie Andrzeju! — westchnąwszy odpowiedział Obłomow. — Jakie tam zdrowie!
— Cóż? chory jesteś? — spytał trwożliwie Sztolc.
— Jęczmień mi się rzucił na oko. Tamtego tygodnia jeden zeszedł z prawego oka, a teraz robi się drugi.
— Tylko tyle? Naspałeś go sobie, bracie — odpowiedział śmiejąc się.
— Dobre „tylko“! Zgaga piecze. Posłuchaj, co mi przedwczoraj powiedział doktór: „jedź pan — powiada — za granicę, bo może być apopleksja“.
— No, a ty co?
— Nie pojadę.
— Dlaczego?
— Zmiłuj się! Posłuchajno dalej co on nagadał: „trzeba żyć w górach, jechać do Egiptu, do Ameryki“...
— Cóż? — z zimną krwią powiedział Sztolc. — W Egipcie posiedzisz trzy tygodnie, w Ameryce także trzy...
— No, bracie Andrzeju, widzę, ty także to samo! Był jeden tylko rozumny człowiek, ale i ten oszalał. Któż to jeździ do Ameryki i Egiptu! Anglicy — ale tych już tak Pan Bóg stworzył, bo też i u nich ciasno. Ale u nas — kto pojedzie? Chyba ktoś zwarjowany, komu życie niemiłe.
— W samej rzeczy — wielkie bohaterstwo! Siadasz do powozu albo na okręt, oddychasz świeżem powietrzem, przyglądasz się obcym krajom, miastom, obyczajom, rozmaitym cudom... Ach, ty! Jakże twoje sprawy, co się dzieje w Obłomówce?
— Ach! — zawołał Obłomow i ręką machnął.
— Co się stało?
— Co? — Życie całe porusza!
— Więc chwała Bogu! — rzekł Sztolc.
— Jakto chwała Bogu! Jak gdyby ono po głowie gładziło — a to przyczepi się, jak w szkole do spokojnego ucznia — to uszczypnie cichutko, to prosto na łeb się zwali i piasku nasypie... Wytrzymać nie można!
— Ty już jesteś zanadto — spokojny. Cóż się stało? — pytał Sztolc.
— Dwa nieszczęścia...
— Jakie?
— Zrujnowany jestem zupełnie.
— Jakto?
— Zaraz ci przeczytam, co pisze starosta... Gdzież ten list? Zachar! Zachar!
Zachar odszukał list. Sztolc go przeczytał i zaśmiał się widocznie z jego stylu.
— Co za oszust ten starosta! — powiedział. — Porozpędzał chłopów — i skarży się! Lepiej byłby zrobił, gdyby im dał paszporty i puścił na cztery wiatry!
— Zmiłuj się! Tego się im wszystkim zachce! — zaprotestował Obłomow.
— Niech sobie idą! — zauważył spokojnie Sztolc. — Komu dobrze i wygodnie na miejscu, ten nie ucieknie. Gdy mu niedobrze, to niedobrze i tobie, — pocóż go trzymać?
— Znowu coś wymyśliłeś! — mówił Ilja Iljicz. — W Obłomówce chłopi spokojni, zadomowieni, poco się mają włóczyć?
— A ty nie wiesz — odpowiedział Sztolc — w Wierchłowie port mają urządzić, i postanowiono przeprowadzić bitą drogę, tak, że i z Obłomówki będzie niedaleko od wielkiego gościńca, w mieście będzie jarmark...
— Ach, Boże mój! Tego jeszcze brakowało! — zawołał Obłomow. — Obłomówka była w zaciszu, na stronie, a teraz jarmarki, wielka droga! Chłopi poczną zaglądać do miasta, nas będą kupcy najeżdżać... Wszystko przepadło! Nieszczęście!
Sztolc się zaśmiał.
— Alboż to nie nieszczęście? Mużyki żyli spokojnie. Nic nie było słychać ani dobrego, ani złego, swoje odrabiali, nigdzie się nie wałęsali, a teraz się zdemoralizują! Zaczną pić herbatę, kawę, nosić aksamitne spodnie, harmoniki kupią, buty juchtowe... Nie będzie z tego pożytku!
— Jeżeli to wszystko, to rzeczywiście mało pożytku — zauważył Sztolc. — Ty zaprowadź szkołę we wsi...
— Czy nie za wcześnie? — rzekł Obłomow. — Nauka szkodzi mużykowi... Gdy się czegoś nauczy, to i orać przestanie!
— Ależ nie dziwacz! Przecież chłopi będą czytać o tem, jak trzeba orać. Słuchaj jednak, ty nie żartuj. W tym roku musisz sam jechać na wieś.
— Tak, prawda... Ale mój plan jeszcze niezupełnie... — nieśmiało zauważył Obłomow.
— Żadnego planu niepotrzeba! — rzekł Sztolc. — Ty tylko jedź tam... Na miejscu zobaczysz, co trzeba robić. Zadługo się z tym planem bawisz. Czyż w samej rzeczy jeszcze nie wszystko gotowe? Cóż ty robisz?
— Ach, bracie, czy to mam tylko tyle zajęcia co z majątkiem! A drugie nieszczęście?
— Jakież to?
— Z mieszkania pędzą!
— Jakto — pędzą?
— A tak... proszę się wyprowadzić — powiadają — i koniec.
— Cóż w tem złego?
— Jakto — co? Już cały grzbiet i boki sobie otarłem obracając się i myśląc o tych kłopotach. Sam przecież jestem... i to i owo potrzeba zrobić... rachunki sprawdzić... tu płać, tam płać, a tu — przeprowadzka! Pieniędzy mnóstwo się wydaje, a sam nie wiem naco! Niedługo czekać, a zostanę bez grosza!
— To ty rozpróżniaczyłeś się strasznie, kiedy ci ciężko z mieszkania się ruszyć! — ze zdziwieniem zawołał Sztolc. — A propos pieniędzy... dużo masz? Daj mi pięćset rubli, muszę zaraz wysłać... jutro z naszego biura wezmę...
— Poczekaj... przypomnę sobie... Niedawno ze wsi przysłano tysiąc... a teraz zostało... poczekaj, obliczę się...
Obłomow począł szukać po szufladkach.
— Tu... dziesięć... dwadzieścia... tu dwieście... jeszcze dwadzieścia... A tu były miedziaki... Zachar! Zachar!
Zachar jak zwykle zeskoczył z leżanki i wszedł do pokoju.
— Tu leżały dwie grzywny na stole... wczoraj położyłem...
— Cóż to, Ilja Iljicz, ciągle z temi grzywnami! Ja już panu wczoraj mówiłem, że tu żadnych dwóch grzywien nie było...
— Jakto nie było! Gdy kupowałeś pomarańcze — wydano ci resztę.
— Pewnie dał pan komuś i zapomniał — odpowiedział Zachar, nawracając do drzwi.
Sztolc się zaśmiał.
— Ach, wy Obłomowcy! — rzekł. — Nie wiecie, ile macie pieniędzy w kieszeni!
— A Michejowi Andreiczowi jakie pieniądze pan dawał? — przypominał Zachar.
— Aha!... To Tarantjew wziął jeszcze dziesięć rubli — zwrócił się Obłomow do Sztolca — a ja zapomniałem.
— Pocóż ty puszczasz takie bydlę do siebie? — zauważył Sztolc.
— Dlaczego puszczać? — wtrącił się do rozmowy Zachar. — Przyjdzie, jak do swego mieszkania, albo do restauracji. Koszulę i kamizelkę pańską zabrał — i wspominaj o tem tylko, że były! Niedawno i frak chciał zabrać... „Pozwól spróbować“ — powiada. Żebyście wy, Andrzeju Iwanowiczu, trochę go przytrzymali...
— Nie twoja rzecz, Zachar. Ruszaj do siebie! — ostro odezwał się Obłomow.
— Daj mi arkusz listowego papieru... muszę napisać list — rzekł Sztolc.
— Zachar! Daj papieru! Andrzej Iwanowicz potrzebuje.
— Przecież niema... onegdaj jeszcze szukali... — odezwał się z przedpokoju Zachar, nie wchodząc nawet.
— Kawałeczek bodaj! — nalegał Andrzej.
Obłomow szukał na stole i nie znalazł.
— Daj mi choć twój bilet wizytowy.
— Dawno już nie mam żadnego — zauważył Obłomow.
— Co się z tobą dzieje! — z ironją powiedział Sztolc. — Przecież masz zamiar coś robić, plan jakiś opracować... Powiedz mi, gdzie ty bywasz? Z kim masz stosunki?
— U kogo mam bywać? Rzadko wychodzę... Siedzę w domu... Ten plan mnie męczy... a przytem mieszkanie jeszcze... Tarantjew obiecał wyszukać...
— Kto u ciebie bywa?
— Przychodzą czasem... Tarantjew, Aleksiejew... Onegdaj doktór wstąpił... Pienkin był, Sudbiński, Wołkow...
— Nie widzę u ciebie książek... — zauważył Sztolc.
— Oh, książka... — Obłomow wskazał na leżącą na stole książkę.
— Co to? — spytał Sztolc, spojrzawszy. — „Podróż do Afryki“... Ależ kartka, na której zatrzymałeś się, już pożółkła... Nie widzę dzienników... Czytasz dzienniki?
— Nie, druk zbyt drobny, oczy się psują... Niema zresztą potrzeby — jeżeli zdarzy się co nowego, to ze wszystkich stron mówią o tem...
— Bój się Boga, Iljusza! — rzekł Sztolc, spojrzawszy zdziwionem okiem na Obłomowa. — Więc cóż ty robisz? Jak kawał ciasta skręcisz się i leżysz — co?
— Prawda, Andrzeju... jak kawał ciasta, — smutnie zauważył Obłomow.
— Czyż świadomość złego jest obroną?
— Nie, to tylko odpowiedź na twoje słowa, lecz nie obrona, — westchnąwszy rzekł Obłomow.
— Trzeba się obudzić z tego snu...
— Dawniej próbowałem — nie udało się, a teraz... poco? Nikt mnie nie woła, dusza nie wyrywa się, rozum usnął spokojnie — zakończył z ledwie dostrzegalną goryczą. — Nie mówmy o tem... Skąd ty wracasz?
— Z Kijowa. Za dwa tygodnie wyjadę za granicę. Jedź i ty ze mną...
— Dobrze... może... — rzekł Obłomow.
— Siadaj i pisz podanie o paszport, a jutro oddasz.
— O, zaraz — jutro! — zaprotestował Obłomow. — Poco taki pośpiech — czy kto goni? Pomyślimy, pogadamy, a potem — co Bóg da! Najprzód chyba na wieś, a potem zagranicę.
— Dlaczegoż potem? Przecież doktór kazał jechać. Pozbądź się najprzód tłuszczu, ciężaru ciała, wtenczas i senność duszy cię opuści. Potrzebna przecież i fizyczna i duchowa gimnastyka.
— Nie, Andrzeju! Wszystko to mnie zmęczy — zdrowie moje liche. Nie, już lepiej zostaw mnie w spokoju... Jedź sobie sam.
Sztolc spojrzał na leżącego Obłomowa, Obłomow na Sztolca.
Sztolc głową pokiwał. Obłomow westchnął.
— Ty, zdaje mi się i żyć się lenisz — zauważył Sztolc.
— Tak, prawdę mówisz, Andrzeju... lenię się.
Andrzej myślał nad tem jakby go z tej śpiączki rozruszać, a tymczasem przypatrywał mu się w milczeniu. Nagle się zaśmiał.
— A cóż to masz, widzę, jedną skarpetkę nicianą, a drugą bawełnianą — rzekł, wskazując na nogi Obłomowa. — I koszulę też na odwrót wdziałeś!
Obłomow spojrzał na nogi, potem na koszulę.
— Prawda — zauważył zdetonowany trochę. — Tego Zachara to mi Pan Bóg zesłał chyba za karę. Nie uwierzysz, jak on mnie wymęczył! Spiera się ze mną, gada niegrzeczności, a o robotę nie pytaj!
— Ach, Iljusza, Iljusza! — rzekł Sztolc. — Nie! Nie mogę cię zostawić tak, jak jesteś. Za tydzień nie poznasz siebie. Wieczorem zakomunikuję ci szczegółowy plan, co będziemy dalej robić. A teraz ubieraj się! Poczekaj! Podniosę cię... Zachar! — krzyknął. — Dawaj ubranie Ilji Iljiczowi!
— Dokąd? Zmiłuj się? Co tobie? Zaraz przyjdą Tarantjew z Aleksiejewym na obiad. Potem chcieli...
Sztolc, nie słuchając tego, mówił:
— Zachar! Dawaj panu ubranie! Ubieraj go!
— Słucham, batiuszka Andrej Iwanycz... zaraz... tylko wyczyszczę buty — z akcentem zadowolenia rzekł Zachar.
— Jakto? Do piątej godziny nie miałeś czasu oczyścić butów?
— Były czyszczone jeszcze przed tygodniem, ale barin nie wychodził, więc trochę zblakły.
— Dawaj, jakie są. Moje walizy wnieś do bawialnego pokoju. Ja u was zamieszkam. Zaraz się ubiorę. I ty, Ilja, bądź gotów. Po drodze zjemy obiad... potem pojedziemy do jednych, do drugich...
— Ależ ty tego... jakże tak nagle? Poczekaj! Pozwól pomyśleć... jestem nie ogolony...
— Niema o czem myśleć i w głowę się skrobać. Ogolisz się po drodze. Zawiozę cię.
— Do kogoż mamy jechać? — ze smutkiem zawołał Obłomow. — Do nieznajomych? Co ty jeszcze wymyślisz! Pójdę raczej do Iwana Gierasimowicza... od trzech dni tam nie byłem...
— Cóż to za Iwan Gierasimowicz?
— Służyliśmy kiedyś razem...
— Ten siwy egzekutor? Także znalazłeś! Co za przyjemność z takim bałwanem czas tracić!
— Jak ty ostro odzywasz się czasem o ludziach, Andrzeju. A przecież to dobry człowiek, tylko holenderskich koszul nie nosi...
— Co u niego robić? O czem z nim mówić? — pytał Sztolc.
— U niego w domu, wiesz, tak jakoś porządnie, przytulnie... Pokoje małe, kanapy głębokie, z głową się schowasz jakby cię nie było. Okna zupełnie prawie zakryte bluszczami i kaktusami, tuzin kanarków, trzy psy, takie poczciwe. Zakąska zawsze na stole. Na obrazach sceny familijne. Jak przyjdziesz — odejść się nie chce. Siedzisz i nie troszczysz się, nie myślisz o niczem. Czujesz, że koło ciebie jest człowiek nieuczony i, o żadnej wymianie myśli z nim mowy być nie może, ale natomiast niema w nim przebiegłości, jest dobry, gościnny, bez pretensji, i nie obmówi cię poza oczy.
— Cóż wy robicie?
— Co? Gdy przyjdę, siedzimy sobie na kanapach jeden naprzeciwko drugiego z założonemi nogami; on pali fajkę...
— A ty?
— Ja także palę! Słucham, jak kanarki śpiewają... Potem Marfa przynosi samowar...
— Tarantjew, Iwan Gierasimicz! — mówił Sztolc, wzruszając ramionami. — Ubieraj się prędzej! — naglił. — A Tarantjewowi, powiesz jak przyjdzie — zwrócił się do Zachara — że my na obiedzie w domu nie będziemy i że Ilja Iljicz przez całe lato nie będzie jadał obiadów w domu, a w jesieni będzie miał dużo zajęcia i widywać się z nim nie może.
— Powiem, nie zapomnę, wszystko powiem — mówił Zachar, — a jak dziś z obiadem?
— Zjesz go sam, z kim zechcesz, na zdrowie!
— Słucham.
Po dziesięciu minutach Sztolc wyszedł ubrany, ogolony i uczesany, a Obłomow melancholijnie siedział na łóżku, powoli zapinając kołnierz od koszuli i nie mogąc trafić guzikiem do dziurki. Przed nim Zachar, klęcząc na jednem kolanie, trzymał nieoczyszczony but, ująwszy go w rękę jak półmisek, gotów do wciągania go, gdy barin zapnie na guziczek koszulę.
— Ty jeszcze butów nie wciągnąłeś! — zdziwiony zawołał Sztolc. — Iljusza, prędzej, prędzej!
— Ale dokąd? Dlaczego? — smutnie pytał Obłomow. — Czego ja tam będę szukał! Zasiedziałem się zanadto! Daj mi spokój!
— Prędzej, prędzej! — naglił Sztolc.
Chociaż już było dość późno, zdołali jeszcze załatwić niektóre sprawy. Sztolc zaprosił na obiad jakiegoś właściciela kopalni złota, z którym pojechali razem na letnisko na herbatę, gdzie zastaną większe towarzystwo i, Obłomow z zupełnej samotności został nagle przerzucony w tłum ludzi. Późną nocą wrócili do domu.
Na drugi, na trzeci dzień znowu to samo i tak niepostrzeżenie minął cały tydzień. Obłomow protestował, uskarżał się, kłócił, ale dał się powodować i wszędzie towarzyszył przyjacielowi.
Pewnego razu, wróciwszy późną nocą do domu, próbował się oprzeć takiemu zbyt ruchliwemu życiu.
— Przez cały dzień — mruczał, wciągając swój szlafrok — nie zdejmujesz butów — nogi tylko swędzą! Nie podoba mi się zupełnie to wasze — petersburskie życie! — mówił Obłomow, kładąc się na kanapie.
— Jakież ci się podoba?
— Nie takie, jak tu.
— Cóż właściwie ci się niepodoba?
— Wszystko. Bezustanna bieganina bez treści, ciągła gra lichych namiętności, chęć szkodzenia cudzym sprawom, plotki, różne sądy, docinania jeden drugiemu, oglądanie człowieka od stóp do głowy. Gdy się słyszy, o czem mówią — to się łeb kręci, ogłupieć można. A zdaje się nieraz, że ludzie tacy rozumni, z wyrazem godności na twarzy. Słychać tylko: temu dali to i to, ten otrzymał korzystną dzierżawę. „Na Boga, za co? — ktoś pyta. — Ten przegrał wczoraj w klubie majątek, ten bierze trzysta tysięcy!“ Nudy, nudy, nudy! Gdzież poza tem wszystkiem człowiek? Gdzie się on ukrył? Tak się rozmienił, jak pieniądz na drobną monetę.
— Coś jednak powinno zajmować świat i ludzi — odrzekł Sztolc. — Każdy ma swoje interesy — na to jest życie!
— Świat, towarzystwo! Ty pewnie umyślnie, Andrzeju, ciągniesz mnie w ten świat i towarzystwa, ażeby pozbawić mnie chęci bywania tam. Życie — dobra rzecz życie. Ale czego tam szukać? Rozumu, serca? Zważ tylko — gdzie jest ośrodek, koło którego wszystko to wiruje? Niema go. Niema nic głębszego, coby cię porwało, uniosło. Wszystko to umarli, śpiący ludzie, gorsi ode mnie — ci wszyscy światowcy z towarzystwa! Co ich pociąga do życia? Oni nie leżą wprawdzie, ale nudzą się całemi dniami, jak muchy latając z miejsca na miejsce, a jaki z tego pożytek? Wejdziesz do salonu i nie napatrzysz się, jak symetrycznie siedzą goście, jak spokojnie i poważnie tkwią — przy kartach. Niema co mówić, spełniają wielkie zadanie życia! Doskonały przykład dla umysłu, poszukującego ruchu, życia. Czyż to nie trupy? Czyż nie śpią oni całe życie, siedząc? Dlaczego ja jestem więcej winny od nich, leżąc w domu i nie mordując głowy trójkami i waletami?
— To są stare rzeczy! O tem tysiące razy już mówiono — zauważył Andrzej. — Czy niemasz innych zarzutów?
— A nasza młodzież, tak zwana „złota“, co ona robi? Czyż nie śpi włócząc się piechotą, jeżdżąc po Newskim prospekcie lub czas spędzając na tańcach? Codzienne puste marnowanie czasu! A spojrzno, z jaką dumą i nieświadomą godnością patrzą oni na każdego, kto nie tak, jak oni ubrany, jakiem pogardliwym wzrokiem mierzą człowieka, gdy nie posiada odpowiedniego im stanowiska. Biedaki! Oni na serjo myślą, że są wyżsi ponad szary tłum. „My służymy tam — powiadają, — gdzie oprócz nas niema nikogo; w teatrze zajmujemy pierwsze rzędy foteli, bywamy na balach u księcia, dokąd nikt, oprócz nas, nie ma dostępu!“ A gdy się zejdą razem — popiją się i pobiją między sobą, jak dzicy ludzie. Czyż to są żywi, nie śpiący ludzie? Nietylko młodzi tak się zachowują — spójrz na starszych. Zbiorą się, nakarmi jeden drugiego, a jednak nie pociąga ich ku sobie ani gościnność, ani dobroć. Przychodzą na obiad, na wieczerzę, jak do urzędu, bez radości, zimno, ażeby się wzajemnie pochwalić dobrym kucharzem, pięknym salonem, a potem wyśmieją się wzajemnie i jeden drugiemu nogę podstawi. Przed trzema dniami przy obiedzie nie wiedziałem, gdzie schować oczy, choćby pod stół wleźć, gdy rozpoczęto szarpać dobre imię nieobecnych. „Ten głupiec, ten nicpoń, tamten złodziej, inny śmieszny człowiek!“ Prawdziwa naganka! Mówiąc to, spoglądają jeden na drugiego takim wzrokiem, jak gdyby myśleli: „wyjdź tylko za drzwi — i o tobie powiedzą to samo“. Pocóż się schodzą, jeśli wszyscy tacy? Pocóż tak mocno ściskają sobie ręce? Tu niema ani szczerej radości, ani wzajemnej sympatji! Starają się przyjmować u siebie tylko jakichś wielkich gości. „U mnie był ten a ten, ja byłem u tego i tego“. Cóż to za życie? Ja nie chcę takiego! Ja się tam niczego nie nauczę, nic nie skorzystam!
— Wiesz co, Iljusza — rzekł Sztolc — ty rozumujesz, jak ktoś, kto powiada: w starych księgach to a to pisano. W każdym razie i to dobrze, że rozumujesz, że nie śpisz, ale co więcej? — Gadaj!
— O czem tu gadać! Przypatrz się tylko — tutaj nikt nie ma zdrowej, świeżej twarzy.
— Klimat taki — przerwał Sztolc. — I ty masz twarz zmiętą, i ty nie włóczysz się z wizytami, tylko leżysz.
— Nikt nie ma jasnego, spokojnego spojrzenia — ciągnął Obłomow — jedni zarażają się od drugich kłopotami, troskami, chorobliwie czegoś szukają. Gdybyż szukali prawdy lub czegoś pożytecznego dla innych, nie — oni zielenieją, gdy ktoś inny ma powodzenie. U jednego troska: jutro muszę zajść do izby sądowej po informacje; od pięciu lat ciągnie się sprawa, przez pięć lat noszę w głowie jedną tylko myśl, aby innego zwalić, a na jego miejscu zbudować gmach własnego dobrobytu. Przez pięć lat chodzić, przesiadywać i wzdychać w przedpokojach — to chyba ideał i cel życia! Inny dręczy się tem, że codziennie musi chodzić do urzędu i siedzieć tam do godziny piątej, a tamten ciężko wzdycha, że takiego szczęścia zdobyć nie może!
— Filozofujesz Iljusza! — rzekł Sztolc. — Wszyscy mają jakieś pragnienia, tylko tobie niczego nie trzeba!
— Wiesz, ten żółty pan w okularach — ciągnął Obłomow — przyczepił się do mnie: czy czytałem mowę jakiegoś posła i oczy na mnie wytrzeszczył, gdy mu powiedziałem, że nie czytuję dzienników. Począł mi gadać o Ludwiku Filipie, jak gdyby był jego rodzonym ojcem! Potem znowu męczył mnie pytaniem: co myślę o wyjeździe posła dyplomatycznego z Rzymu? Wartoż skazywać siebie na codzienne wysłuchiwanie wszechświatowych nowinek, krzyczeć przez cały tydzień i nie nakrzyczeć się! Dzisiaj Mechmed Ali wysłał statek do Konstantynopola, a on łamie sobie głowę nad tem: dlaczego? Jutro nie udało się coś Don Karlosowi — on znowu w strasznym niepokoju. Tam rozpoczęto budować kanał, ówdzie oddział wojska wysłano na wschód — ojcowie moi — znowu zapaliło się! Twarz mu się zmieniła, pędzi, krzyczy, jakby to wojsko na niego miało uderzyć. Rozważają, rozmyślają — tak i tak, a nudzą się przytem, bo to ich nie zajmuje. Mimo wszystkie krzyki widać tylko — sen. Są to rzeczy dla nich obojętne — oni chodzą w cudzym kapeluszu. Właściwie do roboty nic nie mają, więc rozpraszają się na wszystkie strony, nie dążąc do żadnego punktu. Pod tą niby wszechstronnością kryje się pustka, brak zamiłowania do wszystkiego. Ale wybrać skromną, małą drogę pracy, iść nią i własny głęboki ślad ryć na niej — to nudne, niewidoczne, tam wszechwiedza do niczego i niema komu piaskiem oczu zasypywać!
— My z tobą Iljusza nie rozpraszamy się? Gdzież nasza skromna, mała droga pracy? — spytał Sztolc.
Obłomow zamilkł.
— Ja także kończę właśnie... plan — odpowiedział. — Bóg z nim! — dodał gniewnie. — Ja nikogo nie zaczepiam, niczego nie szukam. Tylko w tem, co jest, nie widzę normalnego życia. Nie, to nie życie, to tylko wykrzywianie życia, tego ideału, jaki człowiekowi jako cel wskazała przyroda...
— Cóż to za ideał — normalne życie?
Obłomow milczał.
— Powiedz mi, jakibyś sobie nakreślił plan życia? — pytał Sztolc.
— Już nakreśliłem.
— Jaki? Powiedz, proszę cię, jaki?
— Jaki? — powtórzył Obłomow, przewróciwszy się na plecy i patrząc w sufit. — Jaki? — Pojechałbym na wieś.
— Cóż ci przeszkadza?
— Nie wykończyłem swego planu reorganizacji gospodarstwa. Następnie — wyjechałbym nie sam, ale z żoną...
— A... więc tak? I owszem, z Panem Bogiem... Czegoż czekasz? Jeszcze trzy — cztery lata i żadna za ciebie nie pójdzie...
— Cóż robić? Taki los. Nie mam dość nato pieniędzy!
— Zmiłuj się! A Obłomówka? Trzysta dusz...
— I cóż? Z czego tu żyć z żoną?
— We dwoje — z czego żyć?
— Dzieci przyjdą...
— Dzieci wychowasz... Same sobie potem dadzą radę. Nakierować tylko trzeba.
— Dziękuję. Jak tu szlachtę rosyjską przerabiać na rzemieślników? — odrzekł sucho Obłomow. — Ale oprócz dzieci, jakże to żyć we dwoje? Tak się tylko mówi: we dwoje z żoną, a w samej rzeczy — tylko się ożenisz, wnet będziesz miał w domu różne baby. Zajrzyj tylko do pierwszej lepszej rodziny — krewne, nie krewne, klucznice, jeśli stale u ciebie nie mieszkają, to przychodzą na kawę, na obiad... Jakże z trzystu duszami wykarmić ten cały pensjonat?
— Dobrze. A gdyby ci ktoś podarował jeszcze trzysta tysięcy, co byś zrobił? — zapytał Sztolc z wielkiem zainteresowaniem.
— Zaraz do banku! — odpowiedział Obłomow — i żyłbym z procentów.
— Tam płacą mały procent. Dlaczegóż nie przystąpić do jakiej spółki — naprzykład naszej?
— Nie, Andrzeju, mnie nie okpisz.
— Zatem, i mniebyś nie wierzył?
— Za nic. Nie o ciebie tu chodzi... Wszystko się stać może. Jeżeli spółka zbankrutuje, zostałbym bez grosza. Inna rzecz bank...
— Dobrze. Ale cóżbyś ty robił?
— Pojechałbym do nowego, dobrze urządzonego domu. W sąsiedztwie mieszkaliby dobrzy sąsiedzi, ty, naprzykład... Ale gdzież tam! Ty nie usiedzisz na jednem miejscu...
— A czy tybyś zawsze siedział? Nigdziebyś nie jeździł?
— Za nic!
— Pocóż ludzie budują koleje, jeśli ma być ideałem człowieka siedzieć na jednem miejscu? Zaproponujmy, Iljusza, aby tego nie robiono, bo my jeździć nie będziemy!
— I bez nas będzie dużo podróżnych. Czyż mało rządców, pomocników, kupców, urzędników, podróżujących próżniaków, którym własnego kąta braknie? Ci niech się włóczą.
— A cożeś ty za jeden?
Obłomow milczał.
— Do jakiego rodzaju ludzi zaliczasz siebie?
— Spytaj Zachara.
Sztolc spełnił życzenie Obłomowa.
— Zachar! — krzyknął.
Wszedł Zachar z zaspanemi oczyma.
— Kto tu leży? — spytał Andrzej.
Zachar momentalnie ocknął się i podejrzliwie spojrzał na Sztolca, potem na Obłomowa.
— Jakto — kto? Czyż pan nie widzi?
— Nie widzę — odpowiedział Sztolc.
— Co za dziwo! Przecież to barin, Ilja Iljicz.
Uśmiechnął się.
— Dobrze. Możesz odejść.
— Barin! — powtórzył Sztolc i głośno się zaśmiał.
— Dżentelmen! — z gniewem poprawił Obłomow.
— Nie, nie, tyś barin! — mówił Sztolc, śmiejąc się na całe gardło.
— Jakaż to różnica? — rzekł Obłomow. — Dżentelmen to także barin.
— Dżentelmen, to taki barin — określał Sztolc, — który sam sobie wciąga skarpetki i buty.
— Tak, dżentelmen sam... gdyż ma mało służby, ale Rosjanin...
— No, malujże dalej ideał swego życia... Dobrzy sąsiedzi dokoła — cóż dalej? Jakbyś ty dnie spędzał?
— Wstaję rano — mówił Obłomow, podkładając ręce pod głowę, a na twarzy widać było zadowolenie. Myślami już był na wsi. — Pogoda piękna, niebo szafirowe, ani obłoczka na niem. Jedna strona domu w moim planie posiada balkon, zwrócony na wschód, na ogród, na pole, druga — na wieś. W oczekiwaniu przebudzenia się żony, wdziewam szlafrok, przechadzam się po ogrodzie, oddycham rannem powietrzem... poszukam ogrodnika... podlewamy razem kwiaty, przystrzygamy krzewy. Robię bukiet dla żony. Potem idą do wanny lub do rzeki — kąpię się. Wracam. Balkon jest otwarty. Na balkonie żona w szlafroku, w czepeczku rannym, który ledwie — ledwie się trzyma, tylko patrzyć — a spadnie... Czeka na mnie... „herbata na stole“ — mówi. — Pocałunek... herbata... Jaki wygodny fotel! Siadam przy stole — sucharki, śmietanka, świeżutkie masło...
— A potem?
— Potem, wdziawszy wolny surdut lub jakąś kurtkę, obejmuję talję żony, idziemy spokojną, ciemną aleją — cicho, w zamyśleniu, milcząco, albo myślimy głośno, marzymy, licząc chwile szczęścia, jak uderzenia pulsu, słuchamy, jak bije i zamiera serce... przyroda współczuje z nami... Niepostrzeżenie dochodzimy do rzeki, idziemy w pole... Rozlega się łagodny plusk wody, kłosy zbóż kołyszą się od wiatru... upał... siadamy w łódkę... żona prowadzi... ledwie podnosi wiosło...
— Poetyzujesz, Iljusza — przerwał Sztolc.
— Tak, jestem poetą w życiu, bo i samo życie — to poezja. Wolno ludziom ją kazić! Potem można zajść do oranżerji — ciągnął Obłomow, sam upojony ideałem własnego szczęścia.
Wydobywał z wyobraźni już gotowe, dawno malowane przez siebie obrazy i mówił z ożywieniem, nie zatrzymując się.
— Zobaczyć morele, winograd, powiedzieć, co podać do stołu, potem powrócić, zjeść lekkie śniadanie i czekać na przyjazd gości... Tymczasem przynoszą liścik do żony od jakiejś Marji Piotrówny i książkę z nutami; przysłano ananas w podarunku. Olbrzymi arbuz, który dojrzał w inspektach, wyślesz sąsiadowi na jutrzejszy obiad na który też tam pojedziesz... A w kuchni tymczasem wre robota: kucharz w białym, jak śnieg, fartuchu i kołpaku zajęty — postawi jedną patelnię — zdejmie, postawi drugą, tam coś pomiesza, tu wałkuje ciasto ówdzie wodę wyleje... kręci lody... jarzynę sieka... stukają noże... Przed obiadem przyjemnie zajrzeć do kuchni, odkryć rondel, powąchać, popatrzeć, jak się robi pierożki, jak się krem ubija... Potem położyć się na kanapkę, żona przeczyta coś nowego, zatrzymujemy się, spieramy... Wtem goście jadą — naprzykład ty z żoną...
— Tak, więc i mnie ożeniłeś?
— Naturalnie.. Jeszcze dwóch — trzech przyjaciół — zawsze te same twarze. Rozpoczynamy wczorajszą niedokończoną rozmowę, dowcipkujemy, lub panuje wymowne milczenie, zamyślenie, nie z powodu utraconego urzędu lub jakiejś sprawy w senacie, lecz z pełni zaspokojonych pragnień życia... zaduma przyjemności... Nie usłyszysz filipiki z pianą na ustach przeciw nieobecnemu, nie złowisz w powietrzu rzuconego spojrzenia, które mówi: będzie to i o tobie, gdy tylko za drzwi wyjdziesz. Kogo nie lubisz, kto ci nieżyczliwy, z tym nie będziesz spożywać chleba i soli. W oczach rozmawiającego ujrzysz sympatję, w żarcie — szczerą, niezłośliwą wesołość... Wszystko ci po duszy. Co w oczach, w słowach — to i w sercu... Po obiedzie na tarasie — mokka, hawanna...
— Ty wszystko malujesz tak samo, jak bywało u ojców i dziadów.
— Nie, nie to — odezwał się Obłomow, prawie obrażony — jakże tak samo? Czyż moja żona pilnowałaby, jak się warzą konfitury, jak się suszą grzyby? Czyż liczyłaby motki lnu i mierzyła płótno bab wiejskich? Czyż dziewki trzepałaby po pysku? Czy tam były nuty, książki, fortepian, meble kunsztowne?
— No, a ty sam?
— I ja nie czytywałbym zeszłorocznych dzienników, nie jeździłbym w teleżce, jadłbym nie makaron i gęś pieczoną, ale wyćwiczyłbym kucharza w klubie angielskim albo u ambasadora...
— A potem?
— Potem, jak przyjdą upały, wysłalibyśmy wóz z samowarem i z deserem do brzozowego gaju, albo też w pole, na skoszoną trawę, rozesłanoby dywany pod stogami siana i tak rozkoszowalibyśmy się od chołodźca do befszteku. Chłopi wracają z pola z kosami na ramionach, tam przesunie się wóz, naładowany sianem, tak że ani telegi ani konia nie widać; na szczycie sterczy czapka mużyka ubrana w kwiaty i główka dziecinna; ówdzie śpiewa tłum bosonogich bab z sierpami na ramionach... Zobaczyły panów swoich, ucichły, kłaniając się niziutko. Jedna z nich z ogorzałą szyją, z gołemi łokciami, z bojaźliwie spuszczonemi ale złośliwemi oczyma, niby się broni od pańskich karesów, a sama taka szczęśliwa... tylko... żeby żona nie zobaczyła, Boże uchowaj!
I sam Obłomow i Sztolc śmieli się do rozpuku.
— Wilgoć w polu — kończył Obłomow — ciemno, mgła, jak morze odwrócone zwiesza się nad żytem... konie rżą, biją ziemię kopytami — czas do domu. W domu już zapalono światła, w kuchni pięć noży bije o stoły... na patelni grzyby, kotlety, jagody leśne... tu muzyka... Casta diva... Casta diva![2] — zaśpiewał Obłomow. — Nie mogę obojętnie wspomnieć o Casta diva — prześpiewawszy początek Cavatiny rzekł Obłomow, — jak wypłakuje serce ta kobieta! Jaka tęsknota zamknięta w tych dźwiękach! I nikt nic nie wie dokoła... ona sama jedna... Tajemnica tylko jej cięży — ona ją księżycowi powierza...
— Lubisz tę arję? Bardzo się cieszę... Prześlicznie ją śpiewa Olga Iljińska. Poznajomię was — to głos, to śpiew! I sama zresztą — jakie czarujące dziecko! Zresztą, może ja nie jestem sędzią objektywnym — mam do niej słabość... Ale nie odrywaj się, nie odrywaj się od opowiadania — dodał Sztolc — opowiadaj dalej...
— No — ciągnął Obłomow — cóż ci jeszcze powiedzieć. Już wszystko... Goście rozchodzą się do oficyn, do pawilonów, a jutro rozejdą się znowu — jedni z wędką na ryby, inni ze strzelbą, a inni, ot tak — siedzą sobie...
— Siedzą... nic w ręku? — pytał Sztolc.
— Czegoż ty jeszcze chcesz? Przypuśćmy — chustka od nosa. Cóż — nie chciałbyś tak pożyć trochę? — spytał Obłomow — co? Czy to nie życie?
— I do śmierci to samo?
— Do siwego włosa, do grobowej deski. To życie!
— Nie, to nie życie!
— Jakto nie życie? Czego tu braknie? Pomyśl tylko: nie ujrzałbyś tu ani jednej bladej, zmęczonej cierpieniem twarzy, żadnej troski, nie słyszałbyś żadnego pytania, ani o senacie, o giełdzie, o akcjach, o memorjałach, o audjencji u ministra, o czynach, o dodatku do pensji. Wszystkie rozmowy bez żadnych zamiarów. Nigdybyś nie potrzebował zmieniać mieszkania. A to jedno ile kosztuje zdrowia? To nie życie?
— Nie, to nie życie! — z uporem przemówił Sztolc.
— Cóż to jest, według twego zdania?
— To... — Sztolc zamyślił się, jakby szukał odpowiedniego wyrazu — to jakaś Obłomowszczyzna — rzekł wkońcu.
— O-bło-mow-szczyzna! — powoli powtórzył Ilja Iljicz, zdziwiony tym strasznym wyrazem i dzieląc go na sylaby. O-bło-mow-szczyzna!
Dziwnie i badawczo spojrzał na Andrzeja.
— A gdzież ideał życia według twego zdania? Cóż nie jest Obłomowszczyzną? — bez namiętności, bojaźliwie trochę zapytał. — Czyż nie wszyscy dążą do tego, o czem ja marzę? Zmiłuj się — dodał śmielej — wszakże celem waszego szarpania się, uniesienia, wojny, handlu, polityki, czyż to nie chęć zdobycia spokoju, nie dążenie do ideału utraconego raju?
— Ale u ciebie i utopja ma charakter obłomowski — zauważył Sztolc.
— Przecież wszyscy szukają wypoczynku i spokoju — bronił się Obłomow.
— Nie wszyscy. I ty sam przed dziesięciu laty nie tego szukałeś w życiu.
— Czegoż ja szukałem? — ze zdziwieniem zapytał Obłomow, cofając się myślą w przeszłość.
— Przypomnij sobie... pomyśl... gdzie twoje książki.. twoje przekłady różnych autorów?
— Zachar gdzieś zapodział! — odpowiedział Obłomow. — Pewnie leżą w kącie.
— W kącie — z wyrzutem zauważył Sztolc. — W tym samym kącie spoczywają i marzenia twoje: „służyć ojczyźnie, póki siły starczą, bo Rosja potrzebuje rąk i głów dla korzystania z niewyczerpanych źródeł“ — to twoje własne słowa; „pracować aby wypoczynek był słodszy, a wypoczywać, to znaczy żyć drugą piękną, artystyczną połową swego życia, życiem artystów, poetów“. Wszystkie te nadzieje także Zachar rzucił do kąta! Przypomnij sobie... po ukończeniu nauk chciałeś zwiedzić obce kraje, ażeby lepiej poznać i ukochać własną ojczyznę. „Całe życie — to myśl i trud“ — mówiłeś wtedy — „praca, choćby nikomu nieznana, ciemna, ale nieprzerwana, a śmierć z samopoczuciem, że się swój obowiązek spełniło“. Co? W jakim kącie to wszystko teraz spoczywa?
— Tak... tak... — mówił Obłomow, niespokojnie słuchając każdego wyrazu Sztolca — pamiętam... ja rzeczywiście... zdaje się. Jakże to — zawołał nagle, przypomniawszy sobie przeszłość, — pamiętam Andrzeju, mieliśmy zamiar wzdłuż i wszerz zmierzyć całą Europę, piechotą przejść przez Szwajcarję, poparzyć nogi na Wezuwjuszu, zajść do Herkulanum. Małośmy nie szaleli z radości. Tyle głupstw!
— Głupstwa! — z wymówką powtórzył Sztolc. — Czyż to nie ty ze łzami w oczach mówiłeś, patrząc na reprodukcję Madonn Rafaela, Nocy Corregia, Apolla Belwederskiego: „Mój Boże! czyż nigdy nie uda się nam oglądać oryginałów, i zaniemieć w potędze wzruszenia, że stoimy przed dziełem Michel-Angelo, Tycjana i depczemy ziemię Rzymu? Czyż życie całe spędzić na tem, ażeby mirty, cyprysy i pomarańcze oglądać tylko w oranżerjach, a nie w ich ojczyznie? Nie oddychać powietrzem Włoch, nie wchłaniać w siebie błękitów tamtego nieba?“ Ileż to innych jeszcze sztucznych ogni wylatywało z twojej głowy! A teraz to — głupstwo!
— Tak... tak... pamiętam — mówił Obłomow, wmyślając się w przeszłość. — Wtenczas wziąłeś mnie za rękę i powiedziałeś: „dajmy sobie słowo nie umrzeć zanim nie ujrzymy tego wszystkiego.“
— Pamiętam — ciągnął Sztolc — kiedy mi przyniosłeś przekład Say’a z dedykacją na imieniny moje... Przekład mam do dziś dnia. A jak ty się spierałeś z nauczycielem matematyki i chciałeś koniecznie wiedzieć, poco ci koła i kwadraty — i dałeś spokój dyskusji. Zacząłeś uczyć się po angielsku — i nie douczyłeś się! Kiedy ja powziąłem plan wyjechania za granicę i zaglądnięcia do niemieckich uniwersytetów, ty skoczyłeś, objąłeś mię za szyję i uroczyście rzekłeś podając mi rękę: „Ja twój jestem, Andrzeju! Z tobą wszędzie!“ — To przecież własne twoje słowa. Ty byłeś zawsze potrosze aktorem. Cóż powiesz, Iljusza? Ja już dwa razy jeździłem za granicę i uzupełniałem swą wiedzę, siadając skromnie na uczniowskich ławach w Bonn, w Erlangen, a potem poznałem Europę, jak własny majątek. Przypuśćmy, że podróże — to zbytek i nie wszyscy mogą, nie wszyscy są poniekąd obowiązani do tego, ale Rosja? Ja zmierzyłem Rosję wzdłuż i wszerz... Pracuję...
— Kiedyś przestaniesz przecież pracować — zauważył Obłomow.
— Nigdy nie przestanę. Dlaczego?
— Gdy podwoisz swój majątek — rzekł Obłomow.
— Gdy nawet poczwórnie powiększę — nie przestanę.
— Z jakiegoż powodu — przemówił, pomilczawszy trochę — ty się szarpiesz, jeśli nie masz celu zabezpieczyć sobie życia, a potem wypocząć w spokoju?
— Obłomowszczyzna wiejska!
— Albo zdobywszy na urzędzie powagę i stanowisko w społeczeństwie, w zaszczytnej bezczynności spożywać owoce zasłużonego spokoju...
— Petersburska Obłomowszczyzna!
— Kiedyż żyć? — z gniewem odpowiedział Obłomow na słowa Sztolca. — Dlaczegoż męczyć się całe życie?
— Dla samej potrzeby pracy — więcej dla niczego. Praca — to obraz, treść, potęga i cel życia — przynajmniej mego. Ty wypędziłeś pracę z życia — i do czegoż ono podobne? Sprobuję cię podnieść — może po raz ostatni. Jeśli ty po tem wszystkiem nie przestaniesz tu jeszcze przesiadywać z Tarantjewymi i Aleksiejewymi różnych gatunków, — to zginiesz marnie, staniesz się ciężarem nawet dla samego siebie. Teraz albo nigdy!
Obłomow słuchał, patrząc na niego przelęknionemi oczyma. Zdawało się, że przyjaciel postawił przed nim zwierciadło, w którem on poznał samego siebie — i przestraszył się.
— Nie wyrzekaj na mnie, Andrzeju, ale wskaż raczej drogę wyjścia — począł mówić, westchnąwszy. — Ja sam zamęczam się tem wszystkiem i gdybyś ty podpatrzył i wysłuchał mnie, choćby dziś, gdy sam sobie grób kopię i płaczę nad sobą — nieskończone byłyby twoje wymówki. Wszystko wiem, wszystko rozumiem, ale braknie mi siły i woli. Daj mi twoją wolę, twój rozum i prowadź gdzie chcesz. Za twoim przykładem może ja pójdę, ale sam nie ruszę się z miejsca. Prawdę mówisz: „teraz albo nigdy już więcej.“ Jeszcze rok — i będzie za późno.
— Czyś to ty, Iljusza? — mówił Andrzej. — Ja pamiętam cię szczupłym, pełnym żywości chłopczykiem, jak codziennie z Preczysteńki chodziłeś na Kudrino. Tam w ogródku... nie zapomniałeś dwóch sióstr? Czy pamiętasz, jakeś im dawał Rousseau’a, Schillera, Goethego, Byrona, a odbierałeś od nich romanse Cottina, Genlisa... udawałeś przed niemi powagę... chciałeś kształcić ich smak estetyczny?
Obłomow skoczył z kanapy.
— Jakto, Andrzeju! Ty i o tem pamiętasz? Prawda. Marzyłem wraz z niemi, mówiłem o przyszłości, rozwijałem plany, różne myśli i... uczucia takie, w tajemnicy przed tobą, abyś się z nich nie śmiał. Tak, to wszystko zamarło i nie powtórzyło się nigdy! Gdzie się to wszystko podziało? Dlaczego zgasło? Nie rozumiem! Nie było żadnych burz, żadnych wstrząśnień w mojem życiu. Nie straciłem nic, żadne jarzmo nie cięży na mojem sumieniu — ono czyste, jak szkło. Żaden cios nie przygłuszył we mnie miłości własnej, a jednak, Bóg wie dlaczego, wszystko ginie, przepada!
Westchnął.
— Wiesz, Andrzeju, że w życiu mojem nie było ani niszczącego, ani budującego ognia. Ono nie było podobne do poranku, pełnego barw, na które pada światło późniejszego dnia, jak u innych, i płonie jasno, i wszystko wre, żyje w świetle południa, a potem coraz ciszej i ciszej, coraz bledsze, wreszcie powoli, naturalnie gaśnie ku wieczorowi. Nie, moje życie rozpoczęło się od gaśnięcia. Dziwne to, a jednak prawdziwe! Od pierwszej chwili, kiedy mną ogarnęło samopoczucie, przekonałem się, że gasnę. Począłem marnieć przy pisaniu referatów w kancelarji, potem marniałem, zapoznając się przez czytanie z prawdami, z któremi nie wiedziałem, co począć w życiu; marniałem z przyjaciółmi, słuchając rozmów, plotek, naigrawań się, złej i chłodnej gawędy, widząc przyjaźń, podtrzymywaną schadzkami bez celu, bez sympatji; marniałem, włócząc się smutny po Newskim prospekcie śród futer szopowych i bobrowych kołnierzy, na wieczorach, na różnych fajfach, gdzie mnie witano chętnie, jako niezły materjał na męża; marnowałem i rozpraszałem na drobiazgi życie i rozum, włócząc się z miasta na letnisko, z letniska na ulicę Grochową, poznając wiosnę po transportach homarów i ostryg, jesień i zimę po śniegu, lato po wycieczkach. Życie całe było tylko leniwą i spokojną drzemką, jak u innych. Nawet miłość własna — na co się ona rozpraszała? Ażeby zamawiać ubranie u pierwszorzędnych krawców! Być przyjętym w pewnym domu! Ażeby książę jakiś uścisnął mi rękę! A przecież miłość własna — to sól życia. Gdzieś się ono podziało? Albo ja nie zrozumiałem życia, albo ono nic nie warte, — lepszego ja nie znałem, nie widziałem, nikt mi go nie wskazał. Ty zjawiałeś się i znikałeś, jak kometa, a ja zapominałem o wszystkiem i — marnowałem się.
Sztolc nie odpowiadał, jak dawniej, lekceważącem szyderstwem na słowa Obłomowa. Słuchał i milczał ponuro.
— Powiedziałeś mi wczoraj, że twarz moja nie wygląda świeżo, że jest zmiętą — mówił Obłomow, — tak, ja jestem jak stary, nieużyteczny już, wyszargany kaftan, zniszczony nie przez niepogodę, przez pracę, ale dlatego, że przez dwanaście lat światło we mnie było zamknięte, które szukając wyjścia, przepalało własne więzienie, ale nie wyszło na świat i zgasło. Tak, mój kochany Andrzeju, minęło dwanaście lat — już mi się odechciało budzić się.
— Dlaczegoż nie wyrwałeś się z tych więzów, nie uciekłeś, ale milcząco marniałeś? — niecierpliwie pytał Sztolc.
— Dokąd?
— Dokąd? Choćby ze swymi mużykami na Wołgę! Tam więcej życia, są jakieś sprawy, jakiś cel, praca. Jabym uciekł na Sybir, do Sitchy.
— Ty zawsze doradzasz radykalne środki lecznicze — zauważył Obłomow ponuro. — Ale — czyż ja jeden? Spójrz tylko: Michajłow, Petrow, Siemionow, Aleksiejew, Stiepanow... Nie wyliczysz wszystkich. Nasze imię — legjon!
Sztolc ciągle jeszcze był pod wpływem tej spowiedzi i milczał. Potem westchnął.
— Tak, dużo upłynęło wody! — rzekł. — Ja nie zostawię cię tutaj. Wywiozę stąd, najprzód za granicę, potem na wieś — schudniesz trochę, przestaniesz dziwaczyć, a wkońcu i zajęcie jakieś wyszukamy.
— Ach, tak — jedźmy stąd gdziekolwiek! — wymknęło się Obłomowowi.
— Jutro rozpoczniemy starania o paszport za granicę... potem przysposobimy się do wyjazdu... Nie porzucę tego planu, słyszysz, Iljusza?
— Ty zaraz — jutro! — zaprotestował Obłomow, jak gdyby spadł z obłoków.
— A tybyś chciał może „nie odkładać do jutra, co można zrobić dziś?“ Taki pośpiech! Dziś już późno — dodał Sztolc, — ale za dwa tygodnie będziemy już daleko...
— Jakto — za dwa tygodnie... Zmiłuj się, tak nagle! — mówił Obłomow. — Pozwól obmyśleć wszystko, przygotować się... Potrzebny jakiś powóz... Za trzy miesiące może...
— Też wymyśliłeś — powóz! Do granicy dojedziemy pocztą, albo statkiem parowym do Lubeki — jak będzie wygodniej — a tam już w wielu miejscach koleje żelazne.
— A mieszkanie, a Zachar, a Obłomówka? Trzebaż dać jakieś dyspozycje — bronił się Obłomow.
— Obłomowszczyzna! Obłomowszczyzna! — zawołał Sztolc, śmiejąc się, potem wziął świecę, powiedział dobranoc Obłomowowi i poszedł spać. — Teraz albo nigdy! pamiętaj! — dodał, zwróciwszy się do Obłomowa i zamykając drzwi.
„Teraz albo nigdy!“ — stanęły przed Obłomowym groźne słowa, gdy tylko się obudził.
Wstał z łóżka, przeszedł się parę razy po pokoju, zajrzał do bawialnego pokoju — Sztolc siedzi i pisze.
— Zachar! — zawołał.
Nie słychać wcale zwykłego skoku z leżanki. Zachar się nie zjawia. Sztolc wysłał go na pocztę.
Obłomow zbliżył się do owego zakurzonego stołu, usiadł, wziął pióro, włożył do kałamarza, ale nie było atramentu; zaczął szukać papieru — także niema.
Zamyślił się i machinalnie począł rysować coś palcem na zapylonym stole; spostrzegł, że napisał: Obłomowszczyzna.
Szybko starł ten wyraz rękawem. Wyraz ten śnił mu się w nocy, wypisany ogniem na ścianie, jak Baltazarowe słowa.
Wrócił Zachar, a nie zastawszy Obłomowa, jak zwykle, w pościeli, zdziwił się bardzo, ujrzawszy go już na nogach. W jego tępem spojrzeniu błyszczał także wyraz „Obłomowszczyzna“.
— Jeden wyraz — myślał Ilja Iljicz, — ale jaki „jadowity!“
Zachar, jak zawsze, wziął grzebień, szczotkę, ręcznik i zbliżył się do Obłomowa, aby go uczesać.
— Idź do czorta! — głośno zawołał Ilja Iljicz — i wytrącił z rąk Zachara szczotkę — grzebień on sam już opuścił na podłogę.
— Czy pan się jeszcze położy? — spytał. — Poprawiłbym pościel.
— Przynieś mi atramentu i papieru — rzekł Obłomow.
I zamyślił się nad słowami: „teraz lub nigdy!“
Wsłuchując się w to rozpaczliwe wołanie rozumu i woli, uświadamiał sobie i ważył to, co jeszcze mu zostało jako resztki woli. Gdzie poniesie, gdzie złoży te ostatnie resztki.
Po milczącej zadumie, porwał pióro, wyciągnął z kąta książkę i w ciągu godziny chciał przeczytać, przemyśleć, wypisać wszystko, czego nie przeczytał, nie przemyślał, nie napisał w ciągu lat dziesięciu.
Co ma teraz robić? Iść naprzód, czy stać? To obłomowskie pytanie wydawało mu się głębszem od hamletowskiego. Iść naprzód — to znaczyło zrzucić szeroki chałat nietylko z plec, lecz także z duszy, z rozumu; razem z kurzem i pajęczyną na ścianach zrzucić pajęczynę z oczu, — i przejrzeć!
Który pierwszy krok uczynić? Od czego zacząć? Niewiem... nie mogę... nie! Ja się tylko wykręcam. Sztolc tu blisko — wszystko powie.
A co on powie? „Za tydzień — powie — napisać szczegółową instrukcję swemu pełnomocnikowi i wysłać na wieś. Na Obłomówkę zaciągnąć bankową pożyczkę, dokupić gruntów, podać plan budowy domu, opróżnić mieszkanie, wziąć paszport i jechać na pół roku za granicę, pozbyć się zbytecznego tłuszczu, zrzucić ten ciężar, odświeżyć duszę tem powietrzem, o którem niegdyś marzył z przyjacielem, żyć bez szlafroka, bez Zachara i Tarantjewa, samemu wdziewać skarpetki i zdejmować buty, spać tylko w nocy, podróżować, jak wszyscy, statkiem parowym lub koleją, potem... Potem... cieszyć się w Obłomówce, wiedzieć, co posiew, co młodźba, dlaczego chłop bywa ubogi lub bogaty, chodzić w pole, jeździć na wybory, na fabrykę, do młyna, do przystani. Niezależnie od tego czytać dzienniki, książki, troszczyć się o to, dlaczego Anglicy wysłali okręt na wschód...“
Oto, co mnie powie! To znaczy iść naprzód... I tak całe życie! Żegnaj mój poetyczny ideale życia! Będzie to jakaś kuźnia, nie życie; bezustanny płomień, gorąco, trzask, hałas... Kiedyż żyć? Czyż nie lepiej zostawić tak, jak było!
Zostać? To znaczy, wdziewać koszulę na wywrót, słuchać tupotu Zacharowego skakania z leżanki, jadać obiady z Tarantjewym, mniej myśleć o wszystkiem, nie doczytać do końca podróży do Afryki i spokojnie zestarzeć się w mieszkaniu kumy Tarantjewa.
„Teraz lub nigdy!“ „Być albo nie być!“ — Obłomow podniósł się na fotelu, ale nie trafił odrazu nogami w pantofle i usiadł znowu.
Po dwóch tygodniach Sztolc wyjechał do Anglji, wziąwszy słowo od Obłomowa, że przyjedzie wprost do Paryża. Ilja Iljicz paszport już miał w pogotowiu; zamówił nawet płaszcz podróżny, kupił czapkę. Tak się posunęło wszystko!
Już Zachar bardzo mądrze dowodził, że dość zamówić jedną parę butów, a do drugiej dać tylko podeszwy. Obłomow kupił kołdrę, wełnianą koszulę, podróżny neseser, chciał nawet kupić worek na prowizję, ale dziesięciu ludzi przekonało go, że zagranicą z workiem prowizji nie podróżują.
Zachar biegał do rzemieślników, do sklepów, pot go oblewał, ale niemało naskładał sobie grywien i piętaków, pozostałych z kupna w sklepach, choć przeklinał Andrzeja Iwanowicza i wszystkich, kto wymyślił podróże.
— Cóż on tam sam jeden będzie robił? — mówił w sklepiku. — Tam, jak powiadają, usługują państwu dziewki. Jakże dziewka potrafi buty ściągnąć? Jak będzie skarpetki panu wciągać na gołe nogi?
Uśmiechnął się tak szeroko, że bokobrody na strony mu się rozbiegły i głową pokiwał. Obłomow nie lenił się napisać, co ma wziąść ze sobą, a co w domu zostawić. Meble i różne sprzęty polecił Tarantjewowi odwieźć na nowe mieszkanie do kumy, na Wyborgską stronę, zamknąć w trzech pokojach i pilnować do jego powrotu z zagranicy.
Już znajomi Obłomowa, jedni z niedowierzaniem, inni z uśmiechem, niektórzy nawet z pewnego rodzaju przestrachem mówili: jedzie... Proszę sobie wyobrazić — Obłomow ruszył się z miejsca!
Ale Obłomow nie wyjechał ani za miesiąc, — ani za trzy.
W przeddzień wyjazdu obrzękły mu usta.
— Mucha ukąsiła! Nie mogę przecież z takiemi ustami jechać nad morze!
Nadszedł sierpień. Sztolc dawno już w Paryżu, pisze do niego wzburzone listy, ale odpowiedzi nie otrzymuje.
Dlaczego? Zapewne atrament wysechł w kałamarzu, może niema papieru?
Nie, kałamarz pełen atramentu. Na stole leżą listy, papier, nawet rządowy, z herbem państwa. Może dlatego, że w stylu obłomowskim często spotykają się ze sobą „który“ i „co“, a może Ilja Iljicz w stanowczych słowach — teraz lub nigdy, zatrzymał się na — nigdy, założył ręce pod głowę i — zasnął, a Zachar nadaremnie go budzi?
Zapisawszy kilka stron, nie użył wcale dwa razy przy sobie „który“, styl jego był gładki, a niekiedy nawet wykwintny i piękny, jak w te chwile, kiedy wraz ze Sztolcem marzył o życiu pełnem pracy — o podróży...
Wstaje o godzinie siódmej, czyta, nosi gdzieś książki. Na twarzy ani senności, ani zmęczenia, ani nudów. Na policzkach nawet pokazał się rumieniec, w oczach blask, coś w rodzaju odwagi, albo przynajmniej pewności siebie. Szlafroka nie wdziewa. Tarantjew zawiózł go do kumy wraz z meblami.
Obłomow siedzi z książką w ręku lub pisze w zwykłem codziennem ubraniu. Na szyi lekka krawatka. Wykładany kołnierzyk błyszczy białością, jak śnieg. Wychodzi w surducie bardzo ładnie skrojonym, w eleganckim kapeluszu. Wstał od biurka... coś podśpiewuje...
Siedzi przy oknie w swym pokoju — mieszkając na letnisku o kilka wiorst od miasta, — przed nim leży bukiet kwiatów. Pisze coś bardzo pośpiesznie, ale ciągle spogląda przez okno i krzaki na drogę — i znowu pisze.
Nagle na drożynie zachrzęścił piasek pod czyjąś lekką stopą. Obłomow rzucił pióro, chwycił bukiet i popędził do okna.
— To pani, Olgo Siergiejewna? Zaraz, zaraz! — rzucił w powietrze — pochwycił kapelusz, laskę, wybiegł do bramki, podał rękę jakiejś pięknej kobiecie i znikł z nią razem w lesie, śród olbrzymich jodeł.
Z poza jakiegoś kąta pokazał się Zachar, popatrzył za idącym, zamknął pokój i poszedł do kuchni.
— Poszedł! — rzekł do Anisji.
— A na obiad wróci?
— Kto go wie, — jak przez sen odpowiedział Zachar.
Zachar taki sam, jak dawniej: takie same wielkie bokobrody, nieogolony, ta sama szara kamizelka i rozprucie pod pachą, ale ożenił się z Anisją — czy skutkiem zerwania stosunku z kumą, czy też tak, z przekonania, że człowiek musi się ożenić. Ożenił się zatem, ale wbrew przysłowiu — nie odmienił się.
Sztolc zaznajomił Obłomowa z Olgą i jej ciotką. Gdy go przywiózł do domu ciotki Olgi po raz pierwszy, zastano tam gości. Obłomow, jak zwykle, czuł się jakoś niedość swobodnym, ciężkim.
— Dobrze byłoby zdjąć rękawiczki — pomyślał — przecież w pokoju ciepło... Jak ja się odzwyczaiłem od wszystkiego!
Sztolc usiadł przy Oldze, która siedząc w fotelu, oparta plecami, dość daleko od stołu, przy którym pito herbatę, obojętnie przyglądała się temu, co się koło niej działo.
Bardzo ucieszyła się przyjściem Sztolca. Chociaż oczy jej nie zapaliły się blaskiem, twarz nie okryła się rumieńcem, ale zajaśniał na niej równy, spokojny wyraz, a na ustach zjawił się uśmiech.
Nazywała go przyjacielem i lubiła za to, że ją zawsze pobudzał do śmiechu, nie pozwalając nudzić się, ale i lękała się go nieco, bo się czuła wobec niego trochę dzieckiem.
Gdy w umyśle jej budziło się jakieś pytanie, powstawała wątpliwość, ona zaraz wypowiadała się przed nim — uznawała jego wyższość nad sobą i nieraz czuła się upokorzona własną niedojrzałością umysłu i lat.
Sztolc zachwycał się nią bez żadnych zamiarów, jako pięknem stworzeniem, pełnem zapachu świeżości, rozumu i uczuć. W oczach jego była tylko prześlicznem dzieckiem, pełnem nadziei na przyszłość.
Mimo to rozmawiał z nią chętniej i częściej, niż z innemi kobietami, gdyż ona, chociaż nieświadomie, szła prostą, naturalną drogą życia, a dzięki szczęśliwej naturze, zdrowemu rozsądkowi, nieprzerafinowanemu wychowaniu, nie uchylała się od szczerego wypowiadania myśli, uczuć, woli aż do najmniejszego, ledwie dostrzeżonego poruszenia oczu, ust, ręki.
Może dlatego szła ona tak pewnym krokiem tą drogą, że od czasu do czasu słyszała obok siebie kroki jeszcze pewniejsze „przyjaciela“, któremu ufała i do jego kroku własny stosowała.
Mimo wszystko, u rzadko której dziewczyny można było spotkać tyle prostoty, naturalnej swobody spojrzenia, słowa, czynu. Nie można było nigdy wyczytać w jej twarzy i oczach: „teraz zacisnę trochę usta i zamyślę się — to mnie do twarzy. Spojrzę tam i przelęknę się, lekko krzyknę — zaraz się do mnie zbliżą. Siądę przy fortepianie i wysunę trochę koniec trzewika...“
Nie było u niej ani min żadnych, ani kokieterji, żadnego kłamstwa, żadnej sztucznej powłoki, ani zamiarów. Dlatego też ją cenił — tylko prawie jeden Sztolc, dlatego niejeden mazur przesiedziała sama, nie nudząc się, a patrząc na nią, najbardziej rozmowni panowie stawali się nieśmiałymi, nie wiedząc, jak do niej przemawiać.
Jedni uważali ją za kobietę bardzo prostą, zgoła nie głęboką, gdyż z ust jej nie spadały mądre sentencje o życiu, o miłości, ani też bystre, nieoczekiwane, śmiałe repliki, wyczytane lub podsłuchane sądy o muzyce lub literaturze. Mówiła mało, tylko to, co myślała, omijali ją przeto rozumni i wytrawni kawalerowie, niewytrawni zaś uważali za zbyt mądrą i obawiali się jej. Sztolc tylko rozmawiał z nią i rozśmieszał.
Lubiła ona bardzo muzykę, śpiewała najchętniej bez świadków, chyba w obecności Sztolca lub przyjaciółki z pensji, a śpiewała tak, jak według Sztolca, żadna dziewczyna nie śpiewa.
Ledwie usiadł on przy niej, w pokoju rozlegał się śmiech tak dźwięczny, tak szczery, tak zaraźliwy, że kto go usłyszał, z pewnością zaśmiał się sam, nie wiedząc, dlaczego.
Ale nie zawsze śmieszył ją Sztolc. Przez pół godziny nieraz słuchała ciekawie jego mowy, a później spojrzenie swoje jeszcze z większą ciekawością przenosiła na Obłomowa. Obłomow od tych spojrzeń rad byłby się schować pod ziemię.
— Co oni o mnie mówią? — myślał, patrząc na nich z ukosa niespokojnym wzrokiem. Chciał już odejść, ale ciotka Olgi wołała go do siebie i sadzała obok pod krzyżowym ogniem spojrzeń wszystkich rozmawiających.
Bojaźliwie zwrócił oczy na Sztolca, ale tego już nie było; spojrzał na Olgę — i spotkał się z tem samem, utkwionem w niego ciekawem spojrzeniem.
— Jeszcze patrzy! — pomyślał i z niepokojem począł oglądać własne ubranie.
Otarł chustką twarz, myśląc, że może ma zawalany nos, poprawił krawatkę — może się rozwiązała, co zdarzało mu się nieraz. Nie, zdaje się, wszystko w porządku, a ona patrzy!
Służący podał mu filiżankę herbaty i podsunął tacę z ciastkami. Chciał przygłuszyć w sobie niepokój, okazać się śmiałym i wziął taką ilość sucharków, biszkoptów i rogalków, że obok siedząca dziewczynka zaśmiała się. Inni spoglądali na tę masę, leżącą przed nim, z ciekawością.
— Boże mój! i ona patrzy! — myślał Obłomow. — Co ja z tą masą zrobię?
Nie patrząc nawet, widział, że Olga wstała i przeszła na inną stronę. Lżej mu się na sercu zrobiło.
A dziewczynka wpatrzyła się w niego, czekając, co on zrobi z sucharkami.
— Zjem jak najprędzej! — pomyślał i począł prędko zjadać biszkopty, które na szczęście same rozpływały się w ustach.
Zostały już tylko dwa sucharki, on westchnął swobodniej i zdecydował się spojrzeć w tę stronę, gdzie poszła Olga.
Boże! Ona stoi pod lustrem, oparłszy się o podstawę i śledzi go spojrzeniem. Zdaje się, że opuściła swój kącik tylko dlatego, aby mogła swobodnie patrzeć na niego. Dojrzała jego niezręczność z ciastkami.
Przy kolacji siedziała na drugim końcu stołu, rozmawiała, jadła i, zdawało się, że już się przestała nim interesować. Ale ledwie tylko Obłomow trwożliwie zwracał się w jej stronę w nadziei, że może już przestała patrzeć, spotykał się z jej wzrokiem, pełnym ciekawości, a jednak dobrym.
Gdy po wieczerzy Obłomow począł gorączkowo żegnać się z ciotką, ona poprosiła go na jutrzejszy obiad i poleciła zaprosić także w jej imieniu Sztolca.
Ilja Iljicz ukłonił się i, nie podnosząc oczu, skierował się ku drzwiom, obok których stał fortepian. Spojrzał — przy nim siedziała Olga i patrzyła na niego z wielką ciekawością. Zdało mu się, że się uśmiechała.
— Pewnie jej Andrzej nagadał o mnie różne głupstwa — że na nogach miałem odmienne skarpetki, że koszula była na wywrót — pomyślał i wrócił do domu nachmurzony swemi domysłami i zaproszeniem na obiad, które przyjął ukłonem, to znaczy, zgodził się na nie.
Od tej chwili uporczywe spojrzenia Olgi nie wychodziły mu z głowy. Nadaremnie położył się na grzbiecie, jak długi, nadaremnie starał się przybrać najbardziej niedbałe pozycje, najbardziej dla snu dogodne, nie mógł zasnąć — i tyle! Szlafrok wydał mu się wstrętnym; Zachar głupi i nieznośny; kurz z pajęczyną nie do zniesienia. Kazał wyrzucić z pokoju kilka obrzydliwych obrazów, które mu wmówił jakiś handlarz, opiekujący się biednymi artystami, poprawił roletę, która oddawna się nie podnosiła, zawołał Anisję i kazał wymyć okna. Potem położył się i przez całą godzinę myślał — o Oldze.
Najprzód pilnie począł badać jej powierzchowność, malował w pamięci jej portret.
Ściśle rzecz biorąc, Olga nie była wcale piękna, nie miała ani zbyt białej płci, ani jasnego kolorytu policzków i ust, a oczy nie paliły się zgoła promieniami wewnętrznego ognia. Nie miała korali na ustach, perłowych ząbków, ani malutkich jak u pięcioletniego dziecka rączek i paluszków, jak winograd.
Ale gdyby ją kto chciał uważać jako posąg, to byłaby posągiem gracji i harmonji. Dość słusznemu wzrostowi odpowiadała wielkość głowy, wielkości głowy — owal twarzy i jej proporcjonalność. Wszystko to razem wziąwszy, harmonizowało z ramionami, ramiona — z całością figury.
Kto ją tylko spotykał, nawet najbardziej roztargniony, chwilowo zatrzymywał się przed tą istotą tak prawdziwie artystycznie zbudowaną.
Nos tworzył ledwie widocznie wypukłą delikatną linję, usta cienkie i przeważnie ściśnięte — oznaka zawsze w jakimś kierunku zwróconej myśli. Ta sama obecność żywej myśli widoczna była w bystrem, zawsze czujnem spojrzeniu, jej ciemnych szaro-błękitnych oczu, przed któremi nic nie przeszło obojętnie. Brwi nadawały szczególniejszy wyraz oczom: nie były one łukowate, nie zaokrąglały oczu, nie były cieniutko sztucznie ułożone, ale przedstawiały się jako duże, jasne, puszyste wstążeczki, o włosach prosto stojących; lecz rzadko były symetryczne; jedna była ledwie dostrzegalnie wyższą od drugiej, a nad nią był ledwie widoczny fałdzik, który zdawał się mówić, że tu myśl się kończy.
Idąc, Olga lekko nachylała głowę naprzód — głowę pełną wdzięku i szlachetności, osadzoną na cienkiej, dumnej szyi. Poruszała się całem ciałem, idąc lekko, prawie niewidocznie.
— Dlaczego ona wczoraj tak uporczywie patrzyła na mnie? — myślał Obłomow. — Andrzej zaklina się, że ani o skarpetkach, ani o koszuli jeszcze nie mówił, ale opowiadał tylko o przyjaźni z nim, o tem jak rośli, uczyli się — wszystko, co było dobrego, a między innemi mówił i o tem, jak bardzo nieszczęśliwym był Obłomow — jak marnuje się w nim wszystko, co jest dobre, z braku czynnego pierwiastku życia, jakie jego życie blade, jak...
— Jakiż to powód do uśmiechów? — myślał dalej Obłomow. — Jeśli ona ma odrobinę serca, to powinno ono raczej zadrgać, krwią się oblać z żalu, a ona... ha, Bóg z nią! Przestanę myśleć! Pojadę tylko dziś na obiad, a potem — ani nogą!...
Mijały dnie za dniami, a on tam ugrzązł nietylko obiema nogami, ale z rękoma i głową.
Pewnego pięknego poranku Tarantjew przewiózł wszystkie jego sprzęty do swojej kumy, na Wyborgską stronę, a Obłomow trzy dni przeżył, jak nigdy — bez pościeli, bez kanapy, a obiady jadał u ciotki Olgi.
Nagle pokazało się, że naprzeciwko letniska, w którem obie mieszkały, jeden dom był wolny. Obłomow wynajął go nie patrząc i tam zamieszkał. Z Olgą spędzał dnie od rana do wieczora, czytał z nią, przynosił kwiaty, pływał łódką na jeziorze, chodził po górach... on, Obłomow.
Czegoż nie bywa na świecie? A jak się to stało? Bardzo prosto.
Gdy razem ze Sztolcem byli na obiedzie u jej ciotki, Obłomow w czasie obiadu tak samo się męczył, jak poprzednio, jadł pod jej spojrzeniem, mówił, czując, że na nim jak słońce spoczywa jej wzrok, pali go, trwoży, porusza nerwy, krew. Zaledwie na balkonie, zapaliwszy cygaro, udało mu się w dymie tytoniowym ukryć się przed tym milczącym, natarczywym wzrokiem.
— Co to takiego? — mówił kręcąc się na wszystkie strony. Przecież to męczarnia! Pocóż mam jej służyć za przedmiot rozrywki? Na nikogo tak nie patrzy — nie ma śmiałości. Ja jestem spokojniejszy, to też ona... Pomówię z nią i wypowiem raczej sam to wszystko, co ona z duszy mojej wyciąga swoim wzrokiem.
Nagle zjawiła się przed nim na progu balkonu. Podsunął jej krzesło — usiadła obok niego.
— Czy to prawda, że się pan bardzo nudzi? — spytała.
— Prawda — odpowiedział Obłomow, — ale niebardzo... Mam różne zajęcia...
— Andrzej Iwanycz mówił, że pan opracowuje jakiś plan.
— Tak. Chcę wyjechać na wieś, pomieszkać tam trochę... Przygotowuję się powoli.
— A za granicę pan nie jedzie?
— Z pewnością... Jak tylko Andrzej Iwanycz będzie gotów.
— Chętnie pan jedzie?
— Tak, bardzo chętnie...
Spojrzał na nią. Uśmiech przebiegał po jej twarzy: to błysnął w oczach, to na policzkach się prześlizgnął. Tylko usta były ściśnięte, jak zawsze. Zabrakło mu odwagi skłamać spokojnie.
— Leniwy jestem trochę... — powiedział, — ale...
Przykro mu było, że ona tak łatwo, prawie milcząco, wydobyła z niego wyznanie o lenistwie.
— Czem ona u licha, dla mnie? Boję się jej, czy co? — myślał.
— Leniwy... — powtórzyła Olga z ledwie dostrzegalną złośliwością. — Czy to może być? Mężczyzna leniwy? Nie rozumiem tego.
— Cóż w tem jest tak trudnego do zrozumienia? — myślał. — Rzecz bardzo prosta.
— Ja zawsze prawie siedzę w domu, dlatego Andrzej myśli, że ja...
— Ale pan pewnie dużo pisze — rzekła — czyta. Czyta pan?
Wpatrzyła się w niego pilnie.
— Nie, nie czytam... — wyrwało mu się z przestrachu, ażeby nie zechciała go egzaminować.
— Dlaczego? — zaśmiawszy się, spytała.
Obłomow także zaśmiał się.
— Myślałem, że pani pyta mnie o jakąś powieść. — Nie czytam powieści.
— Nie zgadł pan. Miałam na myśli podróże...
Obłomow pilnie spojrzał na nią. Cała jej twarz była roześmiana, lecz usta — nie.
— O, to sztuczka! — pomyślał. — Z nią trzeba być ostrożnym.
— Cóż pan czyta? — pytała zaciekawiona.
— Ja rzeczywiście... lubię więcej podróże.
— Do Afryki? — spytała złośliwie i cicho.
Obłomow poczerwieniał, domyślając się, nie bez słuszności, że wiedziała nietylko o tem, co on czyta, ale jak czyta.
— Pan muzykalny? — spytała, aby go wyprowadzić z zakłopotania.
W tej chwili wszedł Sztolc.
— Iljusza! Wiesz, powiedziałem Oldze Siergiejewnie, że ty namiętnie lubisz muzykę i prosiłem, aby coś zaśpiewała... Casta diva...
— Pocóż ty mnie ogadujesz? — odpowiedział Obłomow. — Ja wcale namiętnie nie lubię muzyki.
— Dobry jesteś! — przerwał Sztolc. — On zdaje się obraził się nawet! Ja go przedstawiam jako porządnego człowieka, a on stara się rozczarować wszystkich!
— Bronię się tylko przed rolą amatora. Jest to wątpliwa i trudna rola.
— Jakąż muzykę lubi pan najwięcej? — spytała Olga.
— Trudno na to pytanie odpowiedzieć! Wszelką! Czasem z przyjemnością wsłuchuję się w grę zwykłej katarynki, która poruszy jakiś miły mi motyw, zachowany w pamięci; innym razem uciekam w połowie opery; niekiedy wzruszy mnie Meyerbeer, nawet pieśń z barki rybackiej — stosownie do nastroju! A czasem i od Mozarta zatykam uszy...
— To znaczy, że pan rzeczywiście lubi muzykę.
— A więc, niech nam pani coś zaśpiewa, Olgo Siergiejewna — prosił Sztolc.
— A jeśli pan Obłomow teraz w takim nastroju, że uszy zatka? — rzekła, zwracając się do niego.
— Teraz należałoby powiedzieć jakiś komplement — odrzekł Obłomow. — Ja nie umiem, a gdybym nawet umiał, nie miałbym odwagi.
— Dlaczego?
— A jeśli pani źle śpiewa! — naiwnie zauważył Obłomow. — Potem byłoby mi nieprzyjemnie.
— Jak wczoraj z sucharkami! — wyrwało się jej — i poczerwieniała. Bóg wie, coby dała, aby tego nie powiedzieć. — Przepraszam... niegrzeczną jestem...
Obłomow nie oczekiwał tego i zmieszał się.
— Jest to złośliwa zdrada! — rzekł półgłosem.
— Nie, może tylko maleńka zemsta i to, jak mi Bóg miły, nie rozmyślna za to, że pan nie zdobył się nawet na komplement dla mnie.
— Może się zdobędę, gdy usłyszę.
— A chce pan, abym śpiewała? — spytała.
— Nie, to on chce — odrzekł Obłomow, wskazując na Sztolca.
— A pan?
Obłomow przecząco głową pokiwał.
— Ja nie mogę chcieć tego, czego nie znam.
— O, ty niegrzeczny jesteś, Iljusza! — zauważył Sztolc. — Oto co znaczy zasiedzieć się w domu i wdziewać skarpetki...
— Zmiłuj się, Andrzeju przerwał mu Obłomow, nie dając mu mówić. — Nic mnie nie kosztuje powiedzieć: „och, ja rad będę bardzo... szczęśliwy... pani zapewne pięknie śpiewa i t. d.“ Czyż to potrzebne?
— Ale pan mógłby przynajmniej życzyć sobie, abym śpiewała... chociażby z ciekawości.
— Nie śmiem — odrzekł Obłomow, — pani nie jest aktorką.
— A więc ja panu zaśpiewam — zwróciła się do Sztolca.
— Iljusza, przygotuj się na komplement.
Tymczasem nadszedł wieczór. Zapalono światło, które jak księżyc przeświecało przez kratki balkonu, owitego bluszczem. Zmierzch pokrył rysy twarzy i całą postać Olgi i narzucił na wszystko niby welon jakiś. Twarz jej była ukryta w cieniu, słychać było tylko miękki, ale mocny głos, z pewnem drżeniem uczucia.
Śpiewała różne arje i romanse według wskazówek Sztolca. W jednych odbijało się cierpienie, z jakiemś niejasnem przeczuciem szczęścia, w innych brzmiała radość, ale w dźwiękach głosu ukrywała się tęsknota.
Słowa, dźwięki tego czystego dziewiczego głosu wywoływały bicie serca, drżenie nerwów, oczy iskrzyły się albo napływały łzami. Chciałoby się umrzeć, zasnąć przy tych dźwiękach, ale w tej samej chwili serce pragnęło życia...
Na Obłomowa uderzały płomienie, tracił prawie przytomność, z trudnością powstrzymywał łzy, a jeszcze z większym trudem powstrzymywał uczucie jakiejś radości, która wyrywała mu się z duszy krzykiem. Dawno nie odczuwał on w sobie takiej świeżości, takiej siły, która, zdawało się, wyrwała się z głębin duszy, gotowa do czynu.
W tej chwili wyjechałby nawet za granicę, gdyby mógł tylko siąść i jechać.
Na zakończenie zaśpiewała Casta diva. Wszystkie zachwyty, wszystkie myśli, które jak błyskawica przelatywały w głowie, dreszcz, jak igły, kłujący ciało, — wszystko to tak przygnębiło Obłomowa, że prawie stracił przytomność.
— Czy dzisiaj zadowolony pan ze mnie? — spytała Sztolca, przestawszy śpiewać.
— Proszę zapytać Obłomowa, co on powie?
— Ach! — wyrwało się Ilji Iljiczowi.
Nagle pochwycił rękę Olgi, ale puścił natychmiast i zażenował się.
— Przepraszam... — wyszeptał.
— Słyszy pani? — rzekł Sztolc. — Powiedz sumiennie, Ilja, dawno przeżywałeś takie chwile?
— Mogło to być dziś rano, jeśli pod oknami grała zgrzytająca katarynka — wtrąciła do rozmowy Olga z takim akcentem dobroci, że nie było w nim ani szpilek, ani sarkazmu.
Obłomow z wymówką spojrzał na nią.
— U niego dotychczas w mieszkaniu podwójne okna, nie słychać, co zewnątrz się dzieje — dodał Sztolc.
Takiem samem spojrzeniem obrzucił Obłomow i Sztolca.
Sztolc ujął rękę Olgi.
— Nie wiem, z jakiego powodu, ale dzisiaj śpiewała pani tak, jak nigdy, przynajmniej ja dawno nie słyszałem. Oto mój komplement — rzekł, obcałowując każdy palec jej ręki.
Sztolc odjechał. Obłomow także chciał odjechać, ale Sztolc i Olga go zatrzymali.
— Ja mam pilną sprawę do załatwienia — zauważył, — a ty przecież pójdziesz leżeć... jeszcze wcześnie...
— Andrzeju! Andrzeju! — tonem proszącym przemówił Obłomow. — Nie, ja dzisiaj nie mogę zostać — jadę.
Wróciwszy, nie spał noc całą. Smutny, zamyślony chodził po pokoju. Ze świtem wyszedł z domu i błądził ulicami nad Newą, myśląc Bóg wie o czem.
Po trzech dniach znowu był tam z wizytą i wieczorem, kiedy inni gości zasiedli do stolika, on z Olgą przypadkiem znaleźli się przy fortepianie. Ciotkę bolała głowa; siedziała w drugim pokoju i wąchała lekarstwo.
— Chce pan, pokażę panu kolekcję rycin, jakie Andrzej Iwanycz przywiózł mi z Odesy — rzekła Olga. — On panu nie pokazywał?
— Pani, zdaje się, z obowiązku gospodyni, chce mnie bawić. Ale nadaremnie.
— Dlaczego nadaremnie? Pragnęłabym, ażeby się pan tutaj nie nudził, jak w domu, ażeby panu było dobrze, swobodnie, ażeby pan nie odjechał... leżeć.
— O jakież to złośliwie ironiczne stworzenie! — pomyślał Obłomow, zachwycając się mimowoli każdym jej ruchem.
— Pani chce, ażeby mnie było lekko, swobodnie, żebym się nie nudził? — powtórzył.
— Tak! — odpowiedziała, patrząc na niego z uczuciem jeszcze większej ciekawości i dobroci, niż onegdaj.
— W takim razie proszę przedewszystkiem nie patrzeć na mnie tak, jak teraz i jak onegdaj.
Ciekawość w jej oczach zwiększyła się.
— Oto mianowicie, z powodu takich spojrzeń jest mi nijako.
— Dlaczego nijako? — spytała miękkim akcentem i ciekawość znikła z jej oczu.
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że tem spojrzeniem chce pani wydobyć ze mnie tajemnice, o których nie chciałoby się, aby wszyscy wiedzieli... szczególnie pani.
— Dlaczego? Pan jesteś przyjacielem Andrzeja, Andrzej moim, a zatem...
— A zatem niema powodu, ażeby pani wiedziała o mnie to, co wie Andrzej Iwanycz — dokończył.
— Przyczyny niema, ale jest możliwość...
— Dzięki zbytniej szczerości mego przyjaciela. Zła to usługa z jego strony.
— Czy między wami są tajemnice? — spytała. — Może są zbrodnie... — dodała, śmiejąc się i odsuwając się od niego.
— Może... — odpowiedział westchnąwszy.
— Tak, jest to wielkie przestępstwo, — rzekła bojaźliwie i cicho — wdziewać odmienne skarpetki na każdą nogę.
Obłomow wziął do rąk kapelusz.
— Nie mogę wytrzymać! — rzekł. — I pani chce, ażeby mnie było dobrze. Ja przestanę kochać Andrzeja! On i o tem pani opowiedział!
— Dzisiaj ogromnie rozśmieszył mnie tem... Ciągle mnie śmieszy. Przepraszam, nie będę mówić o tem... I patrzeć będę inaczej...
Przybrała wyraz twarzy złośliwie poważny.
— Ale to dopiero — ciągnęła dalej. — Nie patrzę, przedewszystkiem jak wczoraj, a zatem jest panu teraz swobodnie i lekko. Teraz — następnie: co trzeba robić, ażeby się pan nie nudził?
On spojrzał śmiało w jej szaro-błękitne oczy, pełne dobroci.
— Widzi pan... pan sam patrzy teraz na mnie tak dziwnie.
Obłomow w samej rzeczy patrzył na nią niby nie wzrokiem, lecz myślą, wolą, jak magnetyzer, ale prawie nieświadomie, nie mogąc oczu oderwać.
— Mój boże! jaka ona śliczna... — myślał. — I są przecież takie na świecie — i patrzył w jej oczy prawie przestraszonym wzrokiem. — Ta białość twarzy... te oczy, w których jak w głębinie jakiejś ciemno, a jednocześnie coś błyszczy, dusza pewnie... Uśmiech można odczytywać, jak książkę... za uśmiechem — te zęby, głowa... jak ona lekko spoczywa na ramionach, chwieje się, jak kwiat, oddycha zapachem... Tak, ja przecie coś wydobywam z jej głębi — myślał. — Coś z trudem od niej przechodzi do mnie. Pod sercem coś zaczyna ruszać się, bić. Zdaje się, że odczuwam coś niepotrzebnego, czego nigdy nie było... Mój Boże! jakie to szczęście patrzeć na nią! Oddech zapiera!
Jak wicher, przelatywały te myśli w jego głowie i patrzył na nią, jak się patrzy w przestrzeń nieskończoną, w bezdenną przepaść, w zupełnem zapomnieniu się, z rozkoszą pełną słodyczy.
— No, dosyć tego, panie Obłomow... jak się panu patrzy teraz... — mówiła z pewnem zacięciem odwracając głowę, ale ciekawość brała górę i ona też nie spuszczała z niego oka.
On nie słyszał tego, co mówiła.
Wciąż tylko patrzył i patrzył, milcząco kontrolując własne uczucia. W głowie huczały niby jakieś fale, przelewające się z niesłychanym pośpiechem. Nie zdołał pohamować własnych myśli. Uciekały jak spłoszone ptaki, a w lewym boku, pod sercem coś go zabolało.
— Niechże pan tak dziwnie na mnie nie spogląda — rzekła, — mnie to także drażni. I pan pewnie coś chce z mojej duszy wydobyć...
— Co ja mogę wydobyć... — zauważył machinalnie.
— Ja mam także plany rozpoczęte i niewykończone — zauważyła.
Ocknął się skutkiem tej wzmianki o niewykończonych planach.
— Dziwna rzecz — zauważył — pani jest złośliwą, a jednak spojrzenie pani dobre. Nie daremnie mówią, że kobietom wierzyć nie można — kłamią one z rozmysłem i bez rozmysłu — spojrzeniem, uśmiechem, rumieńcem na twarzy, nawet omdleniem.
Olga nie pozwoliła wzmocnić się temu wrażeniu; milcząco wzięła z rąk jego kapelusz i usiadła na krześle.
— Nie będę już, nie będę! — zawołała z żywością. — Ach, ten nieznośny język! Doprawdy, nie śmiałam się z pana. — Powiedziała to tak śpiewnie, że w mowie tej czuć było drganie uczucia.
Obłomow uspokoił się.
— Ach, ten Andrzej! — zawołał z wymówką.
— No, teraz możemy przystąpić do — następnie. A zatem: cóż robić następnie, ażeby się pan nie nudził? — spytała.
— Proszę zaśpiewać!
— Jest to właśnie ten komplement, którego oczekiwałam! — przerwała mu z radością. — Wie pan — mówiła dalej z ożywieniem — gdyby pan przed trzema dniami nie powiedział po moim śpiewie „ach“ — jabym całą noc nie spała, możebym nawet płakała.
— Dlaczego? — spytał Obłomow.
Olga zamyśliła się.
— Nie wiem.
— Pani posiada dużo miłości własnej — może dlatego.
— Tak, rzeczywiście dlatego — odpowiedziała w zamyśleniu, uderzając palcami jednej ręki o klawisze. — Ale miłość własna jest we wszystkiem... i dużo. Andrzej Iwanycz powiada, że jest to prawie jedyna siła, która wolą kieruje. Otóż, zdaje się, że panu braknie tej dźwigni, dlatego też wszystko...
Olga nie dokończyła frazesu.
— Co? — pytał Obłomow.
— Nic... tak... — zatarła domysł. — Ja lubię Andrzeja Iwanycza — ciągnęła — nie za to tylko, że on mnie rozśmiesza; czasem kiedy on mówi — ja płaczę. I nie dlatego, że on mnie lubi, lecz zdaje się za to, że on lubi mnie więcej, niż inne... Widzi pan, dokąd się wkradła miłość własna.
— Pani lubi Andrzeja? — spytał Obłomow — i naprężony pytający wzrok utkwił w jej oczy.
— Naturalnie. Jeżeli on przedkłada mnie nad inne, tem bardziej ja jego, — odpowiedziała poważnie.
Obłomow patrzył na nią milcząco; ona odpowiadała mu także milczącem spojrzeniem.
— Ale on lubi także Annę Wasiljewnę, i Zanaidę Michajłównę, ale inaczej — on z niemi nie przesiaduje po dwie godziny, nie rozśmiesza ich i nic nie opowiada szczerze. Z niemi rozmawia o interesach, o teatrze, o nowościach, a ze mną rozmawia, jak z siostrą — śpiesznie dodała. Niekiedy nawet zwymyśla mnie, gdy czegoś nie zrozumiem dość prędko lub nie zgodzę się na jego pogląd. A im nie wymyśla. Za to ja go jeszcze więcej lubię. Miłość własna... — dodała w zamyśleniu — nie rozumiem, w jaki sposób ona się łączy z moim śpiewem? O moim śpiewie inni już mi mówili dużo pięknych rzeczy, a pan nie chciałeś nawet słuchać, pana trzeba było dopiero zmuszać. Gdyby pan odszedł, nie powiedziawszy słówka, gdybym w twarzy pańskiej nic nie wyczytała, zachorowałabym, zdaje się... Tak, rzeczywiście — to miłość własna — powiedziała stanowczo.
— A czy pani rzeczywiście zauważyła coś w mojej twarzy? — spytał.
— Łzy, chociaż pan ukrywałeś je. To zły znak u mężczyzn — oni się wstydzą własnej miękkości. Jest to także miłość własna, ale fałszywa. Nie łez, ale swego rozumu powinni by się raczej wstydzić, on często się myli. Nawet Andrzej Iwanycz — i ten się wstydzi swego serca. Mówiłam mu o tem — i on się zgodził ze mną. A pan?
— Z czemże można się nie godzić, patrząc na panią? — spytał.
— Jeszcze komplement — i to jaki!
Wahała się, jak go określić.
— Banalny — dopowiedział Obłomow, nie spuszczając z niej oka.
Ona uśmiechem potwierdziła jego słowa.
— Otóż ja tego się lękałem, kiedy nie chciałem prosić pani o śpiew. Co można powiedzieć, słuchając po raz pierwszy? A coś powiedzieć trzeba. Trudno być rozumnym i szczerym równocześnie, osobliwie co do wyrażenia uczuć pod wpływem takiego wrażenia, jak wtedy...
— A ja rzeczywiście śpiewałam wówczas, jak rzadko mi się zdarza — może dotychczas nigdy... Proszę mnie o śpiew nie prosić, tak, jak wówczas ja już śpiewać nie będę... Jeszcze raz zaśpiewam... — rzekła i w tej chwili twarz jej, zdaje się, drgnęła, oczy błysnęły, usiadła, wzięła kilka mocnych akordów i zaśpiewała...
Mój Boże! Czego w tym śpiewie nie było! Nadzieja, niewyraźny lęk czegoś, burza, uniesienia szczęścia — wszystko to było w jej śpiewie — i głosie.
Długo śpiewała, od czasu do czasu odwracając się do niego i jak dziecko pytała: czy dosyć?
— Dosyć? Nie. Jeszcze to...
I śpiewała znowu.
Na policzkach jej wykwitały rumieńce ze wzruszenia. Niekiedy przez twarz przelatywały ognie serdecznych wrażeń, błysnął płomień tak dojrzałego uczucia, jak gdyby sercem przeżywała daleką przyszłość swego życia i nagle ten płomyczek zagasł, a głos znowu brzmiał świeżo, jak dźwięk srebra.
I Obłomow przeżywał takie same chwile. Zdawało mu się, że żyje, że przeżywa te wszystkie stany nie przez dzień lub dwa, ale przez lata całe.
Oboje, spokojni zewnętrznie, tłumili w sobie wewnętrzny ogień, przeżywali te same wzruszenia i nastroje. Były to objawy tych uczuć, które mogły widocznie kiedyś obudzić się w młodych duszach, teraz będących tylko pod wpływem chwilowych domysłów i wzlotów drzemiących sił życia.
Zakończyła śpiew długim akordem i głos jej w nim utonął. Wstrzymała się nagle, złożyła ręce na kolanach i, wzruszona, wzburzona spojrzała na Obłomowa.
Na twarzy jego jaśniała zorza zbudzonego, z głębin duszy wydobytego szczęścia. Oczy, błyszczące łzami, utkwione były w Olgę.
Teraz, jak on ongiś, wzięła go mimowolnie za rękę.
— Co panu? — spytała. — Ma pan twarz tak zmienioną. Dlaczego?
Olga wiedziała, dlaczego twarz jego była zmieniona i wewnętrznie triumfowała, ciesząc się wrażeniem, wywołanem jej siłą.
— Niech pan spojrzy do lustra — rzekła z uśmiechem, pokazując mu w zwierciadle jego własną twarz. — Oczy panu błyszczą... łzy... Boże! Jak głęboko odczuwa pan muzykę!
— Nie, to nie muzyka tak działa na mnie, to... miłość — rzekł cicho.
Olga nagle puściła jego rękę i wyraz jej twarzy zmienił się. Spojrzenie jej spotkało się z jego wzrokiem w twarz jej utkwionym. Był to wzrok nieruchomy, prawie szalony. To nie Obłomow patrzył, ale namiętność.
Olga zrozumiała, że słowo miłość wyrwało się z ust nieświadomie, że jest ono — prawdą.
Obłomow oprzytomniał. Chwycił kapelusz i, nie oglądając się, wybiegł z pokoju. Ona nie odprowadzała go już zaciekawionem spojrzeniem, lecz długo nieporuszona stała przy fortepianie, jak posąg, i uporczywie patrzyła w ziemię. Tylko pierś jej mocno podnosiła się i opadała.
Śród leniwego leżenia w różnych pozycjach, śród tępej drzemki i śród natchnionych uniesień, na pierwszym planie zawsze zjawiała się Obłomowowi kobieta, jako żona, niekiedy — jako kochanka.
W jego marzeniach unosił się obraz wysokiej, kształtnej kobiety, z rękoma spokojnie złożonemi na piersi, ze spokojnem ale dumnem spojrzeniem, niedbale spoczywającej śród bluszczów w gaju, lekko stąpającej po dywanie, po piasku alei, z gibką talją, z głową z wdziękiem spoczywającą na szyi, z zamyśloną twarzą — jako ideał, jako wcielenie życia, pełne rozkoszy i uroczystego spokoju, jak sam spokój.
Najprzód śniła mu się cała w kwiatach przed ołtarzem, w długim woalu, potem u wezgłowia małżeńskiego łoża, ze spojrzeniem wstydliwie spuszczonem, wkońcu jako matka, otoczona dziećmi.
Marzył mu się jej uśmiech na ustach nie namiętny zgoła, oczy nie wilgotne od pragnień, ale uśmiech pełen sympatji dla niego, dla męża, a pełen wyrozumiałości dla innych; spojrzenie dobre tylko dla niego, dla innych wstydliwe, a nawet surowe.
On wcale nie pragnął widzieć w niej wzruszeń, namiętnych marzeń, wybuchów łez, tęsknot, niemocy, potem szalonego przeskoku do radości. Nie miała nagle okrywać się bladością, omdlewać, przebywać wstrząśnień nerwowych.
— Takie kobiety miewają kochanków — myślał. — Dużo z niemi kłopotu: doktorowie, wyjazdy do wód i mnóstwo innych fantazyj. Przy nich spać nie można spokojnie.
Obok dumnie wstydliwej, spokojnej żony może człowiek zasypiać spokojnie. Zasypiać z tą pewnością, że obudziwszy się, spotka to samo łagodne, sympatyczne spojrzenie. Przez dwadzieścia, trzydzieści lat, na swoje życzliwe spojrzenie, spotkałby, jako odpowiedź, w jej oczach, ten sam łagodny, miękko świecący promień sympatji. I tak aż do grobu!
— Czyż to właśnie nie jest tajemniczym celem każdego — myślał — znaleźć w swoim przyjacielu niezmienny obraz spokoju, wieczną i równą zawsze falę uczucia? Jest to stała norma miłości; kto tylko ją przekracza, zmienia się lub ochładza, przechodzi cierpienie. A zatem mój ideał jest ogólnoludzkim ideałem. Czyż to nie jest ostatecznym wynikiem, wyjaśniającym wzajemne stosunki obu płci?
Dać namiętności prawidłowe ujście, wskazać kierunek życia — jak rzece — dla pożytku całego kraju, jest to zadanie wszechludzkie, szczyt postępu, na który wspinają się George Sand’y, ale spadają. Po rozwiązaniu tej zagadki, niema już ani zdrady ani ochładzania się stosunków, lecz zawsze tylko równomierne bicie spokojnie szczęśliwego serca — a zatem życie całkowicie wypełnione, wieczny tok życia, wieczne zdrowie moralne.
Bywają przykłady takiego szczęścia, ale rzadkie. Są to zjawiska wyjątkowe. Powiadają, że trzeba się do tego urodzić. Kto wie, czy nie przez odpowiednie wychowanie można je osiągnąć świadomie?
Namiętność! To rzecz bardzo piękna w poezji, a nawet na scenie, gdzie w płaszczach, z nożami przechadzają się aktorowie, a potem i zabici i mordercy idą razem na kolację.
Gdyby też i namiętności tak się kończyły! Ale po nich pozostaje dym, swąd, a szczęścia niema! Jako wspomnienia pozostają wstyd i rozpacz.
Jeśli kogo spotka takie nieszczęście — namiętność — to tak samo, jak się zdarza nieraz trafić na górzystą, ciężką drogę, na której i konie padają i ludzie się męczą, a wieś rodzinną już widać. Nie trzeba jej tracić z widoku, ale prędzej, prędzej wydobyć się z takiej drogi!
Tak, namiętność trzeba ująć w karby, zadusić, utopić w życiu małżeńskiem!
Obłomow z przestrachem uciekłby od kobiety, gdyby ona nagle przeszyła go wzrokiem, albo sama jęknęła i upadła mu na ramię z zamkniętemi oczyma, a potem ocknęła się i objęła za szyję tak, że ledwie nie udusi... To ogień sztuczny, wysadzenie w powietrze beczki z prochem, a potem — co? Ogłuszenie, opalenie włosów, oślepienie!
Jakąż kobietą jest Olga?
Długo po wyrwaniu się mu tego wyznania nie widzieli się ze sobą na osobności. On chował się, jak uczeń, gdy tylko ujrzał Olgę, ona zmieniła się w obecności jego: nie bywała zbyt ożywioną i zbyt chłodną, ale raczej zamyśloną.
Zdawało się, iż żałowała tego, że się stało coś, co przeszkodziło jej dręczyć Obłomowa, utkwiwszy w niego zaciekawiony wzrok i dobrodusznie szpilkować go dogadywaniem o jego lenistwie, niezręczności i ciągłem leżeniu.
Ogarniało ją uczucie komizmu, ale miało ono charakter uczucia matki, która uśmiecha się, patrząc na dziwaczne ubranie dziecka swego. Sztolc wyjechał. Przykro jej było, że niema komu śpiewać. Fortepian był zamknięty — słowem, obojgu ciężył jakiś przymus, okowy, oboje odczuwali skrępowanie.
A wszystko tak się dobrze rozpoczęło! Jak łatwo zbliżyli się do siebie! Charakter Obłomowa był mniej skomplikowany od Sztolca i miększy. Nie śmieszył jej jak tamten i żarty łatwo przebaczał.
Sztolc, wyjeżdżając, prosił ją, by czuwała nad Obłomowym, przeszkadzała mu przesiadywać w domu. W jej rozumnej, pięknej głowie już powstał był cały plan, w jaki sposób odzwyczaić Obłomowa od spania po obiedzie; nietylko spać — ona nie pozwoli mu położyć się nawet na kanapie w ciągu dnia. Zobowiąże go do tego słowem.
Marzyła o tem, że „każe mu przeczytać książki“, które Sztolc zostawił, wyjeżdżając, potem czytywać codziennie dzienniki i opowiadać jej nowiny, pisywać dyspozycje staroście, dokończyć wypracowanie planu urządzenia majątku, przygotować się do wyjazdu zagranicę, — słowem, nie pozwoli mu drzemać. Wskaże mu cel życia, zmusi go pokochać znowu wszystko, dla czego zobojętniał, a Sztolc, powróciwszy, nie pozna go.
I tego cudu dokona sama — milcząca, trwożliwa, której dotychczas nikt nie słuchał, która jeszcze nie rozpoczęła życia sama. Ona to właśnie dokona takiego przeobrażenia.
Już się ono rozpoczęło z chwilą, kiedy po raz pierwszy śpiewała. Obłomow już był inny.
Będzie zatem żyć, działać, błogosławić ją i życie. Powróci umarłego do życia. Jakaż to chwała dla doktora, który śmiertelnie choremu powróci zdrowie! A przecież jest czemś większem jeszcze uratować moralnie marniejący rozum i duszę!
Radosne drżenie dumy opanowywało ją na myśl, że będzie mogła spełnić wielkie zadanie, przeznaczone jej losem. Już go w myśli robiła swoim sekretarzem, bibljotekarzem...
I nagle wszystko to mogło runąć! Nie wiedziała, jak wyjść z tego położenia i dlatego milczała, spotkawszy się z Obłomowym.
Obłomow zaś dręczył się tem, że ją przestraszył, obraził i oczekiwał piorunowych spojrzeń, zimnego traktowania, drżał ujrzawszy ją, uciekał przed nią.
W tym czasie już zamieszkał na letnisku i przez trzy dni chodził przez krzaki i błota do lasu, na wieś lub siadywał przed wrotami chałup chłopskich, przypatrywał się biegającym dzieciom, pasącym się cielętom, patrzył, jak kaczki pluskają się na jeziorku. Przed domem był staw, park wielki, ale lękał się iść tam, ażeby się nie spotkać z Olgą.
— Skorciło mnie wyrwać się! — myślał.
Nie stawiał nawet sobie pytania, czy wyrwała mu się w samej rzeczy z ust prawda, czy to był tylko chwilowy wpływ muzyki na nerwy.
Uczucie niezręczności, wstydu, jak on się wyrażał, z powodu jego zachowania się, przeszkadzały mu zastanowić się nad tem, czy to było uniesienie się tylko i czem dla niego była Olga? Nie zastanawiał się zupełnie nad tem, że do serca jego coś przylgnęło, czego nie było przedtem. Wszystkie uczucia skręciły się u niego w jeden węzeł — wstyd.
Jeśli zaś chwilami zjawiała się w jego wyobraźni, wtedy stawał przed nim także ów ideał spokoju i szczęścia w życiu. W obrazie tym dostrzegał Olgę. Wszystko zlewało się w jednolitą całość.
— Ach, co ja narobiłem! — mówił. — Wszystkom zmarnował! Chwała Bogu, że Sztolc wyjechał. Jeszcze nie miała czasu mu opowiedzieć. Wtenczas choć pod ziemię się chowaj! Miłość, łzy — czy to mnie do twarzy? I ciotka Olgi nie zaprasza mnie... pewnie już wie wszystko... O, Boże!
Tak myślał, zdążając w parku w najdalszą boczną drożynę.
Olga zastanawiała się jedynie nad tem, jakie będzie jej spotkanie z Obłomowym, jak minie? Czy trzeba zamilczeć, jak gdyby nic nie zaszło, czy też coś mu powiedzieć!
Ale co powiedzieć? Zrobić zagniewaną minę, spojrzeć na niego wyniośle, czy też wcale nie patrzeć, lecz dumnie i sucho zauważyć, że nigdy nie spodziewała się po nim... za kogo on ją ma, pozwalając sobie na taką zuchwałość? Tak Soniczka w czasie mazura odpowiedziała jakiemuś kornetowi, chociaż wszelkiemi siłami usiłowała zamącić mu głowę.
Właściwie, cóż w tem jest — zuchwałego? — pytała sama siebie. — Jeżeli on w samej rzeczy żywi to uczucie, dlaczegoż nie wypowiedzieć? Ale — jakże to tak nagle, ledwie się poznajomił... Tego nikt inny za nicby nie powiedział, widząc kobietę zaledwie dwa razy, nikt nie mógłby tak prędko pokochać. To mógł zrobić tylko Obłomow...
Przypomniała sobie, że kiedyś czytała i słyszała, jak miłość nagle ogarnia człowieka.
Tak, była to chwila uniesienia. Teraz on oczu nie pokazuje — wstyd mu... Chyba to nie zuchwałość? A któż winien? — myślała. — Naturalnie Andrzej Iwanycz, boć to przecie on zmusił ją do śpiewu.
Ale Obłomow z początku nie okazywał chęci słuchania. To ją gniewało... i ona starała się... Mocno poczerwieniała, tak, usiłowała ze wszystkich sił rozruszać go trochę...
Sztolc mówił o nim, że jest apatyczny, że nic go nie zajmuje, że wszystkie uczucia w nim wygasły... Chciała się przekonać, czy już w nim nic niema — i oto śpiewała, śpiewała... jak nigdy...
Mój Boże! Przecież ja sama jestem winna... poproszę go o przebaczenie... Czego? — nasuwało się pytanie. Co mu powiem? M-sie Obłomow... winną jestem... wciągałam pana... Jaki wstyd! „To nieprawda! — powiedziała, uniósłszy się. — Kto śmie tak myśleć! Czyż wiedziałam, jak się to zakończy? A gdyby tego wszystkiego nie było? Gdyby „to“ nie wyrwało mu się... co wtedy? — pytała sama siebie. — Nie wiem“.
Od tego dnia począwszy, doświadczała dziwnego jakiegoś uczucia... widocznie była obrażoną... Jakiś żar ją pali... na policzkach wykwitają rumieńce...
— Rozdrażnienie... maleńka febra... — mówił doktór.
Czego narobił ten Obłomow! O, trzeba mu dać dobrą lekcję, ażeby się coś podobnego nie powtórzyło! Poproszę ciotki, ażeby mu wypowiedziała nasz dom. On nie powinien się zapominać! Jak on śmiał... — myślała, przechadzając się w parku z roziskrzonem okiem.
Nagle usłyszała czyjeś kroki.
— Ktoś idzie... — pomyślał Obłomow.
I stanęli wprost naprzeciwko siebie.
— Olga Siergiejewna... — przemówił on drżąc, jak liść osiny.
— Ilja Iljicz... — wymówiła nieśmiało.
— Dzień dobry pani — rzekł Obłomow.
— Dzień dobry!
— Pani dokąd idzie?
— Ja... tak... — odpowiedziała, nie podnosząc oczu.
— Przeszkadzam pani?
— O, wcale nie! — odrzekła, spojrzawszy na niego bystro i ciekawie.
— Pozwoli pani towarzyszyć sobie? — spytał nagle, bystre na nią rzuciwszy spojrzenie.
W milczeniu szli dalej. Ani przed karą od nauczyciela, ani przed ściągniętemi brwiami dyrektora nie biło nigdy tak mocno serce Obłomowa, jak teraz. Chciał coś powiedzieć, zmuszał się, ale słowa nie zrywały się z języka. Tylko serce biło mocno, jak przed przeczuwanem nieszczęściem.
— Nie otrzymał pan listu od Andrzeja Iwanycza? — spytała.
— Otrzymałem.
— Cóż on pisze?
— Czeka na mnie w Paryżu.
— Cóż pan na to?
— Pojadę.
— Kiedy?
— Już... może jutro... gdy się wybiorę.
— Dlaczego tak prędko? — spytała.
Obłomow milczał.
— Nie podoba się panu letnisko... a może... Niech pan powie: dlaczego chce pan jechać?
— Zuchwały! On jeszcze chce wyjechać... — myślała.
— Czegoś mi bardzo przykro... jakoś nieswojo... coś mnie pali — odpowiedział nie patrząc.
Olga milcząco zerwała gałązkę bzu i wąchała ją, zakrywszy sobie nos.
— Proszę powąchać... jak ślicznie pachnie — powiedziała i dotknęła gałązką nosa.
— Ach! Oto konwalje... Proszę poczekać, ja narwę — rzekł Obłomow, nachylając się do ziemi. — Są milsze, gdyż mają zapach pól i gajów... więcej mają w sobie przyrody, a bez tylko koło domu rośnie... ciągle się wciska do okien jego mdły zapach... Widzi pani, jeszcze rosa nie wyschła na płatkach konwalji.
Podał jej kilka konwalij.
— A rezedy nie lubi pan? — spytała.
— Nie, zbyt mocny zapach. Nie lubię ani róż, ani rezedy. Wogóle — nie lubię kwiatów. W polu jeszcze ujdzie, ale w pokoju tyle z niemi kłopotów, śmiecia...
— A pan lubi czystość w pokoju? Niecierpi pan śmiecia? — spytała złośliwie spoglądając na niego.
— Tak, ale mam służącego, który... — bąknął. — „O, złośliwa dziewczyna!“ — pomyślał.
— Pojedzie pan wprost do Paryża?
— Tak. Sztolc już dawno czeka na mnie.
— Napiszę list do niego — odwiezie pan — rzekła.
— Ale proszę dziś napisać... Jutro wracam do miasta.
— Jutro? — spytała. — Dlaczego tak prędko? Zdaje się, że pana ktoś pędzi.
— Tak, pędzi...
— Kto?
— Wstyd — szepnął.
— Wstyd — powtórzyła Olga machinalnie. — „Teraz mu powiem — myślała — mesje Obłomow, nigdy nie oczekiwałam...“
— Tak, Olgo Siergiejewna — rzekł z przymusem. — Ja myślę, że pani się dziwi, gniewa się...
— Teraz powiem — myślała — stosowna chwila.
Serce bije mocno.
— Ach, Boże mój! Nie mogę.
Obłomow starał się w twarz jej spojrzeć, odgadnąć jej myśli, ale Olga wąchała konwalje i bez i nie wiedziała, co począć, co powiedzieć?
— Ach, Soniczka natychmiast cośby wymyśliła — myślała, — a ja jestem taka głupia.
— Ja zapomniałam zupełnie... — rzekła wreszcie.
— Proszę mi wierzyć, stało się to zupełnie mimowoli... nie mogłem się powstrzymać... — począł mówić, nabierając śmiałości. — Gdyby wówczas pioruny biły, kamień spadłby na mnie — ja byłbym wyrzekł to słowo. Niepodobna było utrzymać go żadną mocą... Na miłość Boga, niech pani nie myśli, abym ja chciał... Za chwilę potem nie wiem cobym był dał, ażeby wycofać ten nieostrożny wyraz...
Olga szła, schyliwszy głowę, i wąchała kwiaty.
— Niechże pani zapomni o tem — ciągnął dalej — zapomni tem bardziej, że jest to nieprawda.
— Nieprawda? — powtórzyła nagle, wyprostowawszy się i kwiaty wypadły jej z rąk.
Oczy jej otworzyły się szeroko i błysnęły zdziwieniem.
— Więc nieprawda? — powtórzyła.
— Tak, na miłość Boga, proszę się nie gniewać i zapomnieć. Upewniam panią, było to tylko chwilowe uniesienie... skutek muzyki.
— Więc muzyka winna!
Twarz Olgi zmieniła się. Dwie różowe plamki na twarzy znikły, oczy pobladły.
— Zatem, nic niema... — myślała. — On odwołał swoje nieostrożne słowo, więc niema się o co teraz gniewać... I bardzo dobrze... Teraz spokój... Można, jak dawniej, rozmawiać, żartować...
Przechodząc koło drzewa, szybko wyciągnęła rękę i urwała gałązkę, potem listek jeden oderwała ustami i gałązkę rzuciła na ziemię.
— Pani nie gniewa się? Zapomniała? — pytał Obłomow, schylając się ku niej.
— O co tu idzie? Czego pan prosi? — ze wzruszeniem i gniewem pytała, odwracając się od niego. — Już zapomniałam... złą mam pamięć...
Obłomow milczał i nie wiedział, co począć. Widział tylko gniew nagły, ale nie wiedział przyczyny.
— Mój Boże! — myślała Olga. — Wszystko wróciło do porządku. Całego zdarzenia — jakby nie było... i chwała Bogu... Ach, Boże mój... Cóż to jest? Ach, Soniczko, Soniczko, jaka ty szczęśliwa!
— Wrócę do domu! — rzekła, przyśpieszając kroku i wchodząc w inną aleję.
Łzy ją dusiły, bała się zapłakać.
— Nie tędy... tu bliżej... — zauważył Obłomow.
— Dureń jestem! — pomyślał smutnie. — Trzeba było wyjaśnić wszystko! Jeszcze więcej tem ją teraz obraziłem. Nie trzeba było przypominać... tak wszystkoby minęło, samo się zapomniało. Teraz niema co długo myśleć, trzeba wyprosić przebaczenie!
— Dlatego zapewne było mi przykro — myślała, — że nie powiedziałam mu: „M-sie Obłomow, nie oczekiwałam, ażeby pan pozwolił sobie... On uprzedził mnie....
„Nieprawda!“ — pomyśleć tylko... więc on kłamał... Jak on śmiał!
— Czy rzeczywiście pani zapomniała? — spytał cicho.
— Zapomniałam! Wszystko zapomniałam! — mówiła szybko, wracając do domu.
— Proszę dać rękę na dowód, że pani się nie gniewa.
Olga, nie patrząc na niego, podała mu końce palców, a ledwie je dotknął, cofnęła rękę.
— Nie, pani się gniewa! — rzekł westchnąwszy. — Jak ja mam przekonać panią, że to było uniesienie, że nie pozwoliłbym sobie zapomnieć się. — Nie, już widocznie nie będę mógł słuchać śpiewu pani...
— Niech pan nie zapewnia, niepotrzebne mi pańskie zapewnienie — przemówiła prędko, z akcentem niezadowolenia. — Ja też śpiewać nie będę...
— Dobrze, będę milczał — rzekł — tylko na miłość Boga niech pani tak nie odchodzi, bo na duszy mojej ciężyć będzie to jak kamień...
Olga zwolniła kroku i poczęła uważniej przysłuchiwać się jego słowom.
— Jeśli to prawda, że pani zapłakałaby, nie usłyszawszy mego „ach“ po śpiewie, to teraz, jeśli pani tak odejdzie, nie uśmiechnie się, nie poda mi ręki po przyjacielsku, ja... Niech mi pani wybaczy, Olgo Siergiejewna... ja zachoruję... nogi drżą pode mną... ledwie stoję...
— Dlaczego? — spytała nagle Olga, patrząc na niego.
— Ja nie wiem... — wstyd mnie opuścił... ja się nie wstydzę mego słowa... zdaje mi się, że w niem...
Znowu mrówki przeszły mu pod sercem, znowu zdało mu się, że coś niepotrzebnego wymknęło mu się, znowu jej dobre i ciekawe spojrzenie paliło go.
Ona z wdziękiem zwróciła się do niego i niecierpliwie czekała odpowiedzi.
— Cóż w niem? — spytała.
— Boję się mówić... pani się rozgniewa.
— Proszę mówić! — rzekła rozkazująco.
Obłomow milczał.
— Więc cóż!
— Ja chcę płakać, patrząc na panią... Widzi pani, ja nie mam miłości własnej, nie wstydzę się serca...
— Dlaczegoż płakać! — pytała, a na policzkach jej znowu zakwitły dwa rumieńce.
— Ja ciągle słyszę głos pani... ja czuję...
— Co? — i łzy popłynęły jej z oczu. Z naprężeniem czekała odpowiedzi.
Zbliżyli się do ganku.
— Czuję... — śpieszył dopowiedzieć Obłomow, i zatrzymał się.
Olga powoli, jakby z trudem, szła po wschodkach.
— Tę samą muzykę... to same wzruszenie... to samo uczucie... — proszę mi wybaczyć, doprawdy nie umiem panować nad sobą...
— M-sie Obłomow... — zaczęła ostro, a twarz jej nagle zajaśniała uśmiechem — nie gniewam się... przebaczam — rzekła łagodnie — tylko innym razem...
Olga, nie odwracając się, wyciągnęła do niego rękę. Obłomow pochwycił ją i w dłoń pocałował. Ona cicho zacisnęła usta i w jednej chwili znikła za drzwiami.
Obłomow został, jak gdyby wrósł w ziemię.
Długo patrzył za nią z otwartemi ustami i błądził wzrokiem po krzakach...
Przeszli koło niego jacyś ludzie. Ptak przeleciał. Jakaś baba, mijając go, spytała, czy nie kupi jagód — on stał nieruchomy.
Nawrócił i poszedł znowu powoli, doszedł do połowy drogi, schylił się, podniósł konwalje, rzucone przez Olgę, gałązkę bzu, zerwaną przez nią i ciśniętą gniewnie.
— Pocóż to wszystko? — począł rozmyślać.
— Ach, głupiec, głupiec ze mnie! — krzyknął prawie i szybkim krokiem szedł aleją. — Prosiłem o przebaczenie, a ona... nie może być... Co za myśl!
Szczęśliwy, jaśniejący, jak gdyby mu księżyc świecił na czole — według wyrażenia się niańki — usiadł w kącie kanapy i palcem na zakurzonym stole napisał: Olga.
— Ach, jaki kurz! — zauważył, ocknąwszy się z zachwytu. — Zachar! Zachar! — wołał długo, gdyż Zachar z furmanami siedział przy bramie, wychodzącej na boczną uliczkę.
— Chodź! — groźnym szeptem powiedziała Anisja, ciągnąc go za rękaw. — Barin oddawna cię woła.
— Spójrzno Zachar, co to takiego — rzekł łagodnie Obłomow. Gniewać się teraz nie był w stanie. — Ty i tutaj chcesz również zaprowadzić taki nieład — kurze i pajęczynę? Przepraszam cię, nie pozwolę na to! Olga Siergiejewna przy każdem spotkaniu się mówi mnie: pan lubi śmiecie...
— Dobrze im mówić! Oni mają pięcioro służby! — odrzekł Zachar, zwracając się ku drzwiom.
— Ty dokąd? Weź ścierkę i zetrzyj. Przecież tu usiąść nie można, ani oprzeć się...
Zachar spochmurniał i bokiem popatrzył na Ilję Iljicza.
— Tędy idzie! — pomyślał — nowe ostre słówko wynalazł. Znamy je.
— Zetrzyj! Czego patrzysz? — rzekł Obłomow.
— Poco ścierać? Już dziesięć razy ścierałem — odpowiedział uparcie.
— Skądże kurz, skoro ścierałeś? Patrz tu, tu! Ażeby go nie było — zetrzyj!
— Zmiatałem już... — upierał się Zachar — Dziesięć razy nie będę zamiatał. Kurz nalatuje z ulicy... Tu pole... wieś... kurzu na ulicy dużo.
— Ty Zachar Trofimycz — odezwała się Anisja, wyjrzawszy nagle z drugiego pokoju, — najprzód zamiatasz podłogę, a potem ścierasz kurze... kurz znowu osiada... Mógłbyś przedtem...
— A ty pocoś tu przyszła, mnie uczyć? — ze złością zachrypiał Zachar. — Ruszaj na swoje miejsce!
— Któż to widział najprzód zamiatać, a potem sprzątać? Barin dlatego się gniewa...
— No, no, no! — począł krzyczeć i podniósł rękę, aby ją trącić w piersi.
Anisja uśmiechnęła się i odeszła. Obłomow skinął na Zachara ręką, aby też odszedł. Potem pochylił głowę na wyszywaną poduszkę, rękę przyłożył do serca i przysłuchiwał się jego biciu.
— Przecież to szkodzi — pomyślał — co robić? Poradzić się doktora? On gotów jeszcze wysłać mię do Abisynji!
Dopóki Zachar nie ożenił się z Anisją, każde z nich pilnowało swojej roboty, nie wtrącając się do drugiego. Anisja znała rynek i kuchnię, a robieniem porządków zajmowała się tylko wtedy, gdy myto podłogę.
Po pobraniu się, dostęp do pańskich pokojów był dla niej wolny. Pomagała Zacharowi. W pokoju było czyściej i wogóle niektóre obowiązki męża wzięła na siebie, częściowo dobrowolnie, częściowo Zachar despotycznie włożył je na nią.
— Weźno, wytrzep dywan! — chrypiał rozkazująco. Albo: — sprzątnęłabyś tam tę kupę, co leży w kącie, a niepotrzebne rzeczy zabrała do kuchni.
Tak szczęśliwie minął miesiąc. W mieszkaniu było czysto. Barin nie robił ostrych wymówek, a Zachar próżnował. Ale takie błogosławione życie minęło z następującego powodu:
Gdy tylko Zachar z Anisją poczęli wspólnie gospodarować w mieszkaniu Ilji Iljicza, wszystko co zrobił Zachar okazywało się głupstwem. Każdy krok jego — jest zły. Przez pięćdziesiąt pięć lat obracał się Zachar w świecie i zdawało mu się, że wszystko, co robi, jest doskonałem. Nagle we dwa tygodnie po ślubie Anisja przekonała go, że on właściwie — do niczego! Anisja dowiodła mu to tak cicho, z taką pobłażliwością, z jaką się tylko traktuje dzieci albo zupełnych niedołęgów i uśmiechała się przytem, patrząc na niego.
— Ty, Zachar Trofimycz, niepotrzebnie zamykasz zasuwę w piecu, a potem dopiero otwierasz okno — ochładzasz pokój.
— A kiedyż, według ciebie, trzeba otwierać? — spytał z szorstkością męża.
— Wtedy, gdy palisz w piecu — powietrze wyjdzie, potem ogrzeje się znowu — odpowiedziała spokojnie.
— Toś głupia! — odpowiedział. — Dwadzieścia lat tak robiłem, a teraz dla ciebie będzie inaczej?
Na półce w szafie leżały obok siebie cukier, herbata, cytryna, różne srebro, a tuż obok szuwaks, szczotki i mydło.
Raz przyszedłszy, zauważył, że mydło leży na umywalni, szczotki i szuwaks w kuchni, a cukier i herbata w osobnej przegródce w komodzie.
— Poco ty to wszystko przewracasz mi po swojemu? — zapytał groźnie. — Ja umyślnie wszystko trzymam w jednem miejscu, aby było pod ręką, a ty rozrzucasz po różnych kątach.
— Ażeby herbata nie naciągała zapachem mydła — odpowiedziała mu łagodnie.
Innym razem pokazała mu na ubraniu Ilji Iljicza kilka dziur, zrobionych przez mole i powiedziała, że raz na tydzień trzeba wytrzepać i oczyścić ubranie.
— Pozwól, ja to trzepaczką wytrzepię — zauważyła spokojnie.
Zachar wyrwał jej z rąk trzepaczkę i frak i począł się gniewać na Ilję Iljicza, że mu wymyśla za rozmnożenie się prusaków. Przecież „nie ja ich wymyśliłem“. Anisja milcząc zabrała z półki kawałki i zaschłe okruszyny czarnego chleba, które tu Bóg wie od jak dawna leżały, wymiotła i wymyła szafę, naczynie — i prusaki znikły prawie zupełnie.
Zachar, mimo wszystko, jeszcze się niebardzo orjentował, o co chodzi, i uważał, że ona robi to wszystko z pilności. Razu jednego niósł tacę z filiżankami i szklankami, gdy ją przechylił i część szkła spadła, począł swoim zwyczajem łajać, omal nie upuściwszy tacy. Anisja wzięła od niego tacę, postawiła inne szklanki, dodała jeszcze cukierniczkę i chleb, pokazując mu, jak trzymać tacę. Potem przeszła się, po pokoju parę razy z tacą w ręku, pochylając ją na różne strony — i nic się nawet nie poruszyło. Zachar zrozumiał, że Anisja rozumniejsza od niego!
— Oto, widzisz, tak trzeba robić — zauważyła spokojnie.
Spojrzał na nią z tępą wyniosłością, a Anisja uśmiechnęła się tylko.
Wyrwał jej z rąk tacę, potłukł znowu szklanki i od tego czasu miał już żal do niej.
— Ach, ty, baba, sołdatka jakaś, chcesz mnie rozumu uczyć! Czy u nas w Obłomówce taki był dom? Na mnie opierało się wszystko. Lokajów wraz z chłopakami było piętnastu. Wy, baby, nawet pojęcia o tem nie macie! A ty mnie tutaj!...
— Ja przecież ci źle nie życzę... — poczęła się bronić.
— Dosyć, dosyć, dosyć! — chrypiał, robiąc gest ręką, jakby ją chciał uderzyć w piersi. — Ruszaj z pańskich pokojów precz do kuchni! Tam twoje babskie sprawy!
Anisja uśmiechnęła się i wyszła, a on zachmurzonym wzrokiem wiódł za nią.
Duma jego była zadraśnięta i niegrzecznie traktował żonę. Gdy jednak zdarzało się, że Ilja Iljicz zażądał czegoś i nie można było tego znaleźć lub coś się stłukło, kiedy w domu zapanował bezład i nad głową Zachara wisiała burza, groźna przykremi wymówkami, Zachar dawał znaki Anisji, wskazując na gabinet Obłomowa palcem i szeptem, ale rozkazująco mówił:
— Pójdźno do pana, czego on tam chce.
Anisja wchodziła i burza kończyła się zwykłem wyjaśnieniem. Sam Zachar, ile razy Ilja Iljicz począł przemawiać z wymówkami, proponował zawołać Anisję.
Znowu wszystko szłoby po staremu w mieszkaniu Obłomowa, gdyby nie Anisja. Ona nieświadomie już się zaliczała do domu Obłomowych, dzieliła nierozerwalny związek swego męża z tym domem, życiem i osobą Ilji Iljicza, a jej kobiece oko i troskliwa ręka czuwały w zaniedbanych jego pokojach.
Ledwie Zachar gdzieś wyjdzie, Anisja pościera kurze ze stołów, z kanap, przewietrzy pokój, naprawi rolety, postawi na właściwem miejscu leżące po środku pokoju buty, schowa wiszące na fotelach spodnie, uporządkuje ubranie, nawet papier, ołówki, pióra i nożyczki na stole — wszystko to zrobi prędko, obrzuci pilnem spojrzeniem cały pokój, przesunie jakieś krzesło, przymknie niedomkniętą szafę, weźmie ze stołu serwetkę i szybko zemknie do kuchni, jak tylko usłyszy skrzyp butów Zachara.
Była to żywa, zręczna kobieta około czterdziestu siedmiu lat, z uśmiechem troski na ustach, z bystremi, biegającemi na wszystkie strony oczyma, o mocnej szyi, wydatnych piersiach, i z czerwonemi, silnemi, nigdy nie próżnującemi rękoma.
Twarzy jej nie było prawie wcale widać. Na przód wybijał się tylko nos. Nie był on wprawdzie wielki, ale tak źle pasował do twarzy, jakby był tylko przyczepiony, a przytem dolna część jego była trochę podniesiona do góry, dlatego też i twarz nieco zakrywał. Była ona tak niewidoczna, wyblakła, że nos dawno już rzucił się w oczy, a twarzy nie dostrzegało się prawie.
Dużo na świecie takich mężów, jak Zachar. Nieraz i dyplomata niedbale wysłucha rady żony, ściągnie ramionami, a wkońcu — pójdzie za jej radą.
Traktują oni swoje żony tak samo opryskliwie lub lekceważąco, że ledwie raczą przemawiać, uważając je albo za „baby“, jak Zachar, albo za kwiatki, któremi się bawią po ukończeniu poważnego zajęcia i pracy.
Południe już dawno ogrzewało drożyny parku. Wszyscy siedzieli w cieniu wielkich parasoli, tylko niańki z dziećmi odważnie przechadzały się grupami lub siedziały na trawie pod palącemi promieniami południa.
Obłomow wciąż jeszcze leżał na kanapie, rozmyślając nad treścią porannej rozmowy z Olgą.
— Ona mnie kocha, w niej tkwi jakieś uczucie dla mnie. Czyżby to było możliwe? Myśli o mnie... dla mnie śpiewała tak namiętnie, a muzyka oboje nas zaraziła sympatją.
Duma zajaśniała w nim, obudziło się życie — jego barwy i promienie, których do niedawna jeszcze nie dostrzegał. Zdawało mu się, że jest już z nią razem zagranicą, w Szwajcarji, na jeziorach włoskich, przechadza się po ruinach Rzymu, płynie gondolą, gubi się w tłumie Paryża, Londynu, a potem, potem... w swoim raju na ziemi, w Obłomówce.
Ona — bóstwo z miłym szczebiotem, z artystyczną białą twarzyczką, z cienką delikatną szyją...
Chłopi moi nic równie pięknego nie widzieli. Upadną przed nią twarzą do ziemi, jak przed aniołem. Ona cicho stąpa po trawie, on z nią... śpiewa mu. Obłomow czuje życie w sobie, jego cichy szelest, odczuwa plusk jego fali... i zamyśla się nad ziszczonem marzeniem, nad pełnią swego szczęścia.
Nagle twarz mu spochmurniała.
— Nie, to być nie może! — zawołał głośno prawie. Wstał z kanapy i chodził po pokoju. — Kocha mnie ośmieszonego, z sennem wejrzeniem, z wyblakłemi policzkami... Nie, ona się tylko śmieje ze mnie...
Stanął przed lustrem i przypatrywał się sam sobie, z początku bardzo krytycznie, potem wzrok jego wyjaśniać się począł, uśmiechnął się nawet...
— Zdaje mi się, że wyglądam lepiej, świeżej niż w mieście — rzekł — spojrzenie moje nie jest mętne... Zaczął się był tworzyć jęczmień na oku — i znikł... Pewnie to powietrze tutejsze tak działa... dużo chodzę, wina nie piję wcale, nie leżę zupełnie... Nie trzeba i do Egiptu jechać!
Przyszedł służący od Marji Michajłowny, ciotki Olgi, prosić na obiad.
— Idę, idę! — zawołał Obłomow.
Służący odszedł.
— Poczekaj!... masz...
Dał mu napiwek.
Uczuł jakąś wesołość, radość. W całej przyrodzie tak jasno. Ludzie tacy dobrzy... używają życia, szczęście błyszczy na twarzy wszystkich. Tylko Zachar ponury, bokiem ciągle spogląda na swego pana... Anisja uśmiecha się dobrodusznie...
— Psa mieć będę... — myśli Obłomow, — kota lepiej... tak, lepiej kota, kot łagodniejszy... mruczek...
— Jednakże... Olga mnie kocha — myślał, idąc do niej. — Młode, świeże stworzenie! Przed wyobraźnią jej otwiera się teraz najbardziej poetyczna strona życia. Śnić się jej powinni młodzieńcy o czarnych kędziorach, zgrabni, słusznego wzrostu, z zamyśloną twarzą, ukrytą siłą, z odwagą w obliczu, z uśmiechem, pełnym dumy, z tą iskrą w oczach, która ma moc przyciągania ku sobie, która drży i błyszczy w spojrzeniu i sięga aż do serca, z miękkim świeżym głosem, który dźwięczy, jak struna. Ale przecież kochają nietylko młodzieńców z odwagą w twarzy, zgrabnie tańczących mazura lub pięknie jeżdżących konno. Olga nie jest tuzinkową dziewczynką, której serce można zdobyć wąsami, ucho połechtać brzękiem szabli; ale takiej trzeba czegoś innego... wielkiego rozumu naprzykład; aby kobieta pochyliła przed nim głowę, trzeba, ażeby cały świat schylał się przed nim... A czemże ja jestem? Obłomow — nic więcej. Sztolc, naprzykład, to inna rzecz. Sztolc — rozum, siła, umiejętność panowania nad sobą, nad innymi, nad losem. Do kogo przyjdzie, z kim się zetknie, patrz — już go opanował, gra na nim, jak na instrumencie... A ja?... Z Zacharem nawet nie dam sobie rady, ze sobą samym... ja — Obłomow. Sztolc! Boże! Przecież ona go kocha — pomyślał z przestrachem — sama powiedziała, jak przyjaciela... ależ to kłamstwo, może nawet nieświadome... Nie może istnieć przyjaźń między mężczyzną a kobietą...
Szedł powolnie, coraz powolniej, targany wątpliwościami.
— A jeśli ona tylko mnie kokietuje? Jeżeli tylko...
Zatrzymał się i jakby zdrętwiał na chwilę.
— Jeżeli to złośliwość, zmowa... Skąd mogło mi przyjść na myśl, że ona mnie kocha? Nic przecież nie powiedziała. Jest to szatański szept miłości własnej... Andrzej? Nie może być... ona taka... taka... Ona taka! — nagle zawołał prawie, spostrzegłszy idącą naprzeciw Olgę.
Olga z wesołym uśmiechem wyciągnęła rękę ku niemu.
— Nie, ona nie taka, ona nie kłamie uczucia — zadecydował. — Te, które kłamią, nie patrzą takiem łagodnem spojrzeniem, nie mają takiego szczerego uśmiechu... One się śmieją głupio... Ale ona — przecież nie powiedziała, że kocha! — znowu nagle zbudziła się wątpliwość, pełna przestrachu... — To tylko domysł... Może gniew... Boże! w jaką przepaść wpadłem!
— Co to pan ma w ręku? — spytała go.
— Gałązkę.
— Jaką gałązkę?
— Pani widzi... gałązkę bzu...
— Skąd pan wziął? Tu niema bzów... Którędy pan szedł?
— Pani wczoraj zerwała i — rzuciła.
— Dlaczego pan ją podniósł?
— Podobało mi się to, że pani rzuciła ją z gniewem.
— Podoba się gniew! To coś nowego! Dlaczego?
— Nie powiem.
— Niech pan powie... ja proszę...
— Za nic, za żadne skarby!
— Błagam pana!
On skinął przecząco głową.
— A jeśli... ja śpiewać będę?
— Wtedy... może...
— Zatem, tylko muzyka działa na pana? — spytała ściągnąwszy brwi. — Więc to — prawda?
— Tak, muzyka z duszy pani.
— Będę śpiewać... Casta diva... Casta di... — zaczęła wezwaniem Normy — i zatrzymała się.
— Teraz proszę mówić!
Obłomow walczył czas jakiś ze sobą.
— Nie, nie! — powiedział jeszcze bardziej stanowczym głosem, niż poprzednio. — Jeśli to nieprawda, jeśli mnie tylko tak się zdawało... — Nigdy! Nigdy!
— Cóż to może być? Coś przerażającego? — rzekła utkwiwszy myśl w tym punkcie, a spojrzenie w jego twarzy.
W twarzy jej odbijała się powoli świadomość. W każdym jej rysie skupiał się promyk domysłu i nagle cała twarz zajaśniała pewnością... Tak słońce niekiedy, wychodząc z za obłoku, powoli oświeca jeden krzak, drugi, potem dachy — i nagle oświeci cały krajobraz...
Olga już odgadła myśl Obłomowa.
— Nie, nie, język mój nie chce mnie słuchać... Proszę nie pytać nawet.
— Ja też nie pytam — odpowiedziała obojętnie.
— Jakto? Przecież tylko co...
— Wracajmy do domu — nie odpowiadając mu, poważnie powiedziała Olga. — Ciotka nas czeka...
Poszła przodem. On został z ciotką. Olga udała się wprost do swego pokoju.
Cały ten dzień był dla Obłomowa dniem powolnego rozczarowania. Spędził go w towarzystwie ciotki Olgi, kobiety rozumnej, poważnej, ubranej zawsze w jedwabną, bardzo dobrze skrojoną suknię, zawsze w pięknych koronkowych kołnierzykach. Stroik na głowie był także zgrabnej roboty, z gustem wykonany i wstążki dobrane nie bez kokieterji do jej pięćdziesięciu lat, ale do twarzy świeżej jeszcze. Na łańcuszku miała pince-nez oprawne w złoto.
Gesty jej były pełne godności. Bardzo zgrabnie umiała drapować się w bogaty szal, zręcznie opierać się o wyszywaną poduszkę, poważnie siedzieć na kanapie. Nigdy jej nie widać było przy robocie. Schylać się, szyć, zajmować się drobiazgami, nie było jej do twarzy. Nawet rozkazy lokajom i pokojówkom wydawała tonem niedbałym, krótko i sucho.
Czytywała coś niekiedy, ale nigdy nie pisywała. Mówiła ładnie, najchętniej po francusku. Spostrzegła natychmiast, że Obłomow nie włada swobodnie tym językiem i już na drugi dzień poczęła rozmawiać z nim po rosyjsku.
W rozmowie nie unosiła się, nie udawała uczonej. W głowie jej istniała jakby jakaś linja, której nie przekraczała nigdy. Widać było ze wszystkiego, że wszelka sympatja, nawet miłość, stanowią lub stanowiły w jej życiu równorzędne z innemi składniki, gdy u innych kobiet odrazu spostrzec można, że miłość, jeśli nie w rzeczywistości, to w słowach przynajmniej jest treścią ich życia i że wszystko inne dotyka życia tylko bokiem, o ile pozostaje miejsce po miłości.
U tej kobiety przodowała przedewszystkiem umiejętność życia, kierowanie sobą, utrzymywanie równowagi między myślą a zamiarami, zamiarami a możliwością ich spełnienia. Nie można było nigdy ją zaskoczyć nieprzygotowaną, jak czujnego wroga, którego ile razy starasz się podejść, zawsze się spotkasz z jego wyczekującym wzrokiem.
Polem jej życia był świat, w znaczeniu towarzyskiem, i dlatego takt i ostrożność wyprzedzały każdą jej myśl, każde słowo, każdy ruch.
Nigdy przed nikim nie odkrywała tajemnych drżeń swego serca, przed nikim nie zwierzała się z swoich tajemnic. Nikt przy niej nie widywał przyjaciółki staruszki, przed którąby szeptała swoje zwierzenia przy filiżance kawy. Tylko z baronem Langwagen często spędzała samotne wieczory i przesiadywała niekiedy do północy, ale zawsze przy Oldze — i to najczęściej milcząco, ale jakoś poważnie i rozumnie, jak gdyby oboje znali jakąś tajemnicę, o której inni nie wiedzą. I tyle tylko.
Widocznie przyjemność im sprawia być razem ze sobą — oto jedyny wniosek, jaki się nasuwał, patrząc na nich. Traktowała barona tak samo, jak innych, uprzejmie, z pewną dobrocią, ale także równo i spokojnie.
Złe języki korzystały z tego i poczęto przypominać jakąś starą przyjaźń, wspólną wycieczkę za granicę, ale w stosunkach ich wzajemnych nie można było dostrzec jakiejś osobliwej utajonej sympatji, a przecież byłoby się to wybiło nazewnątrz.
Równocześnie był on opiekunem niewielkiego majątku Olgi, na którym ciążyła jakaś prywatna hipoteka z powodu zobowiązań rządowych.
Baron prowadził proces, to jest, kazał jakiemuś czynownikowi pisywać „bumagi“, sam je czytał przez szkła, podpisywał i tegoż samego czynownika wysyłał do sądów, a sam, dzięki swoim stosunkom, z pożytkiem popierał proces. Miał nadzieję na rychłe i korzystne zakończenie. Ta okoliczność przerwała plotkowanie, a w domu poczęto uważać barona jako krewnego.
Miał już blisko pięćdziesiątkę, ale odznaczał się świeżością twarzy; farbował tylko wąsy i troszeczkę utykał na jedną nogę. Baron bywał grzeczny bez zarzutu, nigdy nie palił przy paniach, nie zakładał nogi na nogę i ostro ganił młodych ludzi, którzy w towarzystwie pozwalali sobie rozpierać się w fotelach i podnosić kolana i buty prawie do wysokości nosa. Siadywał, nawet w pokoju, w rękawiczkach, a zdejmował je tylko do obiadu.
Ubierał się według ostatniej mody, a przy fraku miał kilka różnokolorowych wstążeczek. Jeździł zawsze karetą i nadzwyczajnie dbał o konie. Zanim wsiadł do powozu, obchodził go dokoła, oglądał uprząż, nawet kopyta koni, a czasem wyjmował czystą chustkę i pocierał po grzbiecie koni, ażeby się przekonać, czy dobrze oczyszczone.
Znajomych witał uprzejmym, łaskawym uśmiechem, nieznajomego — z początku chłodno, ale gdy już został przedstawiony, chłód zastępował uśmiechem, a nieznajomy mógł już na ten uśmiech liczyć zawsze.
Rozmawiał o wszystkiem: o cnocie, o drożyźnie, o naukach, o towarzystwie z jednaką jasnością. Opinję swoją wypowiadał w jasnej i wykończonej formie, jak gdyby przemawiał sentencjami już gotowemi, spisanemi w jakimś podręczniku i wydanemi dla pożytku czytelników i słuchaczy.
Stosunek Olgi do ciotki był dotychczas spokojny i naturalny. Co do czułości, nie przekraczały one nigdy granic umiarkowania. Cień niezadowolenia nigdy między obie nie padał.
Działo się to częściowo skutkiem charakteru Marji Michajłówny, ciotki Olgi, ale również z braku jakiegokolwiek powodu do innego zachowania się. Ciotka nie miała nawet zamiaru żądać od Olgi czegoś, coby wręcz było przeciwne jej życzeniom. Oldze zaś i we śnie nie roiłoby się nie spełnić życzenia ciotki, nie pójść za jej radą.
Czemże się objawiały te życzenia? W wyborze sukni, uczesaniu głowy, w tem naprzykład, czy jechać do teatru francuskiego, czy na operę.
Olga posłuszna była o tyle, o ile ciotka wyrażała życzenia lub udzielała rad — zgoła nic więcej. A życzenia te były zawsze wypowiadane spokojnie, aż do oschłości — w granicach praw ciotki — ale nie dalej.
Stosunek ten był tak bezbarwny, że nie można było w żaden sposób zdecydować, czy w charakterze ciotki są jakiekolwiek pretensje do posłuszeństwa Olgi lub do jej uczuć serdecznych, czy też w charakterze Olgi są jakieś głębsze uczucia.
Natomiast na pierwszy rzut oka, spojrzawszy tylko na nie, można było odgadnąć, że to ciotka i siostrzenica, a nie matka i córka.
— Jadę po sprawunki — mówiła ciotka — może ci czego potrzeba.
— Tak, ciociu, chciałabym zamienić moją suknię liljową — odpowiedziała Olga, — i obie pojechały razem.
Albo też:
— Nie, ciociu, niczego mi nie trzeba... Niedawno byłam w sklepach.
Ciotka ujmowała ją dwoma palcami za policzki, całowała w czoło, Olga ciotkę — w rękę i jedna jechała, druga — zostawała.
— Wynajmiemy tę samą willę... — rzeknie ciotka ani pytająco, ani decydująco, jak gdyby sama z sobą rozmawiała i nie mogła się zdecydować.
— Tak, tam bardzo ładnie — odpowie Olga.
I willę wynajmywano.
A jeśli Olga powie:
— Ach, ciociu, czy też cioci nie znudził się ten las i piasek? Może lepiej poszukać w innej stronie.
— Poszukajmy... — odpowie ciotka.
— Pojedziemy do teatru? Dawno już mówią o tej sztuce — mówi ciotka.
— Z przyjemnością — odpowiada Olga, bez tego pośpiechu, który komuś chciałby zrobić przyjemność lub był wyrazem poddania się cudzej woli.
Czasem posprzeczały się łagodnie.
— Zmiłuj się ma chère[3], czyż ci do twarzy zielone wstążki? — mówiła ciotka. — Weź raczej paljowe[4].
— Ach, ciociu... już sześć razy je miałam... Znudzą się nareszcie.
— Weź pensée[5].
— A czy ciocia te woli?
Ciotka wpatrywała się i powoli kiwała głową.
— Jak chcesz, ma chère... Ja na twojem miejscu wzięłabym pensée lub paljowe.
— Nie, ciociu, ja lepiej tę wezmę — odpowiadała łagodnie Olga i brała tę wstążkę, która jej się podobała.
Olga pytała o radę ciotkę nie jak powagę, której wyrok miał być dla niej prawem, ale tak, jak gdyby pytała o radę inną kobietę, bardziej doświadczoną od niej.
— Czy ciocia czytała tę książkę? Co to jest? — zapytywała.
— Ach, co za obrzydliwość! — odpowiadała ciotka, odsuwając, ale nie chowając książki i nie broniąc wcale przeczytania jej Oldze.
Oldze nigdyby nie przyszło do głowy przeczytać. Jeśli obie wahały się sąd wydać, zwracano się do barona albo do Sztolca, gdy był obecny, i książkę czytano lub nie, według ich opinji.
— Kochana Olgo — powie czasem ciotka — o tym młodym człowieku, który rozmawiał z tobą u Zawadzkich, opowiadano mi jakąś nieciekawą historję.
I tyle. A dalej to już rzecz Olgi rozmawiać z nim lub nie.
Zjawienie się Obłomowa w ich domu nie budziło żadnych wątpliwości, nie zwracało żadnej pilnej uwagi ani ze strony ciotki ani Olgi, ani nawet barona i Sztolca. Sztolc starał się zetknąć swego przyjaciela z takim domem, gdzie było porządnie, gdzie nietylko nie zaproponują zasnąć po obiedzie, lecz gdzie nie wypada zakładać nogi na nogę, gdzie trzeba być przyzwoicie ubranym, pamiętać, co się mówi, — słowem, nie można ani zadrzemać, ani zachowywać się zbyt swobodnie, gdzie ciągle żywo omawiano współczesne wypadki.
Następnie zdawało się Sztolcowi, że wprowadzenie do sennego życia Obłomowa młodej, sympatycznej, rozumnej, a poniekąd sarkastycznej trochę kobiety równałoby się wniesieniu do ciemnego pokoju lampy, która oświeci wszystkie ciemne kąty, wniesie do nich trochę ciepła i w pokoju będzie weselej.
Oto było wszystko, czego on pragnął, poznajomiwszy swego przyjaciela z Olgą. Nie przewidywał wcale, że między Olgą a Obłomowym zapali się sztuczny ogień.
Ilja Iljicz dwie godziny przesiedział z ciotką bardzo grzecznie, ani razu nie założył nogi na nogę, rozmawiał przyzwoicie o wszystkiem, nawet dwa razy bardzo zręcznie podsunął jej stołeczek pod nogi.
Nadjechał baron. Uśmiechnął się grzecznie i grzecznie uścisnął mu rękę.
Obłomow zachowywał się jeszcze poprawniej i wszystko troje byli wzajemnie zupełnie z siebie zadowoleni.
Ciotka na rozmowy Obłomowa z Olgą, na jego wycieczki patrzyła... raczej powiedzieć należy — nie patrzyła wcale. Gdyby chodziła na przechadzki z jakimś młodym człowiekiem, z typu frantów salonowych — to inna sprawa. Ona i wówczas nicby nie powiedziała, ale z właściwym sobie taktem wprowadziłaby niepostrzeżenie inny porządek: poszłaby parę razy z nimi, dałaby im do towarzystwa kogoś trzeciego — i wycieczki zakończyłyby się same przez się.
Ale chodzenie na przechadzkę z „M-sie Obłomowym“, siedzenie z nim w kącie wielkiego salonu, na balkonie... cóż z tego? Jemu już trzydziestka minęła... nie będzie jej przecież głupstw gadać... dawać głupie książki do czytania... Nic podobnego nikomu do głowy nie przychodziło.
Wreszcie ciotka słyszała, jak Sztolc w przeddzień wyjazdu prosił Olgę, ażeby nie pozwalała drzemać Obłomowowi, aby nie pozwalała mu sypiać, męczyła go, tyranizowała, obarczała różnemi poleceniami — słowem, dysponowała nim. I ją prosił także, by miała oko na Obłomowa, zapraszała go do siebie, wyciągała na przechadzki, na wyjazdy, poruszała go wszelkiemi możliwemi sposobami, gdyby nie wyjechał zagranicę.
Dopóki on siedział z ciotką, Olga nie przychodziła. Czas płynął powoli. Obłomow przeżywał znowu — to chłód, to gorączkę. Teraz już odgadywał przyczynę zmiany w Oldze. Przemiana ta wydawała mu się jeszcze cięższą, niż stan poprzedni.
Z powodu poprzedniej omyłki czuł przerażenie i wstyd, a teraz było mu jakoś ciężko, niedobrze, zimno i smutno na sercu, jak śród wilgotnej, deszczowej pogody. Dał jej do zrozumienia, że domyślał się jej miłości dla siebie, a może jeszcze domyślał się niesłusznie. To już byłoby w rzeczy samej obrazą, któraby się naprawić nie dała. A gdyby i odgadł — to jak niezręcznie! Zachował się, jak samochwał.
Mógł odstraszyć uczucie, pukające nieśmiało do dziewiczego serca, jak ptaka, siadającego ostrożnie i lekko na gałązce, odstrasza szmer postronny — i odlatuje.
Obłomow z drżącem sercem oczekiwał zjawienia się Olgi do obiadu, ciekawy, jak będzie mówić, jak będzie patrzeć na niego.
Przyszła nareszcie. Spojrzawszy na nią, ledwie mógł ją poznać. Zupełnie inny wyraz twarzy, głos nawet inny.
Młody, naiwny, prawie dziecinny uśmiech ani razu nie ukazał się na jej ustach; ani razu nie spojrzała tak otwarcie, tem ciekawem spojrzeniem, jak dawniej, w którem odbijała się ciekawość, niepewność lub wątpliwość, jak gdyby nie miała już o co pytać, nic nie chciała wiedzieć, niczemu się dziwić.
Wzrok jej nie błądził za nim, jak dawniej. Patrzyła na niego tak, jak gdyby go znała długo, dawno poznała, jakby on dla niej był niczem, zupełnie niczem — jak baron. Zdawało mu się, jak gdyby jej przez rok nie widział, a ona przez ten czas dojrzała.
Nie było w niej ani surowości, ani wczorajszego gniewu. Żartowała, śmiała się nawet, na zapytania odpowiadała jasno — dawniej na nie nicby nie odpowiedziała. Widać było, że się zdecydowała zmusić do robienia tego, co robiły inne, a czego ona nie robiła przedtem. Tej swobody, tego braku przymusu, który pozwalał wszystko wypowiedzieć, co było w myśli — już ani dostrzec. Gdzie się to wszystko podziało?
Po obiedzie Obłomow zbliżył się do niej i zapytał, czy nie wyjdzie przejść się?
Nie odpowiadając mu, Olga zwróciła się do ciotki.
— Pójdziemy przejść się?
— Chyba niedaleko... — odpowiedziała ciotka. — Każ mi podać parasolkę.
I poszli wszyscy. Chodzili mało. Patrzyli w dal, na Petersburg, doszli do lasu i powrócili na balkon.
— Pani, zdaje się, dzisiaj nie jest usposobioną do śpiewu? Lękam się nawet prosić — rzekł Obłomow w nadziei, że może się zakończy ten przymus, może wróci dawna wesołość, lub czy bodaj w jednem słowie nie przeleci jej uśmiech; może w śpiewie błyśnie promyczek szczerości, naiwności i zaufania.
— Gorąco! — odpowiedziała ciotka.
— Nic to... spróbuję... — rzekła Olga i usiadła do fortepianu.
On słuchał — i uszom własnym nie wierzył.
To nie ona — gdzież dawny, pełen namiętności dźwięk jej głosu?
Śpiewała tak czysto, tak poprawnie, tak..., jak śpiewają wszystkie panienki, gdy je proszą śpiewać w towarzystwie — bez przyjemności. W śpiew ten nie włożyła swojej duszy, dlatego też w słuchaczu nie poruszył się żaden nerw.
Czy ona kłamie swoim uczuciom, czy udaje, czy gniewa się? Niczego nie podobna się domyśleć: patrzy łagodnie, rozmawia chętnie, ale rozmawia tak, jak śpiewa — jak wszystkie... Co to być może?
Obłomow, nie doczekawszy się herbaty, wziął kapelusz i wyszedł.
— Niech pan częściej przychodzi — rzekła ciotka, — w dnie zwykłe my zawsze same... jeśli się pan nie znudzi... W niedzielę zawsze więcej osób, nie znudzi się pan z pewnością...
Baron powstał i grzecznie mu się skłonił. Olga skinęła mu głową, jak dobremu znajomemu, a gdy wyszedł, zwróciła się do okna, patrzyła i obojętnie przysłuchiwała się krokom Obłomowa.
Kilka tych dni, które upłynęły, może tydzień, głęboko podziałały na nią, daleko naprzód posunęły jej samopoczucie. Tylko kobiety zdolne są do takiego szybkiego rozwoju sił, rozkwitu wszystkich stron swojej duszy.
Zdawało się, że Olga przeszła cały okres życia, obliczając nie na dnie, lecz na godziny. Każdą godzinę ledwie dostrzegalnego doświadczenia, zdarzenia, które minęły jak lot ptaka obok nosa mężczyzny, dziewczyna podchwytywała z niewyjaśnioną bystrością. Śledziła lot tego ptaka, a krzywizna jego lotu pozostawała jej w pamięci, jak ślad nie dający się wywabić — wskazówką, lekcją.
Tam, gdzie mężczyźnie potrzebny słup wiorstowy z napisem, jej wystarczał szmer przepływającego wiatru, ledwie dostrzegalne dla ucha wstrząśnienie powietrza.
Dlaczego tak nagle, wskutek jakich przyczyn, na twarzy dziewczyny jeszcze przed tygodniem spokojnej, bez troski, zdolnej do naiwnego śmiechu, osiada myśl poważna? Co to za myśl? O czem? Zdaje się, że wszystko w tej myśli spoczywa, cała logika, cała praktyczna filozofja mężczyzny, cały system życia!
Kuzynek rozstał się z nią niedawno — była wówczas małą dziewczynką. On ukończył szkołę wojskową, wdział mundur oficera; ujrzawszy ją, popędził w zamiarze, jak dawniej, poklepania jej po ramieniu, pokręcenia się z nią, ujęcia za ręce, skakania po krzesłach, po kanapach... nagle spojrzawszy na nią, zdziwił się, odszedł zmartwiony i zrozumiał, że on jest jeszcze chłopcem, a ona — już kobietą!
Skąd? Co się stało? Dramat? Wypadek jakiś nadzwyczajny? Jakaś nowina, o której wie już całe miasto?
Nie. Ani mama, ani ciotka, ani wujaszek, ani nawet pokojówka — nikt nic nie wie. I nie było czasu na coś nadzwyczajnego. Przetańczyła tylko dwa mazury, parę kontradansów — i głowa ją rozbolała... nie spała w nocy...
A potem znowu wszystko minęło, ale twarz jej nabrała innego wyrazu: już teraz inaczej patrzy, nie śmieje się zbyt głośno, całej gruszki nie wkłada odrazu do ust, nie opowiada „jak u nich na pensji“... Ona także ukończyła nauki...
Obłomow po paru dniach, jak niegdyś kuzynek, nie poznał Olgi. Patrzył na nią bojaźliwie, ona na niego śmiało, ale bez tej ciekawości, jaką zdradzała przedtem, bez łagodności — tak, jak inne.
— Co się z nią stało? O czem ona teraz myśli, co czuje? — Obłomow gubił się w domysłach. — Jak mi Bóg miły, nic nie rozumiem!
Nie mógł zrozumieć tego, że stało się z nią to, co się dzieje z mężczyzną w dwudziestu pięciu latach przy pomocy dwudziestu pięciu profesorów i bibljotek, po różnych podróżach po świecie, niekiedy nawet ze stratą pewnego aromatu czystej duszy, świeżości myśli i — włosów — to znaczy, że ona wstąpiła w sferę samowiedzy. Wstęp ten odbył się łatwo i kosztował ją niewiele.
— Nie, to zbyt ciężkie i nieznośne — zauważył Obłomow. — Przeniosę się na Wyborgską stronę, będę czytał, pracował, pojadę do Obłomówki... sam — dodał z westchnieniem. — Bez niej! Żegnaj mi, mój raju, mój cichy, jasny ideale życia!
Nie poszedł do ciotki ani na czwarty, ani na piąty dzień, nie czytał, i nie pisał. Wyszedł na przechadzkę — droga pełna kurzu, wiodąca pod górę...
— Poco się mam włóczyć w taki upał! — pomyślał, — ziewnął, wrócił do domu, położył się na kanapie i zasnął snem ciężkim, jak niegdyś sypiał na ulicy Grochowej w pokoju pełnym kurzu, z opuszczonemi roletami.
Smutne miał sny. Zbudził się — przed nim stał stół nakryty, barszcz, befsztek. Dalej Zachar patrząc zaspanem okiem w okno trzeciego pokoju. Anisja dzwoni talerzami.
Skończył obiad, usiadł przy oknie. Głupio mu, nudy, ciągłe sam. Dokąd iść? Nic mu się nie chce.
Weszła Anisja.
— Proszę popatrzeć... przynieśli kociątko od sąsiadów... Pan wczoraj pytał...
Położyła mu kociątko na kolanach.
Obłomow począł je głaskać. Ale i z kotkiem nudy.
— Zachar! — zawołał.
— Słucham... — odezwał się Zachar.
— Ja się może przeniosę do miasta — rzekł Obłomow.
— Do miasta? Przecież mieszkania niema.
— A na Wyborgską stronę?
— Cóż to będzie? Z jednego letniska przeprowadzać się na drugie? — rzekł Zachar. — Czego tam szukać? Nie widzieliśmy Micheja Andreicza.
— Tu niewygodnie.
— Jeszcze raz się przeprowadzać! Mój Boże! Namęczyliśmy się tutaj! Nie mogę doszukać się dwóch filiżanek i szczotki do zamiatania. Jeżeli zabrał Michej Andreicz — to się już trzeba z niemi pożegnać.
Obłomow milczał. Zachar odszedł lecz wrócił natychmiast, ciągnąc za sobą kufer i podróżną torebkę.
— A z tem co robić? Sprzedać, czy co? — rzekł, trąciwszy kufer nogą.
— Czy ty zwarjowałeś? Ja w tych dniach wyjadę za granicę! — przemówił z gniewem Obłomow.
— Zagranicę! — nagle uśmiechnąwszy się rzekł Zachar. — Dobrze to mówić — zagranicę!
— Co ciebie tak dziwi? Pojadę i rzecz skończona... paszport już mam...
— A któż tam buty panu będzie ściągał? — z ironią zauważył Zachar. — Dziewczęta, czy co? Tam zmarnieje pan beze mnie.
Znowu uśmiechnął się, aż bokobrody i brwi mu się podniosły.
— Głupstwa tylko pleciesz! Zabierz to i wynoś się! — rzekł z gniewem Obłomow.
Na drugi dzień, ledwie Obłomow obudził się o dziesiątej godzinie, Zachar, podając mu herbatę, powiedział, że kiedy rano chodził do piekarza, spotkał tam panienkę.
— Jaką panienkę?
— Jaką? Olgę Siergiejewnę.
— Więc cóż? — niecierpliwie spytał Obłomow.
— Co? Kazała się kłaniać, pytała o zdrowie, co barin robi?
— Cóżeś ty powiedział?
— Powiedziałem, że zdrów... cóż mu się miało stać?
— Dlaczego ty dodajesz swoje głupie uwagi? — zauważył Obłomow. — „Co się mu miało stać?“ — powtórzył. — Skąd ty wiesz, co się ze mną dzieje? Co więcej?
— Pytała, gdzie barin jadł wczoraj obiad?
— I cóż?
— Powiedziałem, że w domu, że i kolację jadł w domu. „A twój pan w domu jada wieczerzę?“ — spytała. — „Tylko dwoje kurcząt raczył zjeść...“ — rzekłem.
— Dureń! — mocno krzyknął Obłomow.
— Dlaczego dureń? Czy to nie prawda? — odpowiedział. — Kosteczki nawet pokażę...
— Ach, dureń z ciebie! — powtórzył Obłomow. — Cóż ona na to?
— Uśmiechnęła się. „A cóż tak mało?“ — powiedziała.
— Ach, jakiż osieł! — mówił Obłomow. — Tybyś jeszcze powiedział, że na wywrót koszulę wciągam!
— Nie pytano o to, więc nie mówiłem.
— O cóż więcej pytała?
— Pytała, co barin przez te dni robił?
— Cóż ty na to?
— Nic nie robił — powiedziałem — leżał przez cały czas.
— Ach! — krzyknął Obłomow, podniósłszy pięść do góry. — Idź precz! — zawołał groźnie. — Jeśli ty jeszcze raz będziesz miał śmiałość opowiadać o mnie takie głupstwa, zobaczysz, co ja z tobą zrobię! Jaki jadowity człowiek!
— Czy miałem łgać na starość? — bronił się Zachar.
— Idź precz! — zawołał Ilja Iljicz.
Łajanie dla Zachara — to nic. Byleby tylko zjadliwych słów nie było.
— Powiedziałem, że barin chce odjechać na Wyborgską stronę — dokończył Zachar.
— Ruszaj! — rozkazująco rzekł Obłomow.
Zachar wyszedł i westchnął głośno. Obłomow począł pić herbatę.
Wypił herbatę, a z kupy bułek i rogalków zjadł tylko jedną, obawiając się niepowściągliwości języka Zachara. Potem zapalił cygaro i usiadł przy stole. Wziął w rękę jakąś książkę, przeczytał jedną stronę, chciał ją odwrócić, ale książka była nierozcięta. Obłomow rozciął ją palcem. Po brzegach utworzyły się strzępy, a książka była cudzą własnością, należała właśnie do Sztolca, u którego, co do książek, panował nadzwyczajny porządek — uchowaj Boże coś zepsuć! Papier, ołówki, różne drobiazgi, gdzie tylko położy — nie wolno stamtąd ruszyć.
Trzeba było wziąć rozcinacz, ale go pod ręką nie było. Możnaby rozcinać zwykłym nożem, ale Obłomow wolał usiąść na kanapie, a książkę położyć, skąd wziął. Ledwie oparł się o poduszkę, ażeby wygodniej leżeć, gdy wszedł Zachar.
— Ale panienka prosiła, aby barin przyszedł do tego... ach, jak jego...
— Czemużeś tego nie powiedział wcześniej... przed dwiema godzinami? — spytał.
— Kazał pan odejść... nie mogłem dokończyć...
— Ty gubisz mnie, Zachar! — patetycznie zawołał Obłomow.
— Ten znowu swoje! — myślał Zachar — odwróciwszy ku niemu lewy policzek i patrząc na ścianę. — Znowu jak onegdaj wlepi jakieś słówko!
— Dokąd przyjść? — pytał Obłomow.
— A na... do tego... kto go wie? Ogrodu czy co...
— Do parku?
— Tak jest... do parku... „Przejść się — powiada, — ja tam będę.“
— Ubieraj mię!
Obłomow przeszedł cały park, zaglądał we wszystkie kąty, — nigdzie niema Olgi! Poszedł tą aleją, gdzie się przed nią usprawiedliwiał i zastał ją, siedzącą na ławeczce, niedaleko od tego miejsca, gdzie zerwała i rzuciła na ziemię gałązkę bzu.
— Myślałam, że pan już nie przyjdzie — zauważyła łagodnie.
— Oddawna szukam pani w całym parku.
— Wiedziałam, że będzie pan szukał, i dlatego tu usiadłam. Byłam pewna, że pan przejdzie tędy!
Chciał ją zapytać: „dlaczego tak myślała“, ale spojrzawszy na nią, zamilkł.
Wyraz jej twarzy był już inny, niż wtenczas, kiedy się z nim tutaj przechadzała, taki, jaki miała, gdy ją opuścił po raz ostatni i który w nim taki lęk obudził. I grzeczność była jakaś hamująca się. Wogóle miała wyraz twarzy skupiony. Wiedział, że w domysły i naiwne pytania bawić się z nią nie można, że wesoły, dziecinny okres przeżyty.
To, co było niedopowiedziane, do czego można byłoby zbliżyć się jakiemś zręcznem pytaniem, — już było między nimi zamknięte bez słów niepotrzebnych, bez wyjaśnień; powrócić do dawnego nastroju już nie można było.
— Dawno już pana nie widziałam! — rzekła.
Obłomow milczał. On chciał dać jej w jakiś sposób do zrozumienia, że czar ich tajemnego stosunku już przeminął, że mu cięży to skupienie, jakiem otoczyła siebie, jak obłokiem, jak gdyby weszła w głąb samej siebie, że on nie wie, co ma robić, jak się zachowywać.
Ale czuł, że najmniejsze napomknienie jej o tem wywoła u niej zdziwienie, potem jeszcze chłodniejszą będzie w stosunku z nim, a wtedy — wszystko stracone! Zgaśnie i ta iskra uczucia, którą tak niezręcznie przytłumił. Trzeba ją znowu rozdmuchać spokojnie i ostrożnie, ale jak? — Zupełnie nie wiedział.
Obłomow miał nieświadome poczucie, że ona urosła prawie ponad jego głowę, że od tej chwili niema już powrotu do dziecinnej wiary, że stanęli nad brzegiem Rubikonu, a utracone szczęście jest już na drugim brzegu. Trzeba przekroczyć.
Jak? A jeśli on tylko sam przekroczy?
Olga jaśniej rozumowała od niego, lepiej rozumiała, co się w nim odbywa i dlatego przewaga była po jej stronie. Ona otwarcie zaglądała w jego duszę, widziała, jak się tam na dnie budziło uczucie, jak szalało tam i wybijało się nazewnątrz. Rozumiała, że wszelka przebiegłość, krętactwo i kokieterja — narzędzia Soniczki — były wobec Obłomowa zbyteczne, bo nie przewidywała oporu i walki.
Spostrzegła nawet i to, że bez względu na jej młodość do niej należy pierwsza rola w tej sympatji, a od niego można było tylko oczekiwać głębokiego wrażenia, namiętności, leniwej pokory, wiecznej harmonji z każdem uderzeniem jej serca, ale nigdy objawu woli i czynnej myśli.
Odrazu zauważyła swój wpływ nad nim i podobała się jej ta rola — gwiazdy, przewodniczki życia, promienia światła, jaki ona rzuci nad stojącem jeziorem, odbijającem to światło. Dobrze oceniała swoją przewagę w tym pojedynku.
W tej komedji albo tragedji, stosownie do okoliczności, obie osoby działające zjawiały się prawie zawsze w jednakowym charakterze: dręczyciela lub dręczycielki i — ofiary.
Olga, jak każda kobieta, w roli pierwszej, to jest dręczycielki, mniej od innych i nieświadomie odmawiała sobie przyjemności poigrania trochę jak kotka z myszką; czasem wyrwie się jej nagle, jak błyskawica, blask uczucia, a potem również nagle znowu się skupia i zamyka się w sobie. Ale daleko częściej popychała go naprzód, wiedząc, że z własnej woli nie postąpi ani kroku i pozostanie nieruchomym tam, gdzie ona go zostawi.
— Byłeś pan zajęty? — spytała, wyszywając coś na kanwie.
— Powiedziałbym — zajęty, — ale ten Zachar, — pomyślał.
— Tak, czytałem trochę — odpowiedział niedbale.
— Co mianowicie? Romans? — pytała i podniosła na niego oczy, ażeby się przekonać, jaki będzie miał wyraz twarzy, kłamiąc.
— Nie, ja powieści prawie nie czytuję — odpowiedział spokojnie. — Czytałem „Historję odkryć i wynalazków“.
— Chwała Bogu, że choć jedną kartkę dzisiaj przeczytałem — pomyślał.
— Po rosyjsku?
— Nie, po angielsku.
— Czytuje pan po angielsku?
— Trochę ciężko, ale czytam. A pani... nie była pani w mieście? — spytał raczej dlatego, ażeby zatuszować rozmowę o książkach.
— Nie. Nie wyjeżdżałam z domu. Ja zawsze pracuję w tej alei.
— Zawsze tutaj?
— Tak. Bardzo mi się tu podoba. Wdzięczną jestem bardzo panu, żeś mi ją wskazał. Tędy nikt prawie nie przechodzi.
— Rzeczywiście.
Zamilkli oboje.
— U pana jęczmień znikł już zupełnie? — spytała, patrząc na prawe jego oko.
Obłomow poczerwieniał.
— Już znikł, chwała Bogu.
— Niech pan przykłada płateczek namoczony w winie, jak tylko oko zacznie swędzić — jęczmień z pewnością się nie utworzy. Nauczyłam się tego od niani.
— Cóż ona ciągle mówi o jęczmieniu! — pomyślał.
— Niech pan nie jada kolacji — dodała poważnie.
— Zachar! — poruszyło się u niego coś w gardle przeciwko Zacharowi.
— Wystarczy tylko zjeść dobrą kolację — mówiła Olga, nie podnosząc na niego oczu, — a potem przez dwa — trzy dni poleżeć — i jęczmień z pewnością się utworzy!
— Du-r-r-reń! — coś jakby gruchnęło w głębi Obłomowa.
— Co to pani robi? — spytał, ażeby zmienić treść rozmowy.
— Zakładkę do książki — powiedziała, odwijając zwitek kanwy — dla barona. Ładna?
— Bardzo ładny wzór, bardzo miły... to gałązka bzu.
— Zdaje się... tak... — odpowiedziała niedbale. — Wybrałam pierwszy lepszy wzór, jaki mi wpadł w rękę.
I, poczerwieniawszy trochę, zwinęła zgrabnie kanwę.
— A jednak to nudne, jeśli się ma przewlekać zbyt długo — pomyślał — i nic z niej wydobyć nie można. Sztolc wydobyłby, a ja nie umiem.
Obłomow nachmurzył się i sennym wzrokiem patrzył dokoła. Olga spojrzała na niego, potem schowała robótkę do koszyka.
— Chodźmy do lasku — rzekła, oddając mu koszyk do niesienia. Rozpięła parasolkę, poprawiła na sobie ubranie i poszli.
— Dlaczego pan dzisiaj w złym humorze? — spytała.
— Nie wiem Olgo Siergiejewna. Zresztą, czego mam być wesół i jak?
— Proszę się czemś zająć, stykać się częściej z ludźmi.
— Zająć się? Zająć się można, gdy się ma cel przed sobą. Jakiż ja mam cel? Nie mam go wcale.
— Cel — życie.
— Jeśli się nie wie, dlaczego się żyje, to się żyje z dnia na dzień. Cieszysz się, gdy dzień minie, a snem zamkniesz smutne pytanie: pocoś dzień przeżył i poco żyć będziesz jutro?
Olga słuchała w milczeniu. W surowem spojrzeniu, w ściągniętych brwiach, w linji ust chowało się niezadowolenie i pełzało jak wąż niedowierzanie i lekceważenie.
— Dlaczegoś dzień przeżył? — powtórzyła pytanie. — Czy może istnieć jakieś życie, któreby nikomu nie było potrzebne?
— Może. Naprzykład, moje...
— Czyżby pan dotychczas nie wiedział, jaki cel pańskiego życia? — spytała i stanęła. — Nie wierzę. Pan siebie obmawia... Gdyby tak było, pan nie byłby wart życia...
— Już minąłem to miejsce, gdzie był mój cel i przed sobą nic już nie widzę.
Westchnął. Olga uśmiechnęła się.
— Niema nic? — powtórzyła z ożywieniem, wesoło i ze śmiechem, jak gdyby mu nie wierzyła i przeczuwała, że czegoś jeszcze nie dopowiedział.
— Proszę się śmiać! A jednak jest to prawdą...
Olga szła powoli, pochyliwszy głowę.
— Dla czego i dla kogo żyć będę? — mówił, idąc za nią. — Czego szukać? Dokąd skierować myśl? Zamiary? Kwiat życia spadł, zostały tylko ciernie.
Olga szła powoli, ledwie słuchając tego, co mówił. Mimochodem zerwała gałązkę bzu i, nie patrząc na Obłomowa, ją mu podała.
— Co to? — spytał zdziwiony.
— Gałązka.
— Jaka gałązka? — pytał, szeroko otworzywszy oczy.
— Bzu.
— Wiem... ale co ona oznacza?
— Kwiat życia i...
Zatrzymał się. Olga stanęła także.
— I...? — powtórzył pytająco Obłomow.
— I mój gniew — rzekła, patrząc wprost na niego skupionym wzrokiem, a uśmiech jej ust zdawał się mówić, iż wie, co robi.
Obłok tajemniczości znikł z jej twarzy. Spojrzenie jej było wymowne i zrozumiałe. Olga jak gdyby rozmyślnie otworzyła pewną stronę księgi i pozwoliła przeczytać w niej pożądany ustęp.
— Zatem... ja mogę mieć... spodziewać się... — wybuchnął radośnie.
— Wszystkiego... ale...
Nagle zamilkła.
Obłomow jakby zmartwychwstał. Olga prawie go nie poznała. Mglista, senna prawie jego twarz przeobraziła się, wzrok się rozszerzył, rumieńce ukazały się na policzkach, zbudziły się myśli, w oczach błysnęły pragnienia i wola. W nieruchomej dotychczas twarzy Obłomowa Olga dojrzała nagle zjawienie się celu życia.
— Życie, życie znowu się przede mną otwiera — zawołał jak w malignie. — Ono w twarzy pani, w jej uśmiechu, w tej gałązce, w Casta diva... we wszystkiem.
Olga pokiwała głową przecząco.
— Nie, nie wszystko... to tylko połowa.
— Lepsza?
— Może. Przypuszczam.
— A gdzież druga połowa? Cóż jeszcze?
— Proszę szukać.
— Dlaczego?
— Ażeby nie zgubić pierwszej — dokończyła. Podała mu ramię i poszli do domu.
Obłomow z zachwytem choć nieznacznie rzucał spojrzenia na jej kibić, jej główkę, na włosy i ściskał gałązkę bzu.
— Wszystko to moje... moje... — myślał i nie wierzył sam sobie.
— Pan nie przeprowadzi się na Wyborgską stronę? — spytała, gdy odchodził do domu.
On zaśmiał się i nawet nie nazwał Zachara durniem.
Od tej chwili nie było już nagłych zmian w postępowaniu Olgi. Zachowywała się jednostajnie, spokojnie wobec ciotki, w towarzystwie, ale odczuwała życie tylko w obecności Obłomowa. Nie pytała już nikogo, co ma robić, jak postępować! Nie myślała, jak o powadze, o Soniczce.
W miarę rozwijania się przed nią różnych stopni życia, to jest uczucia, bystro obserwowała wszelkie zmiany, czujnie przysłuchiwała się głosowi swego instynktu, sprawdzała zapomocą niewielkiego zapasu własnych doświadczeń i szła ostrożnie, badając nogą grunt, na którym stanęła.
Kogo zresztą miała pytać? Ciotki? Ona nad takiemi pytaniami przechodziła tak lekko i zgrabnie, że Oldze nigdy nie udawało się różne jej odezwania się sprowadzić do jakiegoś jednego punktu i zapamiętać. Sztolca nie było. Obłomowa? Ależ to Galatea, wobec której sama musiała być Pigmaljonem.
Życie jej wypełniało się tak spokojnie, tak niepostrzeżenie dla nikogo, że żyła w zupełnie nowej atmosferze, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, bez wzajemnych uniesień i burz. Według innych — robiła to samo, co dawniej, ale zupełnie inaczej.
Bywała w teatrze francuskim, ale treść sztuki wiązała zawsze z własnem życiem; jeśli czytała książkę, to znajdowała tam zawsze iskrę własnego rozumu, błyszczał ogień własnych jej uczuć, zapisane były wczoraj wypowiedziane słowa, jak gdyby autor podsłuchiwał, jak bije teraz jej serce.
W lesie te same drzewa, ale szum ich ma dla niej osobliwe znaczenie; między nią a drzewami istniała jakaś harmonja. Ptaki nie szczebiocą, lub śpiewają — one rozmawiają ze sobą. Wszystko obok niej mówi, wszystko odpowiada jej nastrojowi. Kwiat rozwija się — a ona słyszy, jakoby jego oddech.
We snach zjawił się także odblask nowego życia. Ożywiły się zjawy obrazami, z któremi niekiedy głośno rozmawiała... Coś one mówiły, ale tak niewyraźnie, że nie rozumiała ich i także niezrozumiałemi słowami przemawiała do nich. Tylko Katja mówiła jej rano: panienka w nocy bredziła.
Olga przypomniała sobie przepowiednię Sztolca, który mówił jej często, że dotychczas nie zaczęła żyć. Obrażała się niekiedy, że ją uważa za dziewczynkę, chociaż ma ona już lat dwadzieścia. Teraz dopiero zrozumiała, że miał słuszność, gdyż teraz dopiero żyć zaczęła.
— Kiedy wszystkie siły zagrają w organizmie pani, — mówił Sztolc — wtedy dopiero rozpocznie się życie i dokoła ujrzy pani to, na co teraz oczy są zamknięte, usłyszy — czego teraz nie słyszy. Zagra muzyka nerwów, usłyszy pani szum życia, będzie przysłuchiwać się rośnieniu trawy. Proszę poczekać, nie śpieszyć się, życie przyjdzie samo.
Przyszło w samej rzeczy.
— To zapewne grają siły wewnętrzne, ocknął się organizm — mówiła jego własnemi słowami, wsłuchując się w nieznane drżenia i pilnie ale nieśmiało obserwując każde nowe budzenie się siły.
Olga nie poddała się marzycielstwu, nie oddziałał na nią szept liści, nie męczyły nocne widziadła; niekiedy zdawało jej się jakby ktoś schylał się w nocy nad jej uchem i szeptał niejasne, niezrozumiałe wyrazy. Wstawszy z łóżka, wypijała szklankę wody, otwierała okno, chustką odświeżała twarz i odrazu wytrzeźwiała się ze snów i marzeń.
Obłomowowi, gdy się tylko obudził, stawał przed oczyma, obraz Olgi w całej postaci, z gałązką bzu w ręku. Zasypiał z myślą o niej, szedł na przechadzkę, czytał — zawsze ona była z nim razem.
W myśli prowadził z nią nieskończone rozmowy — we dnie i w nocy. Do „Historji odkryć i wynalazków“ dodawał on jeszcze nowe odkrycia w zewnętrznej postaci Olgi lub jej charakteru, myślał, jakby się z nią nagle spotkać, posłać książkę, zrobić jakiś podarunek.
Gdy spotkawszy się z nią rozmawiał, wracając sam do domu, dalej ciągnął rozmowę, a do wchodzącego do pokoju Zachara, miękkim, łagodnym głosem, jak gdyby do Olgi, mówił:
— Ty łysy czorcie, znowu mi dałeś nieoczyszczone buty! Pamiętaj, aby to było po raz ostatni.
Obojętny, próżniaczy nastrój opuścił go od tej chwili, kiedy Olga śpiewała po raz pierwszy. Od tego czasu nie żył już dawnem życiem, kiedy mu było wszystko jedno, czy leżeć i patrzeć na ścianę, czy w jego mieszkaniu jest Aleksiejew, czy on sam siedzi u Iwana Gerasimowicza. Minęły te dnie kiedy nie pragnął nikogo i niczego ani od dnia, ani od nocy.
Teraz i dzień i noc, każda godzina poranku miała swój obraz, pełny tęczowych promieni, lub bezbarwny i ponury, stosownie do tego, czy na jego tle przesuwała się postać Olgi lub czas mijał bez niej — a zatem przechodził bez wrażeń i nudnie.
Wszystko to odbijało się w całej jego istocie: w głowie plątała się sieć bezustannych kombinacyj, domysłów, przewidzeń, męczarni, niepewności, a wszystko to zależne było od pytania: Czy będzie się z nią widział lub nie? Co powie? Co zrobi? Jak spojrzy? Jakie mu da polecenie, o co on ją zapyta, czy będzie zadowolona lub nie? Wszystkie te pytania były codziennem zagadnieniem jego życia.
— Ach, gdyby można było odczuwać tylko ciepło miłości bez udręczeń! — marzył Obłomow. — Nie, życie pędzi naprzód — gdzie pójdziesz, wszędzie pali jego ogień. Ile nagle weszło do niego ruchu, ile zajęcia! Miłość — jakaż to trudna szkoła życia!
Zdołał już przeczytać kilka książek. Olga prosiła go, aby treść opowiadał i z niewzruszoną cierpliwością go słuchała. Napisał kilka listów do starosty, usunął go, natomiast za pośrednictwem Sztolca oddał majątek w zarząd jednemu z sąsiadów. Byłby nawet pojechał na wieś, gdyby uważał za możliwe opuścić Olgę.
Przestał jadać wieczerze i od dwóch tygodni nie kładł się w ciągu dnia.
W ciągu kilku tygodni zwiedzili wszystkie okolice Petersburga. Z ciotką, Olgą i baronem bywali na wszystkich zamiejskich koncertach, na wielkich zabawach. Zamyślali dotrzeć do Finlandji, zwiedzić wodospad Imatry.
Gdyby to zależało od Obłomowa, byłby z pewnością nie wyszedł poza park, ale Olga zawsze coś nowego wymyśliła, a, gdy na propozycję wyjazdu kiedykolwiek zawahał się z odpowiedzią — wycieczka z pewnością przychodziła do skutku. Wtenczas zadowolenie Olgi trwało, zdaje się, bez końca. Na kilka wiorst od letniska, nie było pagórka, na którymby po kilka razy nie był.
Sympatje ich wzajemne wzrastały, rozwijały się i objawiały, jak zwykle u ludzi. Olga rozkwitła w pełni, jak jej uczucie. W oczach jej było więcej światła, w ruchach — gracji, piersi jej rozwinęły się i falowały równo.
— Wypiękniałaś na letnisku, Olgo — mówiła ciotka.
Uśmiech barona zdawał się powtarzać także ten komplement.
Olga z rumieńcem na twarzy schyliła głowę na ramię ciotki, a ciotka głaskała ją po twarzy.
— Olga! Olga! — ostrożnie, szeptem prawie wołał na nią Obłomow u podnóży góry, gdzie mu naznaczyła schadzkę, ażeby stąd pójść razem na przechadzkę.
Odpowiedzi nie było. Spojrzał na zegarek.
— Olgo Siergiejewna! — zawołał głośno.
Znowu milczenie.
Olga siedziała na górze, słyszała wołanie i, wstrzymując się od śmiechu, milczała. Chciała, ażeby on wszedł na górę.
— Olgo Siergiejewna! — wołał, przedarłszy się przez krzaki do połowy góry i głowę do szczytu podnosząc.
— Na wpół do szóstej powiedziała przecież... — myślał.
Olga nie wytrzymała i śmiać się poczęła.
— Olga! Olga! Ach! pani tam...
I począł wdrapywać się na szczyt.
— Ach! Że też chce się pani bawić się w chowanego na górze!
Usiadł przy niej.
— Ażeby mnie pomęczyć trochę, sama się pani męczy.
— Skąd pan przychodzi? Wprost z domu? — spytała.
— Nie, byłem u pani. Pytałem — powiedziano mi, że już niema.
— Cożeś pan dzisiaj robił?
— Dzisiaj...
— Wymyślał pan Zacharowi — dopowiedziała.
Zaśmiał się, jak się śmieje z czegoś zupełnie niemożliwego.
— Nie. Czytałem Revue... Ale proszę posłuchać...
Nic jednak nie powiedział. Usiadł tylko przy niej i wpatrywał się w profil jej twarzy, w głowę, w ruchy jej rąk, gdy przewlekała igłę przez kanwę i wyjmowała ją. Utkwił w nią wzrok i nie mógł go oderwać.
Sam siedział nieruchomo. Tylko oczy jego zwracały się w lewo lub w prawo, to wdół, stosownie do ruchu jej rąk. W jego wnętrzu kipiało życie: krew krążyła mocniej, serce biło silniej i drgało — wszystko to oddziaływało na niego tak silnie, że oddychał powoli i ciężko — jak oddychają przed karą śmierci lub w chwili rozkoszy duchowej.
Obłomow był, jak niemy. Nie mógł się poruszać, tylko wilgotne ze wzruszenia oczy nieruchomo były utkwione w Olgę.
Ona rzucała na niego czasem głębokie spojrzenie, odczytywała zbyt wyraźną treść z jego twarzy i myślała:
— Mój Boże! Jak on mnie kocha! Ile miękkości w jego uczuciu!
I cieszyła się i dumną była, że on, powalony, leży u jej nóg.
Chwila symbolicznych napomknień, wyrazistych uśmiechów, gałęzi bzu minęła bezpowrotnie. Miłość stawała się sroższą, bardziej wymagającą, poczęła się przeradzać w pewnego rodzaju obowiązek. Powstały wzajemne prawa. Obie strony stawały się coraz bardziej dla siebie zrozumiałe: znikały wątpliwości, nieporozumienia, a miejsce ich zajmowały sprawy wyraźne i poważne.
Olga dotykała go ciągle sarkazmem za lata strawione w próżniactwie, wydawała surowy wyrok, prześladowała jego apatję głębiej, prawdziwiej, niż to czynił Sztolc. Potem w miarę większego wzajemnego zbliżania się, od sarkazmów nad zwiędłem i niedołężnem życiem Obłomowa, przeszła do despotycznego narzucania mu swojej woli, odważnie mówiąc mu o celach życia i obowiązkach, bezwzględnie wymagając od niego ruchu, bezustannie budziła jego umysł, bądź zmuszając go do rozważania jakiejś delikatnej życiowej sprawy, którą sama dobrze znała, bądź sama narzucała mu się z jakąś kwestją niejasną lub niedostępną dla niej.
Obłomow szamotał się, mozolił głowę, wykręcał się, ażeby nie poniżyć się zbytnio w oczach Olgi lub dopomóc jej do rozwikłania jakiejś zagadki, zamiast po bohatersku tylko rozciąć.
Cała taktyka kobieca Olgi była przesiąknięta miękką sympatją; wszystkie jego usiłowania, by dorównać jej umysłowi, miały cechę namiętnej miłości.
Często wyczerpany kładł się u nóg jej, przykładał rękę do serca i nasłuchiwał jego bicia, nie spuszczając z niej wzroku, pełnego podziwu i zachwytu.
— Jak on mnie kocha! — myślała Olga w takich chwilach, wpatrując się w niego.
Gdy jednak spostrzegała w nim ukryte i zatajone dawne rysy charakteru — a umiała głęboko wpatrywać się w duszę Obłomowa — opuszczenie się, ledwie dostrzeżoną drzemkę duszy, wnet zasypywała go wymówkami, w których czuć jednak było obawę pomylenia się, a niekiedy żal do samej siebie za zbytnią surowość.
Gdy mu tylko przyszła chętka ziewnąć i ledwie otworzył usta, spotykał się ze wzrokiem pełnym zdziwienia i zamykał gwałtownie. Olga prześladowała najlżejszy nawet cień senności, przemykający się po jego twarzy. Pytała go nietylko o to, co robi, lecz także o to, co będzie robił.
Silniej jeszcze niż od wymówek, budziła się w nim żywotność, gdy dostrzegał, że jego zmęczenie udzielało się i jej, że stawała się wtedy jak gdyby lekceważącą i zimną. Wówczas opanowywała go gorączka życia, podwajały się siły, ruchliwość i cień niknął wtenczas, a sympatja znowu bić poczynała silnem, jasnem tętnem.
Wszystkie te troski jednak nie przekraczały magicznego koła miłości. Działalność Obłomowa była negatywną: nie sypiał w dzień, czytał, niekiedy myślał o napisaniu planu urządzenia majątku, dużo chodził, dużo jeździł. Dalszy jednak kierunek, sama istota życia, czyn — wszystko to jeszcze było w okresie zamiarów.
— Jakiegoż jeszcze życia i działalności wymaga Andrzej? — pytał Obłomow, wpatrując się przed siebie, ażeby nie zasnąć po obiedzie. — Czyż to nie życie? Czyż miłość nie jest obowiązkiem? Gdyby on spróbował! Każdy dzień piechotą co najmniej dziesięć wiorst przemierzyć! Wczoraj nocowałem w mieście, w lichym hoteliku, ubrany, tylko zdjąłem buty. Nawet Zachara nie było — a wszystko dzięki jej poleceniom!
Najbardziej uciążliwem było dla niego, gdy Olga zgłaszała się z jakiemś wyjątkowem pytaniem i żądała, jak od jakiegoś profesora, zupełnego zadośćuczynienia. Zdarzało się to często nie z powodu jakiegoś pedantyzmu, lecz wprost z chęci zaspokojenia ciekawości. Niekiedy zapominała o właściwym celu zapytania, w stosunku do Obłomowa, lecz interesowała się samem pytaniem, jego treścią.
— Dlaczego my nie możemy się tego uczyć? — pytała zamyślona i gniewna, słuchając niekiedy chciwie, urywkami rozmowy o czemś, co uważają zwykle za niepotrzebne dla kobiety.
Razu pewnego wprost zwróciła się do niego z pytaniem: co to są podwójne gwiazdy? — Obłomow był nieostrożny, wspomniał o Herschlu. Olga wysłała go do miasta, kazała przeczytać książkę i opowiadać, dopóki nie zadowoliła swojej ciekawości.
Innym razem, znowu przez nieostrożność, wspomniał coś w rozmowie z baronem o szkołach malarstwa — znowu miał na tydzień roboty — czytać, opowiadać, potem pojechali do Ermitażu, a tam musiał tłumaczyć na obrazach to, co przeczytał. Potem wyszukiwał staloryty lepszych obrazów i mistrzów.
Jeśli mu się zdarzyło powiedzieć cokolwiek nie namyślając się — wnet go zasypywała pytaniami.
Biedny Obłomow to powtarzał rzeczy zapomniane, to jeździł do księgarni po nowe książki, a niekiedy nie spał noc całą, szukał, czytał, ażeby jutro rano, niby niechcący, odpowiedzieć na wczorajsze pytanie — niby przypominając sobie.
Olga zasypywała go pytaniami nie z powodu kobiecej ciekawości, nie z powodu chwilowego kaprysu, by wiedzieć to lub inne, ale z naciskiem, niecierpliwie, a gdy Obłomow ociągał się, męczyła go długiem badawczem spojrzeniem. Jak on drżał pod tym wzrokiem!
— Dlaczego pan nic nie mówi? Dlaczego pan milczy? — pytała go. — Możnaby myśleć, że się pan nudzi.
— Ach! — wyrzucał z siebie, jak gdyby przychodził do przytomności po omdleniu. — Jak ja kocham panią!
— W samej rzeczy? A gdybym nie zapytała, niktby się nie domyślił.
— Czyż w rzeczy samej pani nie odczuwa tego, co się we mnie dzieje? — zaczął. — Pani wie... Ja nawet mówię z trudnością. Ot tu — proszę dać rękę — coś mi przeszkadza, jak gdyby ciężar jakiś leżał... jak kamień... jak się zdarza w ciężkim smutku, a tymczasem, dziwna rzecz, śród rozpaczy i szczęścia, w organizmie naszym odbywa się ten sam proces: czuje się ciężar na duszy, trudno oddychać, chce się płakać... Gdybym zapłakał, uczułbym tak, jak w smutku — ulgę od łez.
Olga spojrzała na niego milcząco, jak gdyby ważyła prawdziwość jego wyrazów, porównywała z tem co miał wypisane na twarzy — i uśmiechnęła się. Sprawdzenie wyszło na jego korzyść. Na twarzy rozlało się uczucie szczęścia, pełne takiego spokoju, którego nic nie jest wstanie zamącić. Widać było, że nie odczuwała ciężaru na sercu, że panowała w niem błogość, jak w przyrodzie, w cichy poranek.
— Co się ze mną dzieje? — pytał w zamyśleniu niby sam siebie Obłomow.
— Powiedzieć: co?
— Proszę.
— Pan... zakochany.
— Tak, z pewnością — potwierdził, odciągając jej rękę od kanwy, nie całując, a tylko mocno palce jej przyciskając do swoich ust i, zdaje się, mając zamiar długo je tak zatrzymać.
Olga próbowała powoli cofnąć rękę, ale Obłomow trzymał ją mocno.
— Proszę puścić... dosyć — powiedziała.
— A pani? — spytał. — Pani... nie jest zakochana...
— Zakochana? Nie. Ja tego nie lubię. Kocham pana — i tylko! — rzekła, patrząc długo na niego, jakby sprawdzała — czy kocha rzeczywiście.
— Ko — cham! — rzekł Obłomow z naciskiem. — Ale kochać można ojca, matkę, niańkę, nawet pieska — wszystko to się pokrywa tym ogólnikiem — kocham — jak starym...
— Szlafrokiem? — spytała śmiejąc się. — A propos — gdzie pański szlafrok?
— Jaki? Nie miałem żadnego.
Olga spojrzała na niego z uśmiechem wymówki.
— Pani o starym szlafroku! — zawołał. — Ja czekam, dusza zamiera we mnie z niecierpliwości by usłyszeć, jak z serca pani wyrywa się to uczucie, jakiem imieniem nazwie je pani, a pani... O, Olgo! Tak, ja jestem w pani zakochany i bez tego nie może być czystej miłości. Nie gestem zakochany w ojcu, w matce, w niańce, a kocham ich.
— Nie wiem — odpowiedziała zamyślona, jak gdyby wchodząc w głąb siebie i usiłując poznać, co się w niej dzieje. — Nie wiem, czy jestem zakochana w panu, jeśli nie — to może jeszcze nie nadeszła chwila. Wiem tylko jedno — że tak głęboko nie kochałam ani ojca, ani matki, ani niańki...
— Jakaż to różnica? Czy pani odczuwa coś innego? — dopytywał się.
— A pan chce wiedzieć? — spytała złośliwie.
— Tak, tak, tak! Czyż pani nie odczuwa konieczności wypowiedzenia się?
— Dlaczego pan chce wiedzieć?
— Ażeby żyć tem uczuciem każdej chwili — dziś, całą noc, jutro... do nowego oglądania pani. Ja tem tylko żyję.
— Otóż widzi pan, pan musi codziennie odświeżać zapas swego uczucia — oto w tem tkwi różnica między zakochanym a kochającym. Ja...
— Pani? — niecierpliwie pytał Obłomow.
— Ja kocham inaczej — powiedziała, oparłszy się plecami o ławeczkę i błądząc wzrokiem po obłokach. — Mnie bez pana — przykro, rozstawać się z panem na krótko — żal, na długo — boleśnie. Ja raz na zawsze poznałam, widziałam i wierzę, że pan mnie kocha i jestem szczęśliwa, chociaż pan nie będzie powtarzać, że — kocha. Więcej i lepiej kochać ja nie umiem.
— Są to słowa... jak gdyby Kordelji — pomyślał Obłomow, patrząc namiętnie na Olgę.
— Gdybyś pan umarł — mówiła dalej powoli — jabym nosiła żałobną suknię do końca życia i nie uśmiechnęła się nigdy. Pokocha pan inną — nie będę narzekać i przeklinać, a w duszy życzyć panu będę szczęścia... Dla mnie kochać — to to samo, co żyć, a życie...
Poszukiwała odpowiedniego wyrażenia.
— Życie — to dług i obowiązek, miłość zatem — to także dług. Bóg mi ją zesłał — dopowiedziała, podniósłszy wzrok do góry — i kazał kochać.
— Kordelja! — głośno zawołał Obłomow. — Ma dopiero dwudziesty pierwszy rok! Więc to jest według pani miłość — dodał w zamyśleniu.
— Tak. I ja będę miała dość siły, ażeby żyć i kochać całe życie.
— Kto ją natchnął temi słowy? — myślał Obłomow, patrząc na Olgę z uczuciem czci. — Przecież nie drogą doświadczenia, przez męki, ogień i dym przyszła do tego jasnego, prostego pojmowania miłości i życia...
— A są przecież radości żywe, są namiętności — odezwał się.
— Nie znam ich — odpowiedziała. — Nie doświadczałam tego i nie rozumiem, co to jest.
— O, jakże ja teraz rozumiem!
— Być może, zczasem i ja doświadczę, może i ja będę przeżywać te same uniesienia, jakie pan przeżywa, będę patrzyć na pana i nie wierzyć, czy to pan istotnie stoi przede mną... Byłoby to bardzo zabawne! — dodała wesoło. — Myślę, że ciotka to spostrzegła, jak się pan czasem patrzy.
— W czemże właściwie widzi pani szczęście w miłości — pytał — jeśli pani nie odczuwa tych żywych wzruszeń, jakie ja przeżywam?
— W czem? Oto w tem — rzekła, wskazując na niego, na siebie, na otaczającą ich samotność. — Czyż to nie szczęście? Czyż żyłam kiedykolwiek takiem życiem? Dawniej jabym tu kwadransu nie wysiedziała sama bez książki, bez muzyki, śród tych drzew tylko. Nudziły mnie rozmowy z mężczyznami, z wyjątkiem Andrzeja Iwanycza. Myślałam o tem, ażeby jak najprędzej pozostać samej... A teraz... nawet milczeć we dwoje... wesoło.
Powiodła wzrokiem dokoła, po drzewach, po trawie, potem zatrzymała go na twarzy Obłomowa, uśmiechnęła się i podała mu rękę.
— Czyż nie doznam przykrości, gdy pan będzie odchodził? — dodała. — Czyż nie będę się śpieszyć, aby zasnąć najprędzej i nie widzieć długiej nocy przed sobą? Czyż jutro rano nie poślę do pana?... Czyż...
Twarz Obłomowa rozjaśniała się po każdym słowie, w spojrzeniu lśniły promienie.
— Tak, tak! — mówił — ja także wyczekuję rana, dla mnie także noce są ciężkie. I ja jutro poślę do pani, nie w interesie, lecz żeby tylko o jeden raz więcej powtórzyć imię pani i usłyszeć dźwięk jego, dowiedzieć się o jakiejś drobnostce, dotyczącej pani, zazdrościć im, że oni oglądali już panią... My myślimy, oczekujemy, żyjemy i mamy jednakie nadzieje. Proszę mi wybaczyć moje wątpliwości. Jestem pewny, że pani mnie kocha, jak nie kochała nigdy przedtem, ani ojca, ani ciotki, ani...
— Ani pieska... — dokończyła i zaśmiała się. — Proszę też wierzyć mi, jak ja wierzę panu... proszę się nie męczyć wątpliwościami, nie trwożyć niemi szczęścia, bo inaczej odleci. Co raz nazwałam mojem, tego już nie zwrócę nikomu, chyba odejmą przemocą. Ja to dobrze rozumiem, chociaż młodą jeszcze jestem, ale... Czy wie pan — powiedziała głosem stanowczym — w ciągu miesiąca naszej znajomości dużo przemyślałam i doświadczyłam, jak gdybym przeczytała wielką księgę... powoli... dla siebie. Proszę przeto nie wątpić.
— Nie mogę nie wątpić — przerwał jej — proszę tego nie żądać. Teraz przy pani ja wierzę wszystkiemu. Spojrzenie pani, głos — wszystko mówi. Pani patrzy na mnie i, zdaje mi się, że przemawia. Mnie słowa niepotrzebne, ja umiem czytać spojrzenia pani. Ale gdy pani nie widzę, rozpoczyna się taka męcząca gra w zwątpienie, w zapytania, że muszę biec do pani, popatrzeć... Bez tego ja nie wierzę. Co to jest!
— Ja zaś wierzę panu — dlaczegoż nie!
— Jakżeby pani mogła nie wierzyć! Przed panią szaleniec zarażony namiętnością! W oczach moich, myślę, pani widzi siebie, jak w zwierciadle. Pani ma dwadzieścia lat. Proszę spojrzeć na siebie: czy jest mężczyzna, któryby, ujrzawszy panią, nie spłacił pani daniny, chociażby spojrzeniem tylko, a gdy pozna panią, słuchać będzie, patrzeć, a potem — kochać! O, tak — można rozum stracić! A pani taka zawsze jednakowa, taka spokojna. Gdy minie dzień lub dwa i nie usłyszę od pani „kocham“ — już się rozpoczyna niepokój...
Wskazał na serce.
— Kocham! Kocham! Kocham! Oto masz zapas na trzy dni, — rzekła, wstając z ławeczki.
— Pani ciągle żartuje, a ze mną co się dzieje! — westchnął schodząc z góry.
Tak dźwięczał w ich rozmowie zawsze ten sam motyw w różnych warjantach. Zetknięcia się ich, rozmowy, była to tylko pieśń, dźwięki, jedno i to samo światło, które gorzało jasno, tylko załamywało się i rozdrabniało się w różowych, zielonych, paljowych przebłyskach, drżąc w otaczającej go atmosferze. Każdy dzień, każda godzina przynosiły nowe dźwięki, nowe promienie, ale światło było to samo, dźwięczał ten sam motyw.
Oboje wsłuchiwali się w te dźwięki i śpieszyli je wyśpiewać, jedno przed drugiem; jutro zadźwięczą nowe dźwięki, zabłysną nowe promienie; zapominano to, co prześpiewano wczoraj.
Olga ubierała swoje wylewy serca w te barwy, jakie odbijała w danej chwili jej wyobraźnia, była pewną, że były wiernem odbiciem natury i z niewinną, nieświadomą kokieterją, zjawiała się w tych pięknych barwach przed oczyma przyjaciela.
Obłomow wierzył jeszcze więcej w czystość tych zaczarowanych dźwięków, w upajające światło i starał się jej przedstawić w pełnem uzbrojeniu namiętności, pokazać jej cały blask, całą potęgę ognia, żrącego jego duszę.
Oboje nie kłamali uczuć ani przed sobą, ani jedno przed drugiem. Powtarzali to, co mówiło serce, a głos jego odbijał się od wyobraźni.
Dla Obłomowa małą było rzeczą, czy Olga zjawiała się jako Kordelja i była w rzeczy samej wiernem jej odbiciem, lub czy poszłaby nową ścieżką i przekształciła się w inne widziadło, byleby zjawiała się w tych barwach i świetle, w jakich nosił ją w swojem sercu — byle on był zadowolony.
I Olga nie rozwiązywała tego pytania, czy jej namiętny przyjaciel rzuciłby się w paszczę lwa, gdyby w nią wpadła jej rękawiczka, czy skoczyłby na jej rozkaz w przepaść, byleby ona widziała objawy tej namiętności, byle został wierny ideałowi mężczyzny, przytem mężczyzny, którego ona zbudziła do życia, byleby od promienia jej wzroku, od jej uśmiechu zapalał się w nim ogień siły i byleby nie przestawał widzieć w niej celu życia.
Dlatego też w przelotnym obrazie Kordelji, w ogniu namiętności Obłomowa odbiła się tylko jedna chwila, jeden przelotny oddech miłości, jeden jej poranek, jedna przyjemna barwa. A jutro — jutro może już błyśnie co innego, może równie będzie piękne, ale inne.
Obłomow znajdował się w stanie człowieka, który tylko co przeprowadził okiem zachodzące słońce i rozkoszuje się rumianemi śladami jego przejścia, nie odrywając oczu od wieczornej zorzy, nie obracając się poza siebie, skąd noc nadchodzi, myśląc tylko o powrocie jutra, ciepła i światła.
Leżał na kanapie i upajał się ostatniemi wrażeniami widzenia się z nią wczoraj. „Kocham, kocham, kocham“ drgało mu jeszcze w uszach piękniej, niż wszelki śpiew Olgi; jeszcze na nim spoczywały ostatnie promienie jej spojrzeń. Doszukiwał się w nich treści, określał stopień jej uczuć i już poczynał drzemać, gdy nagle...
Rano wstał blady i nachmurzony ze śladami spędzonej bezsennie nocy: czoło przeorały zmarszczki, oczy bez blasku, brak pragnienia czegokolwiek. Dawna pewność siebie, wesołe, bystre spojrzenie, umiarkowana świadomość ruchów człowieka czemś zajętego — wszystko znikło.
Herbatę wypił bez chęci, nie dotknął żadnej książki, nie usiadł przy biurku, zapalił cygaro w zamyśleniu i padł na kanapę. Dawniej byłby się położył, teraz odzwyczaił się i nawet go nic nie ciągnęło do poduszki. Oparł się tylko o nią łokciem — znak, że dawniej chętnie się na nią pochylał.
Był zamyślony, niekiedy wzdychał, wzruszał ramionami, kręcił głową, ruchem pełnym świadomości winy.
Jakaś myśl poruszała go mocno, ale nie miłość. Unosił się wprawdzie przed nim obraz Olgi, ale zdawało się, że był w jakiemś oddaleniu, we mgle, bez oświetlenia, jak gdyby to nie była ona. Obłomow wpatrywał się w niego mętnym wzrokiem i wzdychał.
— Żyj, jak Bóg ci przeznaczył, a nie jak chcesz — mądra reguła, ale...
Zamyślił się.
— Tak, nie można żyć, jak się chce, to jasne — począł w nim odzywać się jakiś ponury, złośliwy głos. — Wpadniesz w chaos sprzeczności, których nie rozplącze ludzki rozum, choćby był najbardziej głęboki i zuchwały. Wczoraj pragnąłeś, dziś zdobywasz, czegoś tak namiętnie pragnął aż do niemocy, a pojutrze czerwieniejesz ze wstydu, żeś pragnął, potem przeklinasz życie — poco to wszystko się stało — oto takie bywa następstwo samodzielnego, zuchwałego kroku w życiu, jednego samowolnego wyrazu — chcę. Trzeba iść, ostrożnie szukając drogi, na niejedno zakrywać oczy i nie marzyć o szczęściu, nie śmieć narzekać, że ono od nas uciekło — oto życie! Kto to wymyślił, że życie jest szczęściem i rozkoszą. Głupcy! Życie jest długiem — powiada Olga — obowiązkiem, a obowiązek bywa ciężki. Trzeba go jednak spełnić!
Obłomow westchnął.
— Nie zobaczę się z Olgą... Boże mój! Ty otworzyłeś mi oczy i wskazałeś powinność do spełnienia — mówił, podniósłszy oczy ku niebu — skądże mam wziąć do tego siły? Rozstać się! Teraz można to jeszcze uczynić, chociaż z bólem serca, za to później nie będziesz przeklinać, że się nie rozstałeś. Zaraz ktoś od niej przyjdzie. Chciała mi przysłać... Nie spodziewa się tego...
Cóż to za przyczyna takiej zmiany? Jakiż to wiatr powiał nagle na Obłomowa? Jakie chmury nasunął? Dlaczego włożył on na siebie taki smutny obowiązek? A przecież wczoraj jeszcze patrzył w duszę Olgi i widział tam jasny swój świat, jasną przyszłość, odczytywał w niej własny i jej horoskop. Cóż się stało? Pewnie powieczerzał i leżał na grzbiecie a nastrój poetyczny ustąpił miejsca strachom.
Często się zdarza zasnąć latem w cichy bezobłoczny wieczór, błyszczący gwiazdami, z myślą o tem, jak jutro w jaskrawych barwach zabłyśnie poranek, jak wesoło będzie zagłębiać się w gęstwinę leśną i w cieniu drzew ukrywać się przed upałem! Zbudzi cię nagle szmer kroplistego deszczu, szare, smutne chmury, zimno, wilgoć...
Obłomow wieczorem, jak zwykle, przysłuchiwał się biciu własnego serca, potem zbadał je rękoma, sprawdził, czy się zwiększyło stwardnienie, potem zagłębił się w analizowaniu własnego szczęścia, nagle napotkał kroplę goryczy i otruł się.
Trucizna podziałała prędko i mocno. W myśli przebiegał całe swoje życie. Po raz już może setny ogarnęły jego serce żal i spóźniony smutek za przeszłością. Wyobrażał sobie, czem byłby już teraz, gdyby żył pełnem i wszechstronnem życiem, gdyby był czynnym i stanęło przed nim pytanie: czem jest teraz, jak może, jak mogła pokochać go Olga — i zaco?
Czy to nie omyłka? — zaświeciło mu nagle w umyśle, jak błysk piorunu. Piorun wpadł w samo serce i rozbił je. Obłomow jęknął.
— Omyłka! Tak jest! — krążyło mu po głowie.
— Kocham, kocham, kocham! — zadrgało mu nagle w pamięci i serce poczęło się ogrzewać, lecz znowu równie nagle ochłodło. Owo trzykrotne „kocham“ Olgi — cóż to jest właściwie? Złudzenie uszu, złośliwy szept pustego serca, nie miłość, ale tylko przeczucie miłości.
Głos ten kiedyś się odezwie i zadźwięczy tak silnie, uderzy w tak mocny akord, że wszyscy zadrżą! Dowie się o tem ciotka i baron, a echo tego głosu poleci daleko. Nie będzie to uczucie szemrać tak cicho, jak strumień, chowający się w trawie.
Ona teraz tak cicho kocha, jak wyszywa na kanwie. Powoli wysnuwa się wzór, jeszcze wolniej wysuwa go ona nazewnątrz, potem kładzie wszystko — i zapomina. Tak, to tylko przygotowanie się do miłości, próba, a on — jest tylko pierwszym lepszym, znośnym objektem, który nasunął się pierwszy — na próbę, przypadkowo.
W samej rzeczy — cóż ich zbliżyło? Przypadek tylko. Byłaby nigdy nie zwróciła na niego uwagi, gdyby nie wskazał go Sztolc i nie zaraził młodego, wrażliwego jej serca. Zjawiło się dla niego współczucie, egoistyczna troska nie dać zasnąć leniwej duszy, a potem — porzucić ją.
— W tem właśnie tkwi wszystko! — zawołał z przerażeniem, wstając z łóżka i drżącą ręką zapalając świecę. — Nic innego w tem nie było i niema! Cała jej istota już pragnęła kochać, serce jej czekało czujnie — i oto on nadarzył się przypadkowo, przez omyłkę... Gdy się tylko zjawi ktoś inny, ona ze strachem ocknie się z błędu! Jak wtedy spojrzy na niego, jak się odwróci... okropność! Właściwie ja kradnę cudzy skarb! Ja — złodziejem tylko jestem! Co ja robię! Co robię! Jak ja oślepłem — mój Boże!
Obłomow spojrzał w zwierciadło: był blady, żółty, oczy mętne. Przypomniał sobie tych młodych szczęśliwców o świeżem, wilgotnem oku, o zamyślonem, silnem, głębokiem spojrzeniu, jak u niej, z drżącą iskrą w oczach, z pewnością zwycięstwa w uśmiechu, ze śmiałym krokiem i dźwięcznym głosem. Doczeka się chyba, że jeden z takich stanie przed nią. Płomienie zabłysną jej na twarzy, spojrzy na niego, Obłomowa... i wybuchnie śmiechem!
Znowu spojrzał w zwierciadło.
— Takich, jak ja, nie kochają! — rzekł.
Potem położył się i twarz ukrył w poduszce.
— Żegnam cię, Olgo... bądź zdrowa i szczęśliwa! — zakończył.
— Zachar! — zawołał rano. — Jeśli od Iljinskich przyjdzie do mnie służący, powiedz, że mnie niema, wyjechałem do miasta.
— Słucham!
— Ale... nie... lepiej napiszę do niej — pomyślał. — Dziwnem może się jej wydać, że nagle znikłem... Trzeba koniecznie rzecz wyjaśnić.
Usiadł przy biurku i począł pisać namiętnie i szybko, z gorączkowym pośpiechem, inaczej niż na początku maja pisał do gospodarza domu. Ani razu nie spotkały się ze sobą ani „który“ ani „co“.
„Zdziwi to panią, Olgo Siergiejewna, — pisał — gdy zamiast mnie, otrzyma pani list, chociaż my widujemy się tak często. Proszę go przeczytać do końca a przekona się pani, że inaczej postąpić nie mogę. Powinienbym był zacząć od tego listu, wówczas oboje nie obarczalibyśmy naszego sumienia wyrzutami. Ale i dziś jeszcze krok mój nie jest spóźniony. Pokochaliśmy się wzajemnie tak nieoczekiwanie, tak prędko, jakbyśmy oboje byli nieprzytomni — i to mi przeszkodziło ocknąć się wcześniej. Przytem, patrząc na panią, słuchając pani całemi godzinami, któżby chciał przyjąć na siebie dobrowolnie ciężar wytrzeźwienia się z tego czaru? Skąd w jednej chwili nabrać tyle mocy i siły woli, ażeby zatrzymać się nad pochyłością i nie pójść za jej spadkiem? I ja codziennie myślałem: „oprę się pokusie i zatrzymam się w czas, przecież to ode mnie zależy“ — a jednak uniosłem się. Teraz rozpoczyna się walka, do której potrzebna mi pomoc pani. Dzisiaj dopiero, śród nieprzespanej nocy zrozumiałem, po jak bardzo śliskiej stąpam drodze, gdyż wczoraj udało mi się głębiej spojrzeć w przepaść, w którą wpadam i zdecydowałem się zatrzymać.
„Mówię tylko o sobie, nie z powodu egoizmu, lecz dlatego, że gdy będę leżał na dnie tej przepaści, pani będzie, mimo wszystko, jak czysty anioł, latać wysoko i wątpię, czy zechce pani wtedy spojrzeć na dno przepaści. Proszę mnie wysłuchać. Bez żadnych podejrzeń, prosto i szczerze powiem: pani mnie nie kocha i nie może kochać. Proszę wierzyć memu doświadczeniu i wierzyć bezwarunkowo. Serce moje poczęło już bić oddawna, wprawdzie bardzo nierówno i nieregularnie, ale to samo właśnie nauczyło mnie rozróżniać prawidłowe jego bicie od przypadkowych uderzeń. Pani wolno, ale mnie nie można nie wiedzieć o tem, gdzie jest prawda, gdzie błąd; na mnie też spoczywa obowiązek przestrzec tego, kto jeszcze nie zdołał poznać takiego stanu. I oto ostrzegam panią: pani jest w błędzie, proszę się cofnąć.
„Póki między nami miłość zjawiała się jak lekkie uśmiechnięte widziadło, dopóki dźwięczała w Casta diva, unosiła się z zapachu gałązki bzu, w niedopowiedzianem współuczuciu, w niewinnem spojrzeniu, nie dowierzałem jej, uważając ją za grę wyobraźni, za szept miłości własnej. Ale zabawka minęła. Zachorowałem na miłość, odczułem objawy namiętności. Pani poczęła być poważną i skupioną, a wtedy, właściwie teraz dopiero, przeląkłem się, przekonawszy się, że wypada mi zatrzymać się i rozważyć, co to jest.
„Powiedziałem, że kocham panią, pani odwzajemniła się tem samem uczuciem. Czy pani nie słyszy, że w tem dźwięczy dysonans? Tak, ale usłyszeć pani może dopiero wtedy, gdy będę na dnie przepaści. Proszę się mnie przyjrzeć, wmyśleć się w całą moją istotę — czy pani może mnie kochać i czy w samej rzeczy kocha mnie pani? Pani powiedziała mi wczoraj: kocham, kocham, kocham. Nie, nie, nie — odpowiadam z całą pewnością.
„Pani mnie nie kocha, ale pani nie kłamie — śpieszę dodać — nie oszukuje mnie. Pani nie może odpowiedzieć „tak“, kiedy na dnie duszy pani spoczywa „nie“. Ja chcę tylko udowodnić pani, że to, co pani nazywa miłością, nie jest miłością teraźniejszą lecz przyszłą; jest to tylko nieświadoma potrzeba miłości, która z braku prawdziwego pokarmu, prawdziwego ognia, żywi się fałszywym, sztucznym, zimnym ogniem. Potrzeba ta objawia się często u kobiet wobec dzieci, wobec innej kobiety lub wprost we łzach, we wstrząśnieniach histerycznych. Od pierwszej chwili naszego poznania się, powinien byłbym powiedzieć pani: „pani jest w błędzie, przed panią nie ten, kogo pani oczekuje, o którym marzy. Proszę poczekać — on przyjdzie, a wtedy pani przejrzy. Pani będzie robić wymówki sama sobie i wstydzić się własnej omyłki, a mnie te wymówki i ten wstyd ból będą sprawiały;“ — oto co powinien byłbym powiedzieć pani, gdyby natura dała mi od urodzenia przewidujący rozum i żywszą duszę, wkońcu, gdybym był wobec pani szczerszy... Mówiłem nawet, przypomina pani sobie, ale z jaką obawą, ażeby pani nie uwierzyła temu, ażeby to się nie stało. Mówiłem naprzód to wszystko, co inni mogą powiedzieć potem. Ażeby usposobić panią, by nie słuchała i nie wierzyła, śpieszyłem widzieć się z panią i myślałem: nie wiem, kiedy się ów inny zjawi, a tymczasem ja jestem szczęśliwy. Oto taką jest logika uniesienia się i namiętności!
„Teraz myślę inaczej.
„A co się stanie, gdy się przywiążę do pani; kiedy oglądanie jej stanie się nie rozkoszą, lecz koniecznością, kiedy miłość wgryzie się w serce — niedaremnie czuję stwardniałość koło niego? Jak się oderwać wtedy? Czy przeżyję ten ból? Źle będzie ze mną. Ja i teraz bez lęku pomyśleć o tem nie mogę. Gdyby pani była bardziej doświadczoną, starszą, wówczas błogosławiłbym moje szczęście i podał rękę pani na zawsze. A tak...
„Dlaczegoż piszę? Dlaczego nie przyszedłem sam powiedzieć pani, że chęć oglądania pani rośnie we mnie z dniem każdym, a widzieć się z nią nie mogę i nie wypada? Powiedzieć to wszystko pani w oczy — czyżby mi starczyło siły? Niech pani sama osądzi! Czasem pragnąłbym powiedzieć coś podobnego do tego, a tymczasem mówię co innego. Może na twarzy pani ujrzałbym odbicie smutku — jeśli to prawda, że pani nie nudziła się ze mną, — może pani, nie zrozumiawszy moich dobrych zamiarów, obraziłaby się — nie przeniósłbym tego. Począłbym mówić co innego, moje uczciwe zamiary rozleciałyby się w proch i skończyłoby się wszystko ponownem spotkaniem się na drugi dzień. Teraz zupełnie co innego: Nie widzę przed sobą łagodnych oczu pani, dobrej i pięknej twarzyczki, papier jest cierpliwy i milczy, ale też i ja piszę spokojnie — kłamię — nie zobaczymy się więcej. To jest prawdą. —
„Inny napisałby: piszę i oblewam się łzami, ale ja nie chcę pozować przed panią, ani drapować się smutkiem, gdyż nie chcę wzmacniać mego bólu, rozjątrzać żalu i smutku. Całe to drapowanie się miewa zwykle na celu zapuszczanie głębiej korzeni w grunt uczucia, a ja pragnę zniweczyć w pani i w sobie jego nasiona. Czyż przystało płakać uwodzicielom lub sentymentalnym marzycielom, którzy zapomocą frazesów usiłują ułowić w sidła nieostrożną miłość własną kobiet? Mówię to pani żegnając się z nią, jak się żegna z dobrym przyjacielem, który w daleką odjeżdża drogę. Za trzy tygodnie, za miesiąc byłoby już za późno i ciężko. Miłość robi zwykle bardzo szybkie postępy — jest to gorączka duszy.
„I teraz już jestem Bóg wie do czego podobny, nie liczę ani godzin ani minut, nie znam wschodu i zachodu słońca, a całe życie moje obraca się koło tego: widział — nie widział, zobaczę — nie zobaczę, przychodziła, nie przyszła, przyjdzie... Wszystko to do twarzy młodości, która lekko przebywa przyjemne i nieprzyjemne wzruszenia, a mnie do twarzy spokój, chociażby nudny, senny — bo go znam, a z burzą nie dam sobie rady.
„Wielu dziwiłoby się mojej decyzji: czego on ucieka? — spytają jedni; inni będą śmiać się ze mnie. Niech tak będzie, ja i na to jestem zdecydowany. Jeśli się zdecydowałem nie widzieć się z panią, — to zdecydowałem się na wszystko!
„W głębokim moim smutku pocieszam się tem tylko, że ten krótki epizod w naszem życiu pozostawi w duszy mojej na zawsze takie czyste i wonne wspomnienie, że ono jedno wystarczy, aby dusza nie pogrążyła się w dawną swoją senność, a pani, nie zrobiwszy nic złego, stanie się przewodnikiem przyszłego normalnego życia. Żegnam panią. Niech pani odleci, jak spłoszony ptak zlatuje z gałęzi, na której usiadł przez omyłkę, wesoło i śmiało“.
Obłomow pisał z ożywieniem. Pióro latało po papierze. Oczy mu błyszczały, gorzały policzki. List był długi, jak zwykle listy miłosne, jak zwykłe przerzucanie się słowami.
— Dziwna rzecz — myślał Obłomow — nie jest mi ani przykro ani ciężko. Jestem prawie szczęśliwy. Skąd to pochodzi? Może dlatego, że razem z listem spadł mi ciężar z duszy.
Odczytał list, złożył i zapieczętował.
— Zachar! — rzekł — gdy przyjdzie służący, oddaj mu ten list dla panny Olgi.
— Słucham.
Obłomow w samej rzeczy uczuł pewną ulgę, pewną radość. Usiadł z nogami na kanapie i zapytał, czy nie byłoby czego do zjedzenia na śniadanie? Zjadł dwa jajka i zapalił cygaro. I serce i żołądek były zaspokojone — on żył. Wyobrażał sobie zdziwienie Olgi, gdy list otrzyma, jaki będzie wyraz jej twarzy, gdy przeczyta, co będzie potem?
Cieszył się perspektywą tego dnia. Z drżeniem serca przysłuchiwał się każdemu poruszeniu drzwi, czy nie przychodzi służący, czy Olga już czyta list. Nie — w przedpokoju cicho.
— Cóżby to miało oznaczać? — myślał z niepokojem. — Czyżby nikogo nie było — jakże to być może?
Ale głos tajemny zdawał się mu szeptać: czegoż się niepokoisz? Przecież pragniesz tylko, ażeby nic nie było, ażeby zerwać stosunek? — Ale on przytłumiał ten głos.
Po półgodzinie dowołał się nareszcie Zachara, który rozmawiał w bramie z furmanami.
— Nikogo nie było? Nikt nie przychodził?
— Przychodzili.
— No. Cóż ty?
— Powiedziałem, że pana niema, że pan wyjechał do miasta.
Obłomow zrobił wielkie oczy.
— Dlaczego tak powiedziałeś? — spytał. — Cóż ci kazałem powiedzieć, gdy przyjdzie służący?
— Ależ służący nie przychodził, tylko pokojówka — z niezmąconą zimną krwią odpowiedział Zachar.
— A list oddałeś?
— Nie. Wszakże pan z początku kazał powiedzieć, że go niema w domu, a potem oddać list. Jak przyjdzie służący — to list oddam.
— Nie, nie!... Ty wprost jesteś zabójcą! Gdzie list? Daj go tutaj! — wołał Obłomow.
Zachar przyniósł list należycie zmięty i zbrukany.
— Umyj ręce! Zmiłuj się! — rzekł Obłomow wskazując na plamy.
— Moje ręce czyste — odpowiedział Zachar, patrząc na stronę.
— Anisja! Anisja! — wołał Obłomow.
Anisja otworzyła drzwi i w połowie się zatrzymała.
— Zobacz, co wyrabia Zachar, — skarżył się Obłomow. — Weź ten list i oddaj go służącemu albo pokojówce, jeśli przyjdzie od Iljinskich.
— Słyszę, batiuszka. List oddam.
Gdy tylko weszła do przedpokoju, Zachar wyrwał jej list z rąk.
— Ruszaj! Ruszaj! Pilnuj swoich babskich spraw!
Wkrótce potem przyszła znowu pokojówka. Zachar otworzył drzwi. Anisja zbliżyła się do pokojówki, ale ten z gniewem spojrzał na nią.
— Ty tu poco? — spytał, chrypiąc.
— Przyszłam tylko posłuchać, co ty...
— No, no, no! — zagrzmiał Zachar, zamachnąwszy się na nią pięścią. — Wynoś się!
Anisja posłuchała i, uśmiechnąwszy się odeszła do drugiego pokoju. Patrzyła przez szczelinę drzwi, przysłuchując się, czy Zachar zrobi rzeczywiście to, co powiedział Obłomow.
Ilja Iljicz, usłyszawszy hałas, wyszedł.
— Czego chcesz, Katja? — spytał.
— Panienka kazała zapytać, gdzie pan wyjechał, a pan, widzę, nie wyjechał — w domu. Pobiegnę i powiem, że pan jest. — Ruszyła do odejścia.
— Jestem w domu... To ten wszystko bałamuci — rzekł Obłomow. — Masz list, oddaj go panience.
— Słucham. Oddam.
— Gdzie panienka teraz?
— Poszła przejść się po wsi. Kazała powiedzieć, że jeśli pan już przeczytał książkę, aby pan przyszedł do ogrodu o drugiej godzinie.
Katja wyszła.
— Nie, nie pójdę... — myślał Ilja Iljicz — poco drażnić uczucia, skoro wszystko ma być skończone? Mimowoli jednak skierował się do wsi.
Zdaleka widział Olgę, idącą wierzchołkiem góry, widział, jak dopędziła ją Katja i list wręczyła, widział jak Olga zatrzymała się chwilę, spojrzała na list, pomyślała nad czemś, potem skinęła na Katję, a sama poszła aleją w kierunku parku.
Obłomow począł okrążać górę i z drugiego końca wszedł do tej samej alei. Doszedłszy do środka, usiadł na trawie i jakby na nią czekał.
— Ona tu przyjdzie — myślał — tylko popatrzę na nią zdaleka... jak ona to przyjęła... i niespostrzeżony odejdę na zawsze.
Z zamierającem sercem oczekiwał jej kroków. Nikogo. Cicho. Przyroda żyła pełnem życiem. Dokoła wrzała niewidoczna, drobna robota. Wszystko otaczał wspaniały spokój.
W trawie wszystko żyło — ruszało się, pełzało. Tu mrówki biegają na wszystkie strony, zakłopotane, zajęte, spotykają się ze sobą, rozbiegają się, śpieszą — zupełnie jak gdyby się patrzyło z wysokości na rynek: takie same kupki, taki sam ruch, — tak samo kręcą się ludzie.
Tu trzmiel brzęczy koło kwiatka i wpełza do środka kielicha; muchy skupiły się koło kropli soku, jaka wystąpiła z kory pękniętej lipy; tam ptak kędyś w gęstwinie oddawna powtarza ten sam dźwięk — może przywołuje towarzyszkę.
Dwa motyle, kręcąc się koło siebie, jak w walcu, w powietrzu pędzą koło pni drzewnych. Trawa pachnie. Brzmi ona nie milknącemi głosami...
— Jaki tu ruch! — myślał Obłomow, wpatrując się w to życie i wsłuchując się w różne szmery przyrody. — A napozór tak cicho, spokojnie.
Ale skrzypu kroków nie było słychać. — Nareszcie... ach! — westchnął Obłomow powoli rozchylając gałęzie krzaków. — Ona, ona... Cóż to? Płacze! Boże mój!
Olga szła powoli i chusteczką ocierała łzy. Ledwie je otrze, napływają nowe. Ona się wstydzi, połyka je, pragnie ukryć, nawet wobec drzew — i nie może. Obłomow nigdy nie widział łez Olgi, nie spodziewał się ich. Paliły go one, ale nie czuł gorąca, lecz tylko ciepło.
Ilja Iljicz szybkiemi krokami zbliżył się do niej.
— Olga! Olga! — mówił miękko, idąc za nią.
Ona drgnęła, obejrzała się, spojrzała na niego ze zdziwieniem, potem odwróciła się i poszła dalej.
Obłomow szedł obok niej.
— Pani płacze?
Łzy z oczu jej popłynęły silniej. Nie mogła już ich powstrzymać. Przycisnęła chustkę do oczu, wybuchnęła głośnym płaczem i usiadła na pierwszej ławeczce.
— Co ja narobiłem! — szeptał przerażony. Ujął jej rękę i starał się oderwać od twarzy.
— Proszę mnie zostawić! — przemówiła. — Proszę odejść! Poco pan tutaj? Wiem, żem nie powinna płakać — po czem? Pan ma słuszność, tak, wszystko zdarzyć się może.
— Co zrobić, aby tych łez nie było? — pytał, uklęknąwszy przed nią. — Proszę mówić, proszę rozkazywać — wszystko zrobię.
— Pan zrobiłeś wszystko, abym płakała, a zatrzymać łzy — nie w pańskiej mocy. Pan nie ma tej siły. Proszę mnie zostawić! — mówiła, wachlując się chusteczką.
Ilja Iljicz spojrzał na nią i zdaje się wyczytał w niej przekleństwo.
— Nieszczęsny list! — zawołał z wyrzutem.
Olga otworzyła koszyk, wyjęła list i wręczyła mu.
— Proszę go wziąć... zabrać ze sobą, ażebym długo jeszcze nie płakała, patrząc na niego.
Milcząc schował list do kieszeni i siedział, głowę schyliwszy.
— Odda przynajmniej pani sprawiedliwość moim zamiarom — rzekł cicho. — To dowodzi, jak drogiem dla mnie jest szczęście pani.
— Tak, drogie — odrzekła, westchnąwszy. — Nie, Ilja Iljicz, pan widocznie zazdrościł mi mego cichego szczęścia i pośpieszył je zamącić.
— Zamącić? Chyba pani nie czytała mego listu? Ja pani powtórzę...
— Nie doczytałam, bo łzy zalały mi oczy. Ach, jam jeszcze głupia! Domyślałam się reszty. Proszę nie powtarzać, abym nie płakała znowu... — Znowu łzy popłynęły.
— Czyż nie dlatego chcę panią opuścić, że jej szczęście widzę dopiero w innej niż ze mną przyszłości, że dla tego szczęścia sam siebie składam w ofierze? Czy robię to obojętnie? Czyż w głębi nie łka cała moja istota? Dlaczegoż ja to robię?
— Dlaczego? — powtórzyła.
Nagle przestała płakać i zwróciła się do niego.
— Dlatego, dlaczego schowałeś się pan teraz w krzakach — ażeby zobaczyć, czy będę płakać i jak będę płakać — oto dlatego! Gdybyś pan pragnął szczerze tego, co napisałeś w liście, gdybyś pan był przekonany, że rozstać się trzeba, wyjechałby pan za granicę, nie widząc się ze mną.
— Co za myśl! — rzekł z wymówką. — Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego.
Przeraziła go ta uwaga, gdyż nagle zrozumiał, że to była prawda.
— Tak, wczoraj potrzebne było panu moje „kocham“, dziś potrzebne panu moje łzy, a jutro zechce pan może widzieć, jak będę umierać.
— Olga! Czyż można tak mnie obrażać? Czyż nie wierzy pani w samej rzeczy, że dziś oddałbym połowę mego życia, ażeby słyszeć śmiech pani i nie widzieć łez?
— Teraz może, kiedyś już pan widział, jak opłakuje pana kobieta... Nie! — dodała — pan nie ma serca. Gdybyś pan istotnie nie chciał moich łez, nie uczyniłbyś pan tego, coś uczynił.
— Czyż ja mogłem przypuszczać! — krzykiem prawie przemówił Obłomow, przyciskając obie dłonie do piersi.
— Serce kochające ma swój rozum — zauważyła — ono wie, czego pragnie i przewiduje, co stać się może. Wczoraj nie mogłam tu przyjść, gdyż mieliśmy niespodzianą wizytę, ale wiedziałam, że pana dręczyłoby oczekiwanie, miałbyś może noc bezsenną lecz przyszłam mimo to, bo nie chciałam pańskiego niepokoju... A pan jest wesoły, gdy ja płaczę... Proszę patrzeć, patrzeć, cieszyć się...
Olga znowu płakać poczęła.
— Ja i bez tego źle spałem, Olgo... Noc mnie zmęczyła...
— I panu żal było, że ja spałam dobrze, że się nie dręczę? — Prawda? — przerwała mu. — Gdybym dzisiaj nie płakała, pan i dzisiaj spałby źle.
— Cóż mam robić? Czy prosić o przebaczenie? — zapytał ze słodyczą, pełną pokory.
— Przebaczenia proszą dzieci lub ludzie, którzy w tłumie nastąpią komuś na nogę; tu przepraszanie nie pomoże — rzekła, wachlując się chusteczką.
— Ale, Olgo, jeżeli to prawda? Jeśli mój domysł słuszny, a miłość pani tylko omyłką? Jeśli pani pokocha innego i, spojrzawszy na mnie wtedy, poczerwienieje...
— Cóż z tego? — spytała, patrząc na niego tak badawczym, głębokim wzrokiem pełnym ironji, że Obłomow się zmięszał.
— Ona coś pragnie wydobyć ze mnie... — myślał. — Bądź ostrożny, Ilja Iljicz.
— Jakto — co z tego? — powtórzył machinalnie, niespokojnie patrząc na nią, nie domyślając się wcale jaka myśl tworzy się w jej głowie i jak usprawiedliwi swoje: co z tego — kiedy w samej rzeczy niepodobna usprawiedliwić miłości, jeśli ona jest tylko omyłką...
Olga patrzyła na niego wzrokiem pewnym i widocznie panowała nad swoją myślą.
— Pan lęka się — odpowiedziała z wymówką — „upaść na dno przepaści“, pan lęka się przyszłego upokorzenia, gdy kochać pana przestanę... „Źle będzie ze mną...“ — pisze pan.
Obłomow nie rozumiał, o co chodzi.
— Ale mnie wtenczas będzie dobrze, gdy pokocham innego — zatem będę szczęśliwa! A pan powiada, że przewiduje moje szczęście i gotów jest oddać za nie życie.
Ilja Iljicz wpatrzył się w nią pilnie, szeroko otwierając powieki.
— Także logika! — szepnął. — Przyznam się, że się tego nie spodziewałem.
Olga mierzyła go złośliwie od stóp do głowy.
— A szczęście, z powodu którego pan rozum traci? — mówiła dalej. — A te poranki i wieczory, a ten park, a moje „kocham“, wszystko to nic nie warte, żadnej ceny, żadnej ofiary, żadnego bólu?
— Ach, gdybym się mógł pod ziemię schować! — myślał Obłomow, dręcząc się wewnętrznie w miarę tego, jak myśl Olgi stawała się coraz wyraźniejszą.
— A jeśli — zaczęła akcentując pytanie — pana zmęczy ta miłość, jak zmęczyły książki, urząd, towarzystwo ludzkie; jeśli zczasem, bez współzawodniczki, bez innej miłości zaśnie pan nagle przy mnie, jak u siebie na kanapie, a głos mój nie obudzi pana; jeśli puchlina koło serca opadnie, jeśli już nie kobieta, lecz szlafrok będzie panu drogi?
— Olga! To niemożliwe! — przerwał z niezadowoleniem, odsuwając się od niej.
— Dlaczego niemożliwe? — spytała. — Pan mówi że „pomyliłam się“, że pokocham innego, a ja myślę również nieraz, że pan przestanie mnie kochać. A co wtedy? Jak ja usprawiedliwię sama siebie wobec tego, co robię? Gdyby nawet ludzie nic mi nie powiedzieli, co ja sama sobie powiem? Z tego powodu i ja miewam nieraz bezsenne noce, ale nie męczę pana domysłami o przyszłości, bo mam wiarę w dobrą przyszłość. Moje pojęcie szczęścia jest silniejsze od strachu. Dla mnie ma wartość to, gdy z mego powodu błysną panu oczy, gdy pan szuka mnie, wdzierając się na szczyty pagórków, gdy pan zapomina o lenistwie i pędzi śród upału do miasta, aby tam kupić bukiet dla mnie, przywieźć książkę, gdy widzę, że zmuszam pana do uśmiechu, do pragnień życia... Ja oczekuję i szukam jednego tylko — szczęścia i wierzę, że je znalazłam. Jeśli się pomylę, jeśli prawda, że będę je opłakiwać, czuję przynajmniej — tu rękę przyłożyła do serca — że niema winy z mojej strony — to znaczy, że los nie przeznaczył mi szczęścia. Nie dał go Bóg. Nie boję się łez przyszłości. Płacz mój nie będzie daremny — za łzy moje coś kupiłam... Mnie było tak dobrze... — zakończyła.
— Niechże znowu będzie dobrze! — prosił Obłomow.
— A pan tylko ponure obrazy widzi w przyszłości. Panu szczęście niepotrzebne. Jest to niewdzięczność — mówiła dalej, — to nie miłość, to...
— Egoizm — dopowiedział Obłomow.
Nie miał odwagi spojrzeć na Olgę, mówić, prosić przebaczenia.
— Proszę iść — rzekła ledwie dosłyszalnym głosem — dokąd pan szedł.
Obłomow spojrzał na nią. Łez już nie było — wyschły. Olga zamyślona patrzyła w ziemię i parasolem kreśliła na piasku jakieś linje.
— Niech się pan znowu położy na grzbiecie — dodała, — nie pomyli się pan, „nie wpadnie w przepaść“.
— Ja zatrułem siebie i zatrułem panią, zamiast tego, ażeby być tylko szczęśliwym... — szeptał niby usprawiedliwiając się.
— Proszę pijać kwas — nie zatruje się pan — kłuła go dalej.
— Olga! To nie jest wspaniałomyślność! Po tem gdy ja już sam siebie ukarałem zeznaniem...
— Tak, w słowach pan siebie karze, rzuca się w przepaść, oddaje pół życia, a gdy przyjdzie wątpliwość, noc bezsenna, jak wtenczas, staje się pan czułym dla siebie samego, ostrożnym, troskliwym, zapobiegliwie patrzącym w przyszłość!
— Jakaż to prawda, jaka prosta prawda! — myślał, wstydząc się głośno przyznać się do niej.
Dlaczegoż on ją sam nie zrozumiał, lecz wytłumaczyła mu kobieta, która ledwie żyć zaczynała. Jak to się prędko stało! Niedawno jeszcze była dzieckiem.
— Już więcej nie mamy o czem mówić — zakończyła, wstając. — Żegnam pana, Ilja Iljicz, i życzę... spokoju... Wszak w tem widzi pan swoje szczęście.
— Olga! Nie! Na miłość Boga — nie! Teraz gdy wszystko znowu stało się jasne, proszę mię nie odpędzać od siebie! — mówił, ująwszy jej rękę.
— Czegóż pan sobie życzy ode mnie? Pan wątpi, czy miłość moja dla pana nie jest omyłką, a ja nie mogę uspokoić pańskiej wątpliwości. Może być, że to omyłka — nie wiem...
Obłomow puścił jej rękę. Znowu nóż wisiał nad nim.
— Jakto — nie wie pani? Nic pani uczucie nie mówi? — spytał z akcentem powątpiewania. — Czy pani przypuszcza...
— Ja nic nie przypuszczam. Powiedziałam już to panu wczoraj. Co zaś odczuwam i co będzie po roku? Nie wiem. Czyż po jednem szczęściu przychodzi drugie, a potem trzecie — równe pierwszemu? — pytała, patrząc w twarz jego pilnie. — Proszę mówić, pan doświadczeńszy ode mnie.
Obłomow nie chciał już umacniać jej wtem przekonaniu. Milczał, chwiejąc jedną ręką drzewkiem akacji.
— Nie, kocha się tylko raz! — powiedział, jak uczeń wyuczony lekcji.
— Otóż widzi pan i ja w to wierzę — dodała. — Jeśli zaś to nie jest prawdą, być może, że i ja przestałabym kochać pana, może być, że odczuję gorycz mojej omyłki — i pan także... może się rozstaniemy! Ale kochać dwa — trzy razy — nie, nie! Nie chcę w to wierzyć.
Ilja Iljicz westchnął. Owo „może być“ poruszało jego duszą i w zamyśleniu szedł za nią. Z każdym krokiem było mu lżej. Wymyślona przez niego śród nocy bezsennej „omyłka“ była daleką przyszłością...
— Przecież to nie miłość tylko — myślał, — ale całe życie takie... Jeśliby każdy wypadek uważać za omyłkę, to cóż nie będzie omyłką? Cóż to jest? Czyż ja nagle oślepłem?
— Olga — rzekł, ledwie dotykając palcami jej talji.
Zatrzymała się.
— Pani rozumniejsza ode mnie...
Olga zrobiła przeczący ruch głową.
— Nie. Jestem tylko prostsza i śmielsza. Czego się pan lęka? Czy w samej rzeczy pan myśli, że można przestać kochać? — spytała z pewnością, pełną dumy.
— Teraz i ja nie lękam się! — rzekł z mocą. — Przyszłość z panią nie straszna!
— Słowa te czytałam niedawno... u Sue’go, zdaje się — zauważyła nagle z ironją, zwróciwszy się do niego. — Tylko tam kobieta zwraca je do mężczyzny...
Rumieniec oblał twarz Obłomowa.
— Olgo! Niech wszystko zostanie jak było wczoraj — błagał ją. — Już nie będę się lękał „omyłek“.
Olga milczała.
— Czy tak? — zapytał nieśmiało.
Znowu milczenie.
— Jeśli pani mówić nie chce, proszę dać jakiś znak przebaczenia... gałązkę bzu.
— Bzy już zwiędły, zmarniały — odpowiedziała. — Widzi pan, jakie poblakłe!
— Zwiędły... poblakły... — mówił Obłomow, patrząc na bzy. — Ale i list mój już zblakł — dodał nagle.
Ona głową zachwiała przecząco. Obłomow szedł za nią i rozmyślał o liście, o wczorajszem szczęściu, o zwiędłych bzach.
— W samej rzeczy — myślał — bzy więdną... Poco ten list... Dlaczego nie spałem całą noc, a rano pisałem? Teraz oto... jaki znowu spokój w duszy... — Ziewnął nieznacznie. — Strasznie chcę spać! Gdyby listu nie było, nie byłoby i tego... onaby nie płakała, wszystko zostałoby, jak wczoraj. Siedzielibyśmy spokojnie w tej samej alei, patrzyli na siebie wzajemnie, rozmawiali o szczęściu. I dziś byłoby to samo i jutro... — Ziewnął szeroko.
Następnie myślał o tem, coby się stało, gdyby list osiągnął swój cel, gdyby ona podzielała jego pogląd, przestraszyła się, jak on, omyłki i dalekich burz w przyszłości, gdyby uległa jego tak zwanemu doświadczeniu, rozsądkowi i zgodziła się rozstać się z nim, zapomnieć wzajemnie o sobie?
Boże uchowaj! Pożegnać się, jechać do miasta na nowe mieszkanie! Poszłyby za tem bezsenna noc, męczące jutro, nieznośne pojutrze, a potem dnie coraz bledsze, bledsze...
Coby to było? Wszak to śmierć. A jednak byłoby to się stało. Zachorowałbym. Nie pragnę rozłąki, nie przeniósłbym jej. Wymodliłbym widzenie się z nią. Pocóż ja pisałem ten list?
— Olgo Siergiejewna! — przemówił.
— Czego pan sobie życzy?
— Do wszystkich moich wyznań, musiałbym dodać jeszcze jedno...
— Jakie?
— List ten był zupełnie niepotrzebny...
— Nieprawda, on był niezbędny — rzekła decydująco.
Olga odwróciła się i zaśmiała, ujrzawszy z wyrazu twarzy, że go senność opuściła, a oczy otwarły się ze zdziwienia.
— Niezbędny? — powtórzył powoli, wpatrując się zdziwionym wzrokiem w jej plecy.
Ale widział tylko dwa ukośne skrawki mantyli.
— Cóż znaczą te łzy i narzekania? — myślał. — Czyż to tylko przebiegłość? — Ale w Oldze nie było jej. Dawno o tem wiedział.
Bawią się w przebiegłość tylko mniej lub więcej ograniczone kobiety. Gdy im zabraknie prawdziwego rozumu, puszczają w ruch przebiegłość dla poruszania drobnych sprężynek życia, robią jak koronki swoją codzienną małą politykę, nie dostrzegając, jak obok nich układają się główne linje życia, ani w którą stronę one się kierują i gdzie złączą.
Przebiegłość — to drobna moneta, za którą niewiele kupić można. Za drobną monetę można przeżyć godzinę, dwie — tak samo, przebiegłością można pokryć tylko drobiazg, oszukać kogoś, coś przeinaczyć, ale nie starczy jej, aby objąć szerokie horyzonty, poznać początek i koniec jakiegoś wielkiego zdarzenia.
Przebiegłość jest krótkowzroczna. Dostrzega tylko, to co widzi pod nosem, nie patrzy wdal i dla tego wpada często w tę samą pułapkę, którą nastawia na innych.
Olga jest tylko rozumną kobietą. Chociażby dzisiejsze wątpliwości — jak ona rozwiązała je łatwo i jasno! I tak zawsze. Dotychczas pojmuje treść rzeczy, idąc ku temu drogą prostą.
Przebiegłość podobną jest do myszy, która biega, chowa się... Charakter Olgi inny. Cóż to zatem jest? Co w tem nowego?
— Dlaczego list był niezbędny? — spytał.
— Dlaczego? — powtórzyła i szybko zwróciła się do niego z wesołą twarzą, zadowolona z tego, że na każdym kroku potrafi go zadziwić. — Dlatego — poczęła mówić powoli, z zastanowieniem — że pan nie spałeś całą noc, pisałeś tylko dla mnie. Ja także jestem egoistką! Tyle najprzód...
— Dlaczegoż pani robiła mi wymówki, kiedy teraz zgadza się ze mną? — przerwał.
— Dlatego, że pan wymyślił drażnienie mnie. Ja ich nie wymyśliłam, one same przyszły. Cieszę się z tego, że już minęły, a pan przygotowywał je i cieszył się przedtem. Pan zły człowiek i dlatego panu robiłam wymówki. Następnie... W liście pańskim jest myśl, uczucie... Pan przeżyłeś tę noc i ranek nie według swego zwyczaju, lecz tak jak pragną, abyś pan żył, przyjaciel pański i ja — to po drugie. Trzecie zaś...
Podeszła do niego tak blisko, że krew uderzyła mu do serca i głowy. Obłomow począł ciężko oddychać ze wzruszenia. Olga patrzyła mu wprost w oczy.
— Po trzecie dlatego, że w liście tym, jak w zwierciadle, odbija się pańska miękkość duszy, pańska ostrożność, pańska troska o mnie, lęk o moje szczęście, pańskie czyste sumienie... wszystko, co opowiadał mi o panu Andrzej Iwanycz i co ja pokochałam, zaco zapominam o pańskiem lenistwie... apatji... Pan mimowoli otworzył w tym liście moją duszę... Pan nie jesteś egoistą, Ilja Iljicz. Napisałeś pan ten list nie dlatego, ażeby się rozstać ze mną, tego pan nie chciał, pan lękał się oszukać mnie... Tam przemawiała w panu uczciwość, inaczej list ten obraziłby mnie i duma nie wycisnęłaby mi łez! Widzi pan, ja wiem, dlaczego kocham pana i nie lękam się omyłki... Co do pana, ja się nie pomylę...
Zdawało się Obłomowowi, że Olga, gdy to mówiła, była otoczona jakimś blaskiem, jasnością. Oczy jej świeciły zwycięstwem miłości, świadomością swojej siły. Na jej policzkach pokazały się rumieńce. On to wszystko wywołał. Poruszeniem swego uczciwego serca rzucił w jej duszę ten ogień, te rumieńce, ten blask.
— Olgo! Pani... wyższa ponad wszystkie kobiety... pani największa kobieta na świecie! — zawołał w zachwycie, nieprzytomny prawie i ręce wyciągnął ku niej. — Na miłość Boga! Jeden pocałunek na znak niewysłowionego szczęścia — wyszeptał, jak w malignie.
Nagle cofnęła się o krok od niego. Triumfujący blask oczu, rumieńce znikły, w łagodnych dotychczas oczach zaświecił gniew.
— Nigdy! Nigdy! Proszę się nie zbliżać — z przestrachem prawie i lękiem zawołała, wyciągając przed siebie obie ręce i parasolkę, jakby się pragnęła od niego oddzielić i zatrzymała się, jak wkopana w ziemię, skamieniała, bez oddechu prawie, w groźnej postawie, z gniewem w oczach.
Obłomow ocknął się nagle. Widział przed sobą nie łagodną Olgę, lecz obrażoną boginię dumy i gniewu, z ustami zaciśniętemi, z błyskawicami w oczach.
— Proszę przebaczyć... — wyszeptał zmartwiony, upokorzony.
Olga powoli odwróciła się i poszła gniewna, rzucając na niego przez ramię badawcze spojrzenie. Obłomow postępował powoli; podobny był do psa, który kopnięty nogą, idzie, wlokąc za sobą ogon.
Przyśpieszyła kroku, ale ujrzawszy twarz jego, stłumiła w sobie uśmiech i poszła spokojnie, tylko drgała chwilami. Rumieńce ukazywały się jej to na jednym, to na drugim policzku.
W miarę jak szła, twarz jej się rozjaśniała, oddech stawał się bardziej równomierny i spokojny i krok się wyrównał. Spostrzegła, jak owo „nigdy“ było świętem dla Obłomowa. Gniew jej powoli przygasał i ustępował miejsca litości. Szła wolniej, wolniej...
Chciała złagodzić swoje uniesienie i przemyśliwała, jakby to zrobić, jak do niego przemówić.
— Wszystko zepsułem! — myślał Obłomow. — To prawdziwa omyłka! Nigdy! Nigdy! Boże... bzy zwiędły... — myślał, patrząc na poblakłe, wiszące liście bzu... — wczoraj zblakły... list także... i ta chwila najpiękniejsza w mojem życiu, kiedy z ust kobiety, jak głos z nieba, usłyszałem po raz pierwszy, co we mnie jest dobrego... I to poblakło.
Spojrzał na Olgę. Zatrzymała się i czekała na niego, spuściwszy oczy.
— Proszę mi dać list — rzekła cicho.
— Zblakł już... — powiedział, oddając list.
Olga jeszcze bardziej zbliżyła się do niego i schyliła głowę, tak, że powieki miała niemal spuszczone. Drżała lekko. Wzięła list i, nie podnosząc głowy, stała.
— Przestraszył mnie pan! — rzekła łagodnie.
— Proszę przebaczyć... — przemówił.
Olga milczała.
— To groźne „nigdy“ — zaczął smutnie i westchnął.
— Zblednie... — powiedziała ledwie dosłyszalnie, czerwieniejąc.
Rzuciła na niego wstydliwe, łagodne spojrzenie, ujęła obie jego ręce, ścisnęła je mocno a potem przyłożyła do swego serca.
— Słyszy pan, jak bije! — powiedziała. — Pan mnie przestraszył. Proszę puścić!
Nie patrząc nawet na Obłomowa, pobiegła drożyną, podniósłszy nieco zprzodu suknię.
— Gdzie pani tak pędzi! Zmęczyłem się... Nie mogę podążać za panią...
— Proszę mnie zostawić! Ja tak śpieszę, ażeby śpiewać, śpiewać, śpiewać! — mówiła z rozpaloną twarzą. — Coś mnie pierś gniecie... boli prawie...
Obłomow został na miejscu i długo patrzył za nią, jak za odlatującym aniołem.
— Czyż i ta chwila zblednie? — myślał ze smutkiem i nie odczuwał, czy idzie, czy stoi na miejscu.
— Bzy zwiędły... — myślał dalej — wczoraj minęło. Minęła noc pełna widziadeł, dusząca, ciężka... Tak, i ta chwila minie, jak bzy... Ale gdy noc dzisiejsza mijała, w tym samym czasie budził się kwitnący poranek...
— Cóż to takiego? — głośno prawie wykrzyknął. — I miłość także... miłość? A ja myślałem, że ona jak ciepłe południe będzie wisieć nad kochającymi się i nic się nie poruszy, nic nie zadrży w jej atmosferze, — ale i w miłości niema spokoju, i ona podąża gdzieś naprzód, jak „całe życie“ — jak mówi Sztolc. Jeszcze się nie urodził nowy Jozue, któryby jej powiedział: „stój, nie ruszaj się!“ Cóż będzie jutro? — z lękiem pytał siebie i leniwo, w zamyśleniu podążył do domu.
Mijając okna Olgi, słyszał, jak jej pierś ściśnięta szukała ulgi w dźwiękach Szuberta i jakby łkała od szczęścia.
Mój Boże! Jak pięknie żyć na świecie.
Obłomow zastał w domu list od Sztolca, który rozpoczynał i kończył się słowami „teraz albo nigdy!“, potem były wymówki za zasiedziałość, zachęta do przyjazdu koniecznie do Szwajcarji i Włoch, dokąd się Sztolc wybierał. Gdyby zaś nie chciał się ruszyć za granicę, — radził mu — aby jechał na wieś, obejrzeć swoje gospodarstwo, rozbudzić zaniedbane życie swoich mużyków, sprawdzić i wyjaśnić swoje dochody i dać osobiście dyspozycje co do budowy nowego domu.
„Pamiętaj naszą umowę — pisał — teraz albo nigdy!“ — kończąc list.
— Teraz, teraz, teraz! — powtarzał Obłomow. — Andrzej nie wie, jaki poemat śpiewa moja dusza. Jakiego on pragnie jeszcze zajęcia? Czyż ja mogę kiedykolwiek i czemkolwiek zajmować się więcej, niż teraz? Niechby on spróbował! Czytamy o Francuzach i Anglikach, że oni ciągle pracują, że wszystko u nich polega na rozumie. Podróżują sobie po całej Europie, niektórzy nawet po Azji i Afryce tak sobie, bez żadnego zajęcia: jedni aby rysować, inni wykopują starożytności, polują na lwy, łapią różne węże. Albo — przesiadują w domu w szlachetnem próżniactwie: jedzą śniadania i obiady z przyjaciółmi, z kobietami — oto całe ich zajęcie! Dlaczegoż ja mam żyć, jak skazany do ciężkich robót? To Andrzej tylko wymyślił: „pracuj, pracuj jak koń!“ Dlaczego? Nie jestem głodny, nieodziany. Olga znowu mnie zapytywała, czy mam zamiar pojechać do Obłomówki?...
Usiadł pośpiesznie i począł pisać, kombinować, jeździł nawet do architekty. Wkrótce na niewielkim stoliku leżał plan domu i ogrodu. Dom mieszkalny dla rodziny, obszerny, z dwoma balkonami.
— Tu ja, tu Olga, tutaj pokój sypialny, tam dziecinny... — mówił uśmiechając się. — „Ale chłopi, chłopi!“ — myślał — i uśmiech znikał, a występowała natomiast zmarszczka na czole. Sąsiad pisze szczegółowo — mówi o orce, o omłotach... Jakie nudy! i proponuje na wspólny koszt zbudować drogę do wielkiej handlowej osady... most przez rzekę. Prosi na ten cel o trzy tysiące, chce dług zaciągnąć na Obłomówkę... A skąd ja mam wiedzieć, czy to potrzebne? Czy będzie z tego pożytek? Czy mnie nie oszukuje? Przypuśćmy, że nie, jest to człowiek uczciwy, Sztolc zna go, ale i on przecież może się omylić, a ja wydam pieniądze! Trzy tysiące — to wiele! Skąd wziąć? Nie — to straszne! Pisze jeszcze, ażeby niektórych chłopów wysiedlić na puste pola, żąda rady jak najśpieszniej. Obowiązuje się wysłać wszystkie papiery, potrzebne dla zaciągnięcia długu na majątek. Mam mu przysłać pełnomocnictwo, zaświadczone w izbie sądowej — oto czego mu się zachciewa! A ja nie wiem nawet, gdzie są te urzędy.
Już minął drugi tydzień, a Obłomow nie odpowiedział na list, tymczasem nawet Olga zapytuje go, czy był już w Izbie sądowej? Niedawno Sztolc pisał do niego i do niej z zapytaniem: „co on robi?“
Wprawdzie Olga mogła tylko powierzchownie śledzić działalność swego przyjaciela, i to w sferze tylko dostępnej dla niej. Czy wesoło wygląda, czy chętnie jeździ wszędzie, czy w godzinach oznaczonych zjawia się w lasku, o ile interesują go nowiny wiejskie, ogólna rozmowa. Najtroskliwiej uważała, ażeby nie tracił z widoku głównego celu życia. Gdy nawet pytała o izbę sądową, to tylko, dlatego ażeby coś odpisać Sztolcowi o zajęciach jego przyjaciela.
Lato było w całej pełni. Lipiec mijał. Pogoda prześliczna. Obłomow prawie nigdy nie opuszczał Olgi: w pogodny dzień w parku, w upalny południowy czas chronił się z nią do lasu, między sosny, i siedząc u jej nóg, czytał... Ona wyszywała już drugą część kanwy — dla niego.
Tak przeżywali upalne lato, a chmury, nadbiegające czasami, mijały ich.
Jeśli Obłomow miewał ciężkie sny, jeśli w sercu budziły się wątpliwości, Olga jak anioł stała na straży: spojrzy w jego twarz swojem pogodnem spojrzeniem, wydobędzie, co mu leży na sercu, — i znowu wszystko spokojnie, znowu fala uczucia płynie równo, jak rzeka, w której zwierciadle odbija się niebo.
Pogląd Olgi na życie, na miłość stał się jeszcze bardziej wyraźnym i pogodnym. Z większą niż dawniej pewnością rozglądała się koło siebie, nie martwiąc się przyszłością. Rozwinęły się w niej nowe struny umysłu, nowe rysy charakteru, objawiające się albo w poetyckiej różnobarwności, albo prawidłowo, jasno, stopniowo i naturalnie.
Rozwinął się w niej pewnego rodzaju upór, który zwyciężał nietylko grozę losu, ale nawet lenistwo i apatję Obłomowa. Gdy poweźmie jakiś zamiar — wnet wre u niej robota. Mówi tylko o jednem, a gdy nawet nie mówi, to widać, że umysł jej zajęty czemś jednem, że nie zapomni o tem, nie porzuci, wszystko rozważy i dopnie tego, czego chciała.
Obłomow nie mógł zrozumieć, skąd się brało u niej tyle siły, tyle taktu — aby wiedzieć jak, i umieć dać sobie radę, bez względu na to, jakie wypadki ją zaskoczą.
— To dlatego — myślał — że ma jedną brew krzywą, zawsze trochę podniesioną do góry, a nad nią cieniutką, ledwie widoczną rysę. Tam, w tej rysie siedzi jej upór.
Choć twarz jej wyraża pogodę i spokój, linijka ta nie znika nigdy i brew nie układa się równo. Niema ani zewnętrznej siły, ani rzutów i ostrych skłonności. Wytrwałość w zamiarach i upór ani na odrobinę nie wytrącają ją ze sfery kobiecej.
Ona nie pragnie być lwicą, ostremi słowami karcić niezręcznego czciciela, bystrością umysłu zadziwić wszystkich w salonie, ażeby ktoś z kąta krzyknął: brawo, brawo!
Olga nie jest pozbawioną nawet lękliwości, właściwej kobiecie. Nie zadrży wprawdzie, gdy ujrzy mysz, nie zemdleje z powodu upadnięcia krzesła, ale boi się odejść daleko od domu, zejdzie z drogi, ujrzawszy chłopa, który jej się wyda podejrzanym, na noc zapuszcza roletę, ażeby — złodziej nie wlazł. Wszystko po kobiecemu.
Jest przytem nadzwyczaj dostępna uczuciu litości. Łzy nie trudno u niej wywołać. Do serca jej dostęp łatwy. W miłości niezmiernie łagodna. We wszystkich jej stosunkach z ludźmi widać miękkość, łagodny współudział, słowem — jest to kobieta.
Niekiedy rozmowa jej błyśnie iskrą sarkazmu, ale w tem tyle piękna, taki miły rozum, że każdy rad się poddaje jej sarkazmom.
Natomiast nie lęka się ona przeciągów, chodzi wieczorem lekko ubrana — i nic. Tryska z niej zdrowie. Jada z apetytem, ma swoje ulubione potrawy i potrafi je ugotować.
Wszystko to zna wiele z jej znajomych, ale niewiele wie, jak postąpić w danym wypadku, a jeśli i wie, to albo z doświadczenia innych albo ze słyszenia. Jeśli trzeba zrobić tak lub inaczej — zaraz się powołują na jakąś powagę — ciotki, kuzynki...
Wiele nie wie nawet, czego żądać, a jeśli się zdecydują, to niepewnie, tak, że — może trzeba, może nie trzeba. To zapewne dlatego, że mają brwi równe, łukowate, zbyteczne włoski wyrwane i nie mają linijki na czole.
Między Olgą a Obłomowym ułożył się niedostrzegalny dla innych stosunek. Każde spojrzenie, każde słowo, powiedziane przy obcych, miało dla nich swoje znaczenie. We wszystkiem dostrzegali oni napomknienie o miłości.
Olga nieraz oblewała się rumieńcem, gdy przy stole opowiadał ktoś historję czyjejś miłości, podobną do przeżywanej przez nich. A ponieważ wszystkie historje miłosne podobne są do siebie, musiała się często czerwienić.
I Obłomow, zmieszany opowiadaniem, nieraz przy herbacie brał taką ilość sucharków, że aż ktoś parskał śmiechem.
Oboje stali się czujni i ostrożni. Czasem Olga wcale nie mówiła ciotce, że widziała się z Obłomowym, a on w domu zapowiadał, że jedzie do miasta, a tymczasem szedł do parku.
Jednak pomimo jasności umysłu Olgi, pomimo jej świeżości i zdrowia, poczęły się u niej zjawiać nieznane dotychczas chorobliwe oznaki. Ogarniał ją niekiedy niepokój, nad którym zastanawiała się i nie umiała go sobie wytłumaczyć.
Niekiedy w skwarne południe, idąc pod rękę z Obłomowym, niedbale oparta o jego ramię, szła machinalnie w jakiemś osłabieniu i uporczywem milczeniu. Żywość jej zacierała się, wzrok bywał zmęczony, bez życia, nieruchomy, utkwiony niby w jeden punkt. Leniła się nawet zwrócić go w inną stronę.
Czuje jakiś ciężar. Coś jej ściska pierś, niepokoi ją. Zdejmuje mantylkę, chusteczkę z ramion, ale i to nie pomaga. Odczuwa wciąż ucisk. Coś ciśnie, gniecie.
Chce się położyć pod drzewem i tak leżeć całemi godzinami.
Obłomow miesza się. Gałązką liściastą ochładza jej twarz, ale ona niecierpliwym ruchem uchyla się od jego troskliwości.
Potem westchnie nagle, spojrzy dokoła z obudzoną świadomością, zatrzyma wzrok na Obłomowie, uściśnie mu rękę, uśmiechnie się i znowu wraca dawna żywość i uśmiech, znowu opanowuje siebie.
Jednego wieczora wpadła w taki stan rozdrażnienia, w pewnego rodzaju lunatyzm miłości, że Obłomow ujrzał ją w zupełnie odmiennem oświetleniu.
Powietrze było parne, gorące. Od lasu z szumem wiał ciepły wiatr, niebo zakłębiło się ciężkiemi obłokami. Coraz było ciemniej i ciemniej.
— Deszcz będzie — rzekł baron i odjechał do domu.
Ciotka odeszła do swego pokoju. Olga długo w zamyśleniu grała na fortepianie. Wreszcie przestała.
— Nie mogę — rzekła — palce mi drżą, gorąco. Pójdziemy przejść się do ogrodu.
Długo przechadzali się alejami w milczeniu, ręka w rękę. Ręce Olgi były wilgotne i miękkie. Minęli park, weszli do lasu.
Drzewa i krzewy łączyły się w jedną posępną czarną masę. O dwa kroki przed nimi nic już nie było widać, tylko szara, wężykowata linja oznaczała kierunek drogi.
Olga pilnie wpatrywała się w ciemność i przytulała się do Obłomowa. Szli oboje w milczeniu.
— Boję się... — drgnąwszy nagle odezwała się Olga, kiedy prawie omackiem przechodzili ciemną aleję, otoczoną z dwóch stron czarną ścianą lasu.
— Czego? Nie bój się, Olgo, przecież jestem przy tobie.
— I ciebie się boję! — szepnęła prawie. — Jakiś dziwny lęk, bez powodu. Serce mi zamiera... Daj rękę! Słyszysz, jak bije.
Wstrząsała się co chwila i oglądała się dokoła.
— Widzisz, widzisz? — szepnęła drżąca, chwytając obu rękoma ramię Obłomowa. — Nie widzisz? W ciemności ktoś się przesunął.
Jeszcze mocniej przytuliła się do niego.
— Nikogo niema — uspokajał ją, ale i jemu mrowie przeszło po plecach.
— Zakryj mi oczy prędzej, prędzej, czemkolwiek... lepiej... — szeptała. — Teraz już nic... To nerwy — dodała wzruszona. — Znowu! Znowu! Patrz — kto to? Usiądźmy na ławeczce.
Obłomow począł omackiem szukać ławeczki. Znalazł i posadził ją.
— Wracajmy do domu, Olgo. Ty nie jesteś zdrowa.
Schyliła mu głowę na ramię.
— Nie, nie, tu powietrze czystsze — odpowiedziała. — Tu, przy sercu czuję ciśnienie.
Czuł jej gorący oddech na swojej twarzy. Dotknął jej głowy ręką — była gorąca. Oddech miała ciężki. Westchnienia sprawiały jej ulgę.
— Czy nie lepiej wracać do domu? — zachęcał zaniepokojony. — Trzeba się położyć.
— Nie, nie, nie! Zostaw mnie w spokoju! Nie dotykaj mnie... Tu we mnie się pali — wskazała na piersi.
— Doprawdy, wróćmy do domu! — nalegał Obłomow.
— Nie... poczekaj... to przejdzie.
Ściskała jego rękę, i od czasu do czasu wpatrywała się mu w twarz długo i milcząco. Potem poczęła płakać, z początku cicho, a później przeszło w szlochanie. Obłomow nie wiedział, co robić.
— Na miłość Boga, Olgo, wracajmy do domu! — prosił.
— Nie, nie... — odpowiadała łkając. — Nie przeszkadzaj mi wypłakać się... Ogień wypłynie przez łzy... będzie mi lżej. To nerwy grają.
Słyszał w ciemności jej ciężki oddech, i czuł, jak na ręce spadały mu jej łzy gorące. Drżąco, mocno ściskała mu rękę.
On nie poruszył nawet palcem. Wstrzymywał oddech. Głowa Olgi spoczywała mu na ramieniu. Oddech jej ciepłem owiewał mu twarz. Dreszcz go ogarniał także, ale nie śmiał ustami dotknąć jej policzka.
Powoli Olga poczęła się uspokajać. Oddech stawał się równiejszy. Zamilkła zupełnie. Obłomow myślał, że usnęła i lękał się ją poruszyć.
— Olga! — odezwał się cicho.
— Co? — odpowiedziała mu tak samo i westchnęła głośno. — Teraz... już przeszło — rzekła łagodnie. — Lżej mi, oddycham swobodnie.
— Wracajmy! — zachęcał znowu.
— Wracajmy! — powtórzyła niechętnie. — Mój drogi! — szepnęła w upojeniu, uścisnęła mu mocno rękę i, oparłszy się o ramię, niepewnym krokiem podążyła do domu.
W salonie Obłomow spojrzał na nią, wydała mu się słabą, ale uśmiechnęła się dziwnym, nieświadomym uśmiechem, jak gdyby pod wpływem rozmarzenia.
Obłomow posadził ją na kanapie, ukląkł przed nią i kilka razy w zachwycie pocałował jej rękę.
Olga z tym samym uśmiechem patrzyła na niego, nie usuwając rąk z jego dłoni i wzrokiem odprowadziła go aż do drzwi.
Obłomow odwrócił się drzwiach. Spojrzenie Olgi szło za nim. Twarz jej wyrażała zmęczenie, a na ustach miała ten sam gorący uśmiech, jak gdyby się go pozbyć nie mogła.
Odszedł w zamyśleniu. Gdzieś już widział taki uśmiech. Przypomniał mu się jakiś obraz, gdzie była kobieta tak samo uśmiechnięta... ale to nie Kordelja...
Nazajutrz posłał dowiedzieć się o jej zdrowiu. Kazano powiedzieć:
— Dobrze, dzięki Bogu! Prosimy na dzisiejszy obiad, a wieczorem wszyscy jedziemy oglądać ognie sztuczne o pięć wiorst od letniska.
Nie wierzył i sam poszedł. Olga była świeża, jak kwiat. W oczach blask, żywość, na policzkach rumieńce, głos dźwięczny, jak dawniej. Ale nagle zesztywniała i ledwie nie krzyknęła, gdy Obłomow zbliżył się do niej. Spąsowiała cała, gdy ją zapytał:
— Jak się pani czuje po dniu wczorajszym?
— Małe nerwowe rozdrażnienie — odpowiedziała prędko. — Ciotka mówi, że trzeba wcześniej iść spać... To niedawno ze mną...
Nie dokończyła i odwróciła się, jak gdyby prosiła o litość. Co ją tak poruszyło? Sama nie wie. Dlaczego ją gryzło i paliło wspomnienie wczorajszego wieczoru i dziwnego rozstroju nerwów?
I wstyd jej czegoś było i zła była na kogoś — może na siebie, może na Obłomowa. A niekiedy zdawało jej się, że Obłomow milszym stał się dla niej, bliższym, że czuje pociąg do niego... do łez prawie, jak gdyby czuła, że w dniu wczorajszym między nim a nią zaszło jakieś powinowactwo.
Olga długo nie mogła usnąć. Rano długo wzburzona przechadzała się sama aleją od parku do domu i z powrotem, myślała o czemś, gubiła się w domysłach, to była pochmurną, to nagle oblewała się rumieńcem i uśmiechała się do czegoś — lecz do żadnych stanowczych myśli nie dochodziła.
— Ach, Soniczko! — mówiła w gniewie. — Jakaś ty szczęśliwa! Wnet odgadłabyś zagadkę!
A Obłomow? Dlaczego stał się jakby niemym i nieruchomym wczorajszego wieczora, chociaż gorący jej oddech palił mu policzek, a łzy piekące spadały mu na rękę, chociaż niósł ją prawie w swoich ramionach do domu i słyszał nieskromny szept jej serca. A inni? Inni patrzą tak zuchwale...
Chociaż Obłomow przeżył młodość w otoczeniu towarzyszy wszystko wiedzących, którzy już dawno rozwiązali wszystkie kwestje życia, w nic nie wierzyli i analizowali wszystko chłodno i mądrze, ale w duszy jego błyszczała jeszcze wiara w przyjaźń, w miłość, w cześć ludzką. Chociaż nieraz mylił się co do ludzi i serce jego nad tem cierpiało, lecz ani razu nie zachwiały się w nim podstawy uczciwości i wiara w nią. W tajnikach swojej duszy schylał głowę przed czystością kobiety, uznawał jej władzę moralną, jej prawa i składał jej ofiary.
Nie posiadał on wszakże dość mocy charakteru, ażeby jawnie przyznać się do czci dla pierwiastku dobra i szacunku dla niewinności. W cichości upajał się jej aromatem, ale jawnie zwiększał niekiedy chór cyników, wyśmiewających podejrzaną niewinność kobiet i do głośnego chóru dorzucał swoje słówko.
Nigdy nie wnikał w to, jak wielką wagę mają wyrazy dobro, prawda, czystość, rzucane w potok rozmów ludzkich, jakie głębokie bruzdy żłobią one. Nie myślał, że wypowiedziane głośno i śmiało, bez fałszywego wstydu, z męską odwagą, nie utoną w głupich krzykach światowych satyrów, lecz pogrążą się jak perły w głębię życia, a muszla dla nich zawsze się znajdzie.
Niejeden dobre słowo zatrzymywał na ustach, czerwieniejąc ze wstydu, ale śmiało i głośno rzucał słowo lekkomyślne, nie przypuszczając, że ono na nieszczęście także nie ginie marnie, pozostawiając po sobie długą pręgę złego, często nie dającą się usunąć.
Ale czynne winy nie ciążyły na Obłomowie. Żadne piętno wymówki o chłodny, bezduszny cynizm, bez namiętności i bez walki, nie ciążyło na nim i na jego sumieniu. Nigdy nie mógł obojętnie przysłuchiwać się temu, jak jeden zamieniał konia lub meble z taką samą łatwością, jak inny — kobiety i jakie koszty pociągały te zamiany.
Nieraz doznawał bólu na wiadomość o utraconej przez mężczyznę godności i czci, doznawał przykrości na wiadomość o upadku obcej mu kobiety, ale milczał, obawiając się szyderstwa.
Trzeba było ten stan jego duszy odgadywać. Olga odgadła.
Mężczyźni śmieją się z takich durniów, ale kobiety odrazu ich poznają. Czyste, uczciwe kobiety lubią ich — przez współczucie, zepsute szukają zbliżenia się z nimi, ażeby się odświeżyć cudzą świeżością.
Lato mijało, uciekało. Poranki i wieczory stawały się ciemne i wilgotne. Nietylko okwitły już bzy i lipy, minął już okres jagód. Obłomow widywał codziennie Olgę.
Tymczasem dopędził on życie, to jest przyzwyczaił się znowu do tego wszystkiego, od czego odwykł już był dawno. Wiedział, dlaczego poseł francuski opuścił Rzym, dlaczego Anglicy na Wschód wysyłają okręty. Interesował się tem, kiedy zbudują nową kolej żelazną do Niemiec lub Francji. Ale nie myślał o nowej drodze, wiodącej z Obłomówki do wielkiej osady handlowej, nie był w izbie sądowej i nie poświadczył urzędowo pełnomocnictwa. Sztolcowi na listy nie odpisał.
Zapoznał się tylko z tem, o czem codziennie rozmawiano w domu Olgi, co wyczytał w otrzymywanych tam dziennikach i dość pilnie, dzięki wymaganiom Olgi, śledził bieżące życie zagraniczne. Wszystko inne tonęło w atmosferze czystej miłości.
Bez względu na częste zmiany w tej różowej atmosferze, głównem tłem był bezobłoczny spokój horyzontu. Nieraz Olga zamyślała się nad Obłomowym, nad swoją dla niego miłością, gdyż pomimo miłości dużo jeszcze pozostawało jej czasu i miejsca w sercu. Nie na wszystkie pytania znajdowała właściwą i gotową odpowiedź z jego strony i wola jego niezawsze dawała oddźwięk na jej wolę; na jej siłę i pragnienie życia on odpowiadał tylko namiętnem spojrzeniem — więc wpadała w ciężką zadumę. Coś zimnego, jak wąż, wciskało się do jej serca, ochładzało marzenia i spokojny, fantastyczny świat szczęścia nabierał barw jesiennego dnia, w którym wszystko powleka się szarą barwą.
Zastanawiała się nad tem, skąd pochodzi taki brak pełności szczęścia? Czego właściwie jeszcze brak? Co jeszcze potrzebne? Czyż to tylko los, przeznaczenie — kochać Obłomowa? Miłość ta znajduje oddźwięk w jego prostocie, w jego wierze w ideał dobra, a przedewszystkiem w jego delikatnem uczuciu, tak delikatnem, jakiego nigdy nie spotykała u mężczyzn.
Cóż z tego, że nie na każdy jej pogląd odpowiada on zrozumiałym jej poglądem, że nie to, czegoby pragnęła, dźwięczy w jego głosie, co jej kiedyś, kiedyś dźwięczało już raz niby we śnie, niby na jawie... To wyobraźnia tylko działa, to nerwy, pocóż ich słuchać i mędrkować?
Gdyby nawet chciała wyrzec się tej miłości — jak się wyrzec? Rzecz się stała. Ona kocha. Pozbyć się tej miłości dobrowolnie, jak sukni, nie można... „Nie można kochać dwa razy w życiu“ — myślała. Mówią, że to — niemoralne.
Tak uczyła się ona kochać, badała miłość, a każdy nowy krok przyjmowała łzami lub uśmiechem, pełnym zadumy. Potem dopiero zjawiał się ów skupiony wyraz twarzy, który ukrywał i łzy i uśmiech, a który tak przestraszał Obłomowa.
Ale o tych myślach, o tej walce ze sobą nawet mu nie wspominała.
Miłość nie nauczyła niczego Ilję Iljicza. Zasypiał w swojej słodkiej drzemce, o której marzył nieraz głośno wobec Sztolca. Czasem poczynał wierzyć, że życie może być podobnem do nieba bez obłoków i marzyła mu się Obłomówka, pełna dobrych przyjaciół, z którymi spokojnie siadywałby na tarasie i czas spędzał w pełni szczęścia.
I teraz, poddawał się chętnie tym marzeniom w tajemnicy przed Olgą. Nagle nadleciała chmura.
Razu pewnego powoli, leniwie, milcząco wracali z jakiejś wycieczki i poczęli już mijać wielką drogę, gdy w obłoku kurzu nadjechał powóz. W powozie siedziała Soniczka z mężem i jeszcze jakimś panem i panią.
— Olga! Olga! Olga Siergiejewna! — zabrzmiały okrzyki.
Powóz się zatrzymał. Panowie i panie wysiedli z powozu, otoczyli Olgę, poczęli witać się, całować, mówić wszyscy naraz, nie spostrzegając wcale Obłomowa. Nagle wszyscy spojrzeli na niego. Jeden z panów patrzył na niego przez szkła.
— Kto to? — spytała cicho Soniczka.
— Ilja Iljicz Obłomow... — przedstawiła go Olga.
Wszyscy poszli piechotą do domu. Obłomow był nie w humorze. Puścił towarzystwo przodem i już przy płocie podniósł nogę, żeby przez żyto przemknąć się do domu, gdy Olga go zatrzymała.
Nicby przeciw temu nie miał Obłomow, ale panie i panowie spojrzeli na niego tak dziwnie — lecz to go nie zraziło. Dawniej nigdy inaczej nie patrzono na niego dzięki jego sennemu wyglądowi i niedbałemu ubraniu.
Ale tem samem dziwnem spojrzeniem panie i panowie patrzyli także na Olgę. Od tego dziwnego spoglądania na nią chłód go owionął, począł odczuwać jakiś ból, taki dręczący, że nie wytrzymał, opuścił towarzystwo i w ponurem zamyśleniu wrócił do domu.
Na drugi dzień ani miła gawęda, ani wesołość Olgi nie mogły go rozweselić. Na jej stanowcze pytania wymawiał się bólem głowy i cierpliwie pozwolił sobie nalać na głowę wody kolońskiej za całe siedmdziesiąt pięć kopiejek.
Na trzeci dzień, kiedy wszyscy późno już wrócili do domu, ciotka zbyt ciekawem okiem spojrzała na nich, szczególnie na niego, potem opuściła wdół swoje obrzękłe powieki, chociaż oczy zdawały się patrzeć jeszcze, i przez całą minutę wąchała spirytus w zamyśleniu.
Męczyło to Obłomowa, lecz milczał. Nie zdecydował się swoich uwag udzielić Oldze, lękając się ją zatrwożyć, przerazić, a prawdę mówiąc, lękał się także i o siebie — lękał się zburzyć ten niczem niezamącony spokój jakiemś ważnem zapytaniem.
To już nie pytanie — czy ona przez omyłkę lub nie, go pokochała, ale czy nie jest omyłką cała ta miłość, owe widywania się z Olgą w lesie i powroty późnym wieczorem?
— Ja pragnąłem pocałunku — myślał z przerażeniem — a przecież to przestępstwo kryminalne w kodeksie moralności — i nie byle jakie, niemałe! Wiele stopni prowadzi do niego: uścisk dłoni, wyznania, listy... Wszystko to już było. Jednakże — myślał dalej — prostując się i podnosząc głowę — zamiary moje były uczciwe, ja...
Nagle obłok znikł. Przed nim stanęła w całej jasności, jak w ubraniu świątecznem, Obłomówka, cała w blaskach promieni słonecznych, z zielonemi wzgórzami, ze srebrną wstęgą rzeki... On idzie z Olgą zamyślony, długą szeroką aleją, ręką dotyka jej talji, siedzą na tarasie, w pawiloniku...
Przed nią wszyscy ze czcią pochylają głowy — słowem, wszystko to, co on opowiadał Sztolcowi.
— Tak, tak, tak — myślał z pewnym lękiem — ależ od tego trzeba było zacząć! Owe trzykrotne „kocham“, gałązka bzu, wyznanie — wszystko to powinno być poręką szczęścia całego życia i nie powtórzyć się u czystej kobiety. A cóż ja jestem? Kto ja jestem? — uderzały go te pytania, jak młotem o głowę.
— Jestem tylko uwodzicielem, włóczę się za dziewczyną. Braknie tylko, ażebym, jak ten obrzydliwy stary celadon z załzawionemi oczyma i czerwonym nosem, wetknął w dziurkę od surduta skradziony dziewczynie kwiatek i szeptał na ucho przyjacielowi o swojem zwycięstwie, ażeby... ażeby... Ach, mój Boże! Dokąd ja zabrnąłem! Oto tu — przepaść. Olga nie unosi się wysoko, ponad nią, ona na dnie przepaści — zaco? zaco?
Siły go opuszczały. Płakał jak dziecko dlatego, że nagle zblakły tęczowe barwy jego życia, że Olga stanie się ofiarą. Miłość jego była zatem niczem innem, jak tylko zbrodnią, plamą na jego sumieniu.
Za chwilę wzburzony umysł się rozjaśnił, gdy Obłomow zrozumiał, że to wszystko może mieć prawidłowe zakończenie — wyciągnąć do niej rękę z pierścionkiem.
— Tak, tak, tak! — mówił z radosnem drżeniem, — a odpowiedzią będzie wstydliwe spojrzenie — zgody. Olga nie odpowie ani słówka, poczerwienieje, uśmiechnie się z głębi duszy, potem oczy jej wypełnią się łzami...
Łzy i uśmiech, milcząco wyciągnięta ręka, potem żywa, wesoła radość, szczęśliwy pośpiech w ruchach, potem długa — długa rozmowa, szept na osobności, pełen zaufania szept dusz, tajemna umowa zlania podwójnego życia w jedno...
Nawet w pustych napozór rozmowach o codziennych sprawach widzieć będą tylko miłość. Nikt nie będzie tak zuchwałym, ażeby śmiał ich obrazić spojrzeniem.
Twarz jego nabrała wyrazu poważnego, surowego.
— Tak — rozmawiał dalej sam ze sobą — to jest świat prawdziwego, szlachetnego i pewnego szczęścia! Ukrywałem dotychczas te kwiaty, wstyd mi było unosić się zapachem miłości, jak młodzieniec, szukać spotykania się, błądzić przy księżycu, podsłuchiwać bicia dziewiczego serca, łowić drżenia jej marzeń... Boże!
Poczerwieniał aż po same uszy.
— Dzisiaj wieczorem dowie się Olga, jakie surowe obowiązki nakłada miłość. Dziś będzie ostatnie widzenie się jej ze mną sam na sam, dziś...
Przyłożył rękę do serca — biło mocno, ale równo, jak powinno bić u ludzi uczciwych. Znowu poczęła go dręczyć myśl, że Olga zasmuci się z początku, kiedy on powie, że trzeba zaniechać widywania się sam na sam; potem nieśmiało wypowie jej swoje zamiary, ale naprzód przekona się, co ona myśli, upije się jej niepokojem, a potem...
Dalej marzyło mu się jej wstydliwe zezwolenie, uśmiech, łzy, milcząco wyciągnięta ręka, długie rozmowy półszeptem i pocałunek wobec wszystkich.
Obłomow wybiegł na poszukiwanie Olgi. W domu powiedziano mu, że wyszła. Poszedł na wieś — niema. Spostrzegł ją wreszcie zdala. Wychodziła na szczyt góry, jak anioł ku niebu. Widział, jak lekko stąpa nogą, jak pochyla się jej postać.
Podążył za nią. Ona ledwie dotyka trawy — jakby leciała. Ilja Iljicz w połowie góry począł wołać. Olga zatrzymała się i czekała na niego, ale gdy on się tylko zbliżał do niej na parę sążni, szła naprzód i znowu długa przestrzeń ich dzieliła. Potem znowu się zatrzymała z uśmiechem.
Obłomow stanął nareszcie, pewny, że i ona nie pójdzie dalej. Zbiegła rzeczywiście o kilka kroków wdół, podała mu rękę i śmiejąc się pociągnęła ku sobie.
Weszli do lasku. Obłomow zdjął kapelusz. Olga chusteczką otarła mu czoło i parasolką poczęła mu wachlować twarz.
Olga była to żywą, rozmowną, wesołą, unoszącą się miłem uczuciem, to nagle wpadała w zamyślenie.
— Zgadnij, co robiłam wczoraj? — spytała, gdy usiedli w cieniu.
— Czytałaś?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Pisałaś?
— Nie.
— Śpiewałaś?
— Nie. Wróżyłam! — powiedziała. — Wczoraj przyszła klucznica od hrabiów. Ona umie wróżyć z kart. Poprosiłam ją.
— I cóż?
— Nic. Wypadła droga... potem jakiś tłum i wszędzie — blondyn. Poczerwieniałam cała, gdy ona nagle powiedziała w obecności Katji, że o mnie myśli król czerwienny. Kiedy chciała mówić, o kim ja myślę — zmieszałam karty i uciekłam. Ty myślisz o mnie? — spytała nagle.
— Ach! — rzekł Obłomow — gdyby można było mniej myśleć!
— A ja? — w zamyśleniu mówiła Olga. — Ja już zapomniałam, jak ludzie żyją inaczej. Kiedy tamtego tygodnia nachmurzyłeś się i przez dwa dni nie przychodziłeś — pamiętasz, rozgniewałeś się, ja nagle zmieniłam się — byłam zła. Gniewałam się na Katję, jak ty na Zachara. Widziałam, że ona pocichu płakała, lecz mnie wcale żal jej niebyło. Nie odpowiadałam ciotce, nie słuchałam, co ona mówi, nic nie robiłam, niczego nie chciałam. Gdyś tylko przyszedł — odmieniłam się nagle. Podarowałam Katji liljową sukienkę...
— To miłość! — patetycznie zauważył Obłomow.
— Co? Liljowa sukienka?
— Wszystko! Ze słów twoich poznaję siebie. I dla mnie bez ciebie niema ani dnia, ani życia. W nocy śnią mi się ciągle kwitnące doliny. Zobaczę ciebie — jestem dobry, czynny; niema cię — smutno mi, ogarnia mnie lenistwo, chcę się położyć i nie myśleć o niczem... Kochaj! Nie wstydź się swojej miłości...
Nagle zamilkł.
— Co też ja mówię! Przecież nie dlatego przyszedłem! — pomyślał i począł pokaszliwać, zmarszczywszy brwi.
— A gdy nagle umrę? — spytała go.
— Co za myśl! — odpowiedział niedbale.
— Tak — ciągnęła dalej Olga, — zaziębię się, potem gorączka. Ty przyjdziesz tu — mnie niema, pójdziesz do nas, powiedzą: chora. Wrócisz jutro — to samo. Okiennice zamknięte. Doktor kiwa głową. Katja wyjdzie do ciebie we łzach, i cicho szepnie ci: chora, umiera...
— Ach! — krzyknął Obłomow.
Olga się zaśmiała.
— Co z tobą będzie wtedy? — pytała, patrząc mu w twarz.
— Co? Oszaleję, albo się zastrzelę, a ty — nagle wyzdrowiejesz!
— Nie, nie, nie! Daj pokój! — mówiła z przestrachem. — Czego dogadaliśmy się! Tylko ty po śmierci nie przychodź do mnie, boję się umarłych...
Obłomow się zaśmiał. Olga także.
— Mój Boże! Jakie my dzieci! — zawołała otrzeźwiając się z paplania.
Ilja Iljicz zakaszlał znowu.
— Słuchaj... chciałem ci powiedzieć...
— Co? — spytała, zwróciwszy się do niego.
Obłomow zamilkł.
— No, mówże — mówiła, ciągnąc go za rękaw.
— Nic... tak... — rzekł przelękniony.
— Nic... ty coś masz w myśli.
Obłomow milczał.
— Jeśli coś strasznego, to lepiej nie mów. Nie, lepiej mów, mów.
— Ależ to nic — głupstwo.
— Nie, nie... coś jest — mów... — nalegała, mocno trzymając go za obie klapy surduta, tak mocno, że musiał obracać twarz na prawo lub na lewo, ażeby pocałować jej rękę.
Nie odwracałby głowy, gdyby w uszach nie brzmiało groźne: „nigdy“.
— Powiedz przecie! — nalegała.
— Nie można... nie trzeba....
— Jakże to... mówiłeś, że „wzajemne zaufanie jest podstawą wzajemnego szczęścia“, że „nie powinno być żadnej myśli w sercu, której by oko przyjaciela przeczytać nie mogło...“ Czyje to słowa?
— Chciałem tylko powiedzieć... — zaczął powoli — że ja tak cię kocham, tak kocham, że gdyby...
Obłomow wstrzymał się.
— Cóż dalej? — pytała niecierpliwie.
— Że gdybyś ty teraz pokochała innego i on mógłby cię zrobić szczęśliwszą, ja... milcząc połknąłbym moją boleść i odstąpiłbym mu swoje miejsce.
Olga wypuściła nagle z rąk klapy surduta.
— Dlaczego? — spytała go ze zdziwieniem. — Nie rozumiem tego. Ja nie odstąpiłabym ciebie nikomu. Nie chcę, ażebyś ty był szczęśliwy beze mnie. Cóż w tem jest bardzo mądrego. Nie rozumiem.
Spojrzenie jej w zamyśleniu błądziło po szczytach drzew.
— To znaczy, że ty mnie nie kochasz? — spytała potem.
— Przeciwnie. Kocham cię do samozapomnienia, jeśli chcę złożyć ofiarę z siebie.
— Ale dlaczego? Kto cię o to prosi?
— Ja mówię: w takim wypadku, gdybyś ty pokochała innego.
— Innego? Oszalałeś! Dlaczego, skoro kocham ciebie. Czy ty pokochałbyś inną?
— Poco ty mnie słuchasz! Ja, Bóg wie, co mówię, a ty wierzysz. Ależ ja zupełnie co innego chciałem powiedzieć...
— Cożeś chciał powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, że jestem winowajcą wobec ciebie... oddawna.
— W czem? Jak? Nie kochasz? Żartowałeś może? Mów!
— Nie, nie, nie... wszystko nie to — mówił zmieszany. — Widzisz... — zaczął niezdecydowany — my widujemy się ze sobą jakby — potajemnie...
— Potajemnie? Dlaczego potajemnie? Ja prawie zawsze mówię ciotce, że ciebie widziałam.
— Czy rzeczywiście zawsze? — spytał ze zdziwieniem.
— Cóż w tem złego?
— Winien jestem, bo dawno powinien byłem powiedzieć ci, że tak się nie robi.
— Ależ ty powiedziałeś już...
— Powiedziałem już? A? W samej rzeczy napomknąłem... To znaczy, zrobiłem wszystko, co do mnie należało.
Poweselał trochę i rad był, że Olga tak lekko zdjęła z niego ciężar odpowiedzialności.
— Jeszcze co? — pytała dalej.
— Jeszcze... ależ to tylko tyle...
— Nieprawda! — stanowczo rzekła Olga. — Jeszcze czegoś nie powiedziałeś.
— Myślałem... — mówił, starając się zbagatelizować własne słowa — że...
Obłomow zamilkł. Olga czekała.
— ...Że musimy się rzadziej widywać.
Bojaźliwie spojrzał na nią.
Olga milczała.
— Dlaczego? — spytała, pomyślawszy.
— Mnie niepokoi... sumienie. My tak długo pozostajemy tylko sami; niepokoję się, serce mi drży... Tyś także niespokojna... lękam się — dokończył z wysiłkiem.
— Czego?
— Tyś młoda i nie znasz wszystkich niebezpieczeństw. Czasem człowiek nie umie zapanować nad sobą. Grać w nim poczyna jakaś siła piekielna, na serce pada cień, a w oczach migają błyskawice. Jasność umysłu zaciemnia się. Szacunek dla czystości, dla niewinności unosi jakiś wicher, człowiek traci przytomność, oddycha namiętnością, przestaje sobą kierować — i wówczas pod jego nogami otwiera się przepaść.
Obłomow drgnął nawet.
— Więc cóż? Niech się otwiera! — rzekła, patrząc na niego szeroko otwartemi oczyma.
On milczał. Więcej nic już do powiedzenia nie było, dalej nic nie mógł mówić.
Olga wpatrywała się w niego długo, jak gdyby w zmarszczkach na jego czole czytała pisane myśli, a sama przypominała sobie każde jego słowo, spojrzenie; w myśli przesuwała się przed nią cała historja jej miłości. Zatrzymała się na tym ciemnym wieczorze w ogrodzie i poczerwieniała.
— Ciągle gadasz głupstwa! — rzuciła mu prędko, patrząc na stronę. — Żadnych piorunów w oczach twoich nie widziałam... Ty patrzysz na mnie tak, jak moja niania... Kuźminiszna! — dodała, śmiejąc się.
— Żartujesz Olgo, a ja bez żartów mówię... i nie wszystko jeszcze powiedziałem.
— Cóż jeszcze? — pytała. — Jakaż tam przepaść?
Obłomow westchnął.
— A to, że nie wypada nam widywać się... bez towarzystwa.
— Dlaczego?
— Niedobrze.
Olga zamyśliła się.
— Tak, mówią, że to niedobrze... — powiedziała w zamyśleniu, — ale dlaczego?
— Co powiedzą, gdy się dowiedzą, gdy się rozniesie...
— Kto powie? Ja nie mam matki, która jedna miałaby prawo zapytać mnie: dlaczego widuję się z tobą? Przed nią jedną zapłakałabym i powiedziała, że złego nic nie robię i ty także. Ona uwierzyłaby. Któż inny? — spytała.
— Ciotka.
— Ciotka?
Olga smutnie i przecząco pokiwała głową.
— Ona nigdy nie zapyta. Gdybym ją opuściła nawet zupełnie, onaby mnie nie szukała i nie pytała o mnie, a ja nie przyszłabym powiedzieć jej, gdziem była i com robiła. Któż jeszcze?
— Inni... wszyscy... Niedawno Soniczka patrzyła na ciebie i na mnie i uśmiechała się. Ci panowie i panie, które z nią były — także.
Opowiedział jej cały swój niepokój, w jakim przez ten czas przebywał.
— Póki ona tylko patrzyła na mnie — dodał — nic sobie z tego nie robiłem, ale gdy takie samo spojrzenie padło na ciebie, ręce i nogi mi opadły...
— Więc cóż? — spytała zimno.
— Otóż od tej chwili dzień i noc myślę, jak uprzedzić rozgłos... Troszczyłem się, abyś się nie przelękła... Dawno chciałem mówić o tem z tobą.
— Niepotrzebna troska! — rzekła. — Wiedziałam o tem i bez ciebie...
— Wiedziałaś? — spytał zdziwiony.
— Tak. Soniczka mówiła ze mną, wypytywała, drażniła, nawet uczyła, jak mam z tobą postępować.
— Ani słówkiem nie wspomniałaś o tem, Olgo — rzekł z wymówką.
— Ty także nie powiedziałeś dotychczas ani słówka o swojej trosce.
— Cożeś jej odpowiedziała?
— Nic. Cóż miałam na to odpowiadać? Poczerwieniałam tylko.
— Mój Boże! Do czego doszło — poczerwieniałaś! — zawołał Obłomow. — jacy my nieostrożni jesteśmy. Co z tego będzie?
Pytająco patrzył na nią.
— Nie wiem — odpowiedziała prosto.
Obłomow myślał, że się uspokoi, podzieliwszy się z Olgą swoją troską, że w oczach jej, w jej jasnych słowach znajdzie siłę woli, więc teraz, nie otrzymawszy stanowczej odpowiedzi, upadł na duchu.
Na twarzy odbił się wyraz niepewności, wzrok błądził dokoła. Już go poczęła pożerać gorączka. Zapomniał prawie o Oldze. Przed jego oczyma przesuwali się Soniczka z mężem, goście, słyszał ich rozmowy, śmiech.
Olga, zamiast okazania zwykłej swojej przytomności umysłu, milczała, obojętnie spoglądała na mego i jeszcze chłodniej wymawiała swoje „nie wiem“. A Obłomow nie zadał sobie trudu, czy nie umiał wniknąć w treść tego „nie wiem“.
I milczał. Bez cudzej pomocy myśl albo zamiar nie dojrzewały jak jabłko, które samo spada dojrzawszy; trzeba go było zerwać.
Olga przez kilka chwil wpatrywała się w niego, potem wciągnęła na siebie mantylkę, zdjęła chustkę z gałęzi, nie spiesząc się, zawiązała na głowie, wzięła do rąk parasolkę.
— Dokąd? Tak śpiesznie? — spytał, ocknąwszy się, Obłomow.
— Późno już. Prawdę powiedziałeś — w smutnem zamyśleniu odezwała się Olga — żeśmy zaszli za daleko, a wyjścia niema. Trzeba się jak najrychlej rozstać i zatrzeć dawne ślady. Bądź zdrów! — rzekła sucho, lekko skinęła głowę i poszła drożyną.
— Olga, zmiłuj się! Ach, mój Boże! Jakże nie widywać się? Ależ ja...
Ona nie słuchała i poszła prędzej. Piasek trzeszczał pod jej nogami.
— Olga Siergiejewna! — krzyknął Obłomow.
Nie słuchała. Szła dalej.
— Na miłość Boga, wróć! — zawołał głosem łez pełnym. — Ja jestem winowajcą, trzeba mnie wysłuchać. Boże mój! Czy ma ona serce? O, kobiety!
Obłomow usiadł i obiema rękami twarz zakrył. Szelest kroków ustał.
— Odeszła! — rzekł prawie z przestrachem i podniósł głowę.
Olga stała przed nim.
Z radością pochwycił jej rękę.
— Nie odeszłaś? Nie odejdziesz? — mówił. — Nie odchodź! Pamiętaj — jeśli ty mnie opuścisz — jestem trupem!
— A jeśli nie odejdę — jestem zbrodniarką i ty pamiętaj o tem Iljusza.
— Ach, nie!
— Jakto nie? Jeśli Soniczka z mężem jeszcze raz nas razem zobaczą — zginęłam.
Obłomow drgnął.
— Słuchaj — zaczął pośpiesznie — nie wszystko jeszcze powiedziałem... — Zatrzymał się.
To, co w domu wydawało mu się tak prostem, naturalnem, koniecznem, tak mu się uśmiechało, co wydawało mu się szczęściem, nagle otwarło się przed nim, jak przepaść. Nie miał tyle siły, ażeby ją ominąć. Trzeba było zdobyć się na krok stanowczy, zdecydowany.
— Ktoś idzie! — zauważyła Olga.
W bocznej drożynie słyszeć się dały czyjeś kroki.
— Może Soniczka? — spytał Obłomow patrząc z przestrachem, nieruchomo.
Przeszło dwóch nieznajomych mężczyzn z jakąś panią. Obłomow uczuł ulgę.
— Olgo! — zaczął prędko, ująwszy ją za rękę. — Pójdźmy w tamtą stronę, tam niema nikogo. Usiądziemy.
Posadził ją na ławeczce, a sam usiadł przy niej na trawie.
— Ty uniosłaś się, odeszłaś, a ja nie wszystko powiedziałem — odezwał się.
— Ja znowu odejdę i nie wrócę więcej, jeśli mam być dla ciebie igraszką. Tobie raz już podobały się łzy moje, teraz może chciałbyś, abym u nóg twych leżała i chcesz powoli uczynić ze mnie swoją niewolnicę, będziesz kaprysić, prawić mi morały, potem płakać, przestraszać się Bóg wie czego i mnie przestraszać, a wkońcu pytać: co mamy robić? Proszę pamiętać, Ilja Iljicz — rzekła dumnie, — wstając z ławeczki, — że podrosłam już dużo od tej chwili, kiedym pana poznała, i wiem, jak się nazywa gra, jaką pan prowadzisz... ale łez moich pan już więcej nie zobaczy.
— Ach, Boże mój! Ja nie bawię się! — rzekł stanowczo.
— Tem gorzej dla pana — zauważyła sucho. — Na wszystkie pańskie strachy, ostrzeżenia i zagadki powiem tylko jedno: do dnia dzisiejszego ja pana kochałam i nie wiedziałam, co mam robić, teraz wiem — zakończyła stanowczo, powstając do odejścia — i radzić się pana nie będę.
— I ja wiem — rzekł Obłomow, biorąc ją za rękę i sadzając na ławeczce. — Zamilkł na chwilkę, jakby nabierał tchu. — Zrozum to, że serce moje przepełnione jednem tylko pragnieniem, w głowie — jedna tylko myśl, ale ani wola, ani język nie chcą mnie słuchać. Chcę mówić — słowa mnie nie słuchają. A jednak wszystko tak proste, tak... Dopomóż mi, Olgo.
— Ja nie wiem, co pan myśli.
— Na miłość Boga! bez tego „pan“. Twoje dziwne spojrzenie unicestwia mnie, słowa, jakby pod wpływem mrozu, w lód się obracają...
Olga zaśmiała się.
— Tyś prawdziwy szaleniec! — rzekła, położywszy mu rękę na głowie.
— Tak, tak... odzyskałem dar myśli i słowa. Olgo! — zawołał, uklęknąwszy przed nią — bądź moją żoną!
Olga milczała i wzrok odwróciła w przeciwną stronę.
— Olgo! podaj mi rękę!
Nie wyciągnęła do niego ręki. Sam ją ujął i do ust przycisnął. Nie odejmowała jej. Ręka była ciepła, miękka i ledwie, ledwie wilgotna. Obłomow usiłował spojrzeć jej w twarz. Olga odwracała się coraz bardziej.
— Milczenie? — rzekł lękliwie i pytająco, całując jej rękę.
— Znak zgody — dokończyła cicho, nie odwracając się.
— Co ty teraz czujesz? Co myślisz? — pytał, przypominając sobie swoje marzenia o wstydliwej zgodzie, o łzach.
— Co też ty mówisz! — odpowiedziała, nie przestając błądzić wzrokiem po okolicy, po lesie. Tylko falowanie piersi wskazywało, że panowała nad sobą.
— Czy ma łzy w oczach? — myślał Obłomow, ale Olga uporczywie patrzyła w ziemię.
— Tyś obojętna, spokojna! — mówił, usiłując rękę jej pociągnąć ku sobie.
— Ani obojętna, ani spokojna.
— Dlaczego?
— Dlatego, żem dawno to przewidziała i przyzwyczaiłam się do tej myśli.
— Dawno... — ze zdziwieniem powtórzył Obłomow.
— Tak, od tej chwili, gdy dałam ci gałązkę bzu... i w myśli powiedziałam sobie...
Olga nie dokończyła.
— Od tej chwili!
Obłomow otworzył ramiona, ażeby ją uścisnąć.
— Przepaść otwiera się... błyskawice świecą... ostrożniej! — powiedziała złośliwie, zręcznie uchylając się od objęć i rękę jego odsuwając parasolką.
On przypomniał sobie groźne „nigdy“ i pohamował się.
— Ależ ty nigdy nie mówiłaś o tem... niczem nie dałaś do zrozumienia...
— My nie wychodzimy zamąż — nas wydają albo biorą.
— Od tej chwili... — w zamyśleniu powtarzał Obłomow.
— Myślisz, że gdybym nie rozumiała twoich zamiarów, byłabym tu sama jedna z tobą, przesiadywałabym z tobą, siedziałabym wieczorami w altance, słuchała i zwierzała się przed tobą — odpowiedziała mu z dumą.
— Więc to... — zaczął, z twarzą zmienioną i wypuszczając z dłoni swej jej rękę.
Straszna myśl powstała w jego głowie. Olga patrzyła na niego ze spokojną wyniosłością i uporczywie milczała. On chciałby widzieć w tej chwili nie dumę i wyniosłość, lecz łzy, namiętność, odurzenie szczęściem choć na chwilę, a potem — niechby już życie popłynęło w niezmąconym spokoju!
A tu — ani wybuchu łez z powodu nieoczekiwanego szczęścia, ani wstydliwej zgody! Jak to zrozumieć?
W sercu jego zbudziła się i poruszyła żmija zazdrości, wątpliwości. Czy ona mnie kocha, czy tylko wychodzi zamąż?
— Ale jest inna jeszcze droga do szczęścia — zauważył.
— Jaka?
— Niekiedy miłość nie czeka, nie jest cierpliwą, nie oblicza... Kobieta cała w płomieniach, drżąca, doznaje równocześnie wstrząśnień i radości, jakich...
— Ja nie znam tej drogi.
— To droga, gdy kobieta poświęca wszystko — obmowę, cześć, ale znajduje nagrodę w miłości — ona jej zastąpi wszystko.
— Czyż nam potrzebna taka droga?
— Nie!
— Chciałbyś na tej drodze szukać szczęścia kosztem mego spokoju i czci?
— O, nie, nie! klnę się na Boga, że nie! — zaprotestował gorąco.
— Pocóż mówiłeś o tem?
— Doprawdy, sam nie wiem...
— Domyślam się. Chciałeś się dowiedzieć, czy zdolna byłabym poświęcić dla ciebie mój spokój, czy poszłabym z tobą taką drogą? Czy tak?
— Tak, zdaje się, domyślasz się... Cóż?
— Nigdy! Za nic w świecie! — odpowiedziała stanowczo.
Obłomow zamyślił się, potem westchnął.
— Tak, to ciężka droga i wielkiej trzeba miłości, ażeby kobieta mogła pójść za mężczyzną, ginąć, ale — kochać.
Obłomow pytająco spojrzał jej w oczy. Twarz jej była spokojną, tylko linijka nad brwią poruszyła się.
— Wyobraź sobie — mówił — że Soniczka, która nie warta jest twego małego palca, przy spotkaniu się z tobą — nie poznałaby cię.
Olga uśmiechnęła się, ale spojrzenie jej było jak dawniej pogodne. Obłomowa unosiła pycha egoizmu — doprosić się ofiary z serca Olgi i upoić się nią.
— Wyobraź sobie, że mężczyźni, spotykając się z tobą, nie spuszczaliby wzroku z uczuciem szacunku, lecz patrzyliby na ciebie z aroganckim, złośliwym uśmiechem.
Obłomow spojrzał na nią.
Olga niedbale końcem parasolki poruszała jakiś kamyczek na piasku.
— Weszłabyś do salonu i kilka czepków poruszyłoby się z oburzeniem na głowie, jeden odsunąłby się od ciebie... ale twoja duma byłaby zawsze jednaka — czułabyś i rozumiała, że mimo wszystko, jesteś wyższą i lepszą od nich.
— Poco ty mi opowiadasz takie straszne rzeczy? — rzekła spokojnie. — Ja taką drogą nie pójdę nigdy.
— Nigdy? — spytał grobowym głosem.
— Nigdy!
— Tak — ciągnął w zamyśleniu. — Ty nie miałabyś siły spojrzeć wstydowi w oczy. Nie lękałabyś się może śmierci — śmierć nie jest straszną, ale przygotowania do niej, ciągłe cierpienia... nie wytrzymałabyś... zmarniała — tak?
Obłomow ciągle patrzył badawczo jej w oczy.
Olga spoglądała wesoło. Straszny obraz, malowany przez Obłomowa, nie przestraszał jej. Na ustach jej zaigrał lekki uśmiech.
— Ja nie mam zamiaru ani zmarnieć ani umierać. Wszystko to — na nic — powiedziała. — Można nie iść tą drogą, ale kochać jeszcze goręcej.
— Dlaczegoż ty nie poszłabyś tą drogą, kiedy się nie lękasz? — pytał natarczywie, prawie z gniewem.
— Dlatego, że na niej... później zawsze — rozstają się — powiedziała, — a ja, rozstać się z tobą?!...
Olga zatrzymała się, położyła mu rękę na ramieniu, długo patrzyła na niego i nagle, rzuciwszy parasolkę na bok, szybko i namiętnie objęła go za szyję, pocałowała, potem poczerwieniała, przytuliła twarz do jego piersi i cicho dodała:
— ...Nigdy!
Obłomow krzyknął radośnie i padł na trawę do nóg Olgi.
Obłomow promieniał szczęściem, wracając do domu. Krew w nim wrzała, oczy błyszczały. Zdawało mu się, że nawet włosy palą się na nim. W takim nastroju wszedł do pokoju. Ale ledwie wszedł — jasność znikła nagle i oczy z nieprzyjemnem zdziwieniem zatrzymały się na jednem miejscu: w jego fotelu siedział Tarantjew.
— Cóż to ciebie doczekać się nie można? Gdzież ty się włóczysz? — ostro zwrócił się do niego Tarantjew, podając mu swoją owłosioną rękę. — I twój stary czort zupełnie się rozzuchwalił. Proszę o zakąskę — nie dał, o wódkę — także niema.
— Chodziłem na przechadzkę do lasu — niedbale odpowiedział Obłomow, jeszcze nie oprzytomniawszy z przykrości, doznanej skutkiem zjawienia się „ziemlaka“ — i to w takiej właśnie chwili!
Zapomniał o tej smutnej atmosferze, w której żył tak długo, i odzwyczaił się od jej nieczystego powietrza. Tarantjew w jednej chwili ściągnął go na dół, jak z nieba, w błoto. Obłomow ze smutkiem pytał siebie: poco on tu przyszedł? Czy na długo? Męczył się przypuszczeniem, że może tu zostanie na obiad i wtedy nie można będzie pójść do Iljinskich. W jaki sposób się go pozbyć, — chociażby kosztem jakiegoś wydatku — było jedyną myślą, która zajmowała Obłomowa. W milczeniu i zły czekał, co powie Tarantjew.
— Cóż ty, ziemlak, nie myślisz oglądnąć nawet mieszkania — spytał Tarantjew.
— Teraz nie potrzeba... — odpowiedział Obłomow, starając się nie patrzeć na Tarantjewa. — Ja... nie będę tam mieszkał.
— Co—o—o? Jakto nie będziesz! — groźnie odezwał się Tarantjew. — Nająłeś i nie będziesz mieszkał? A umowa?
— Jaka umowa?
— Ty, widzę, już zapomniałeś! Przecież na rok podpisałeś umowę. Zapłać ośmset rubli — a wtedy rób, co chcesz. Czterech lokatorów oglądało, ażeby wynająć, wszystkim odmówiono. Jeden chciał nająć na trzy lata.
Obłomow teraz dopiero przypomniał sobie, że tego samego dnia, kiedy miał odjechać do letniska, Tarantjew podsunął mu jakiś papier, a on, nie patrząc i nie czytając wcale, podpisał.
— Ach, mój Boże! Co ja narobiłem! — pomyślał.
— Ależ ja nie potrzebuję mieszkania... jadę za granicę.
— Zagranicę — przerwał Tarantjew. — To pewnie z tym Niemcem? Ale, gdzie zaś — ty nie pojedziesz!
— Dlaczego nie? Paszport już mam — pokażę ci nawet. Kupiłem kufer.
— Nie pojedziesz! — obojętnie powtórzył Tarantjew. — Lepiej zapłać pieniądze za pół roku naprzód.
— Nie mam pieniędzy.
— Rób, co chcesz, ale zapłać. Brat kumy Iwan Matwieicz nie lubi żartów. Wniesie skargę. Nie odczepisz się tak łatwo. Ja dałem swoje pieniądze — zwróć mi.
— Skądże wziąłeś tyle pieniędzy? — spytał Obłomow.
— Co tobie do tego? Dawny dług mi spłacono. Po pieniądze też przyjechałem.
— Dobrze. Temi dniami przyjadę i mieszkanie odstąpię innemu, a teraz nie mam potrzeby się śpieszyć.
— Jakież ci mieszkanie potrzebne? Lepszego w całem mieście nie znajdziesz. Przecież nie oglądałeś go jeszcze — rzekł Tarantjew.
— I oglądać nie chcę — odpowiedział Obłomow. — Poco mam się tam przeprowadzać? Daleko dla mnie...
— Dlaczego? — szorstko zapytał Tarantjew.
Obłomow nie powiedział.
— Od środka miasta daleko.
— Od jakiego środka? Poco on ci potrzebny? Leżeć będziesz...
— Nie, już teraz nie leżę.
— Dlaczego?
— Tak... ja... dzisiaj... — począł.
— Co? — przerwał Tarantjew.
— Nie będę jeść obiadu w domu.
— Ty mnie daj pieniądze — i niech cię czort weźmie!
— Jakie pieniądze? — niecierpliwie zapytał Obłomow. — Temi dniami przyjadę do mieszkania, pomówię z gospodynią...
— Jaką gospodynią? Kumą — czy co? Co ona rozumie? Baba! Ty z bratem jej pogadaj — zobaczysz!
— Dobrze. Pojadę i pomówię.
— Tak! Czekać na ciebie! Oddaj najprzód pieniądze!
— Nie mam. Muszę pożyczyć.
— Zapłać mi przynajmniej teraz za dorożkę — nalegał Tarantjew — trzy ruble srebrne.
— Gdzież twoja dorożka? Dlaczego trzy ruble?
— Dorożkę odesłałem z powrotem. Jakto, za co? I tak nie chciał jechać, powiada: same piaski. Stąd także trzy ruble — razem dwadzieścia dwa ruble!
— Stąd jedzie omnibus. Kosztuje tylko pół rubla — rzekł Obłomow. — Masz!
Dał mu cztery ruble. Tarantjew schował do kieszeni.
— Siedem rubli asygnacyjnych winien mi jesteś — dodał Tarantjew. — Daj mi przynajmniej na obiad!
— Na jaki obiad?
— Teraz nie zdążę na obiad do domu. Trzeba będzie zjeść po drodze w restauracji. Tam wszystko drogo. Pewnie zedrą jakich pięć rubli.
Obłomow milcząco wydostał jeszcze rubla i rzucił mu. Nie siadał umyślnie, ażeby Tarantjewa zmusić do odejścia. Ale ten nie odchodził.
— Każ mi dać przynajmniej jaką zakąskę.
— Przecież chciałeś jeść obiad w restauracji? — zauważył Obłomow.
— To obiad. A teraz dopiero druga godzina.
Obłomow kazał Zacharowi podać mu cokolwiek.
— Nic niema. Nie gotowano dzisiaj — sucho odpowiedział Zachar, pochmurnie spoglądając na Tarantjewa. — A kiedyż, Michej Andreicz, zwrócisz koszulę barina i kamizelkę?
— Jakiej ty jeszcze chcesz koszuli i kamizelki? — odezwał się Tarantjew. — Przecież zwróciłem już dawno.
— A kiedyż to?
— Przecież tobie samemu do rąk oddałem w czasie przeprowadzki. Pewnie gdzieś wetknąłeś a teraz mnie pytasz!
Zachar skamieniał.
— Ach, mój Boże! Ilja Iljicz, co to za wstyd! — zachrypiał Zachar, zwróciwszy się do Obłomowa.
— Śpiewaj, śpiewaj tę piosnkę! — przemówił Tarantjew. — Pewnie przepiłeś, a teraz upominasz się u mnie.
— Nie, ja od urodzenia nic jeszcze pańskiego nie przepiłem! — chrypiał Zachar. — Ot, pan...
— Przestań, Zachar! — ostro przerwał Obłomow.
— Pan także zabrałeś szczotkę od podłogi i dwie nasze filiżanki! — mówił Zachar.
— Jakie szczotki? — zagrzmiał Tarantjew. — A ty, stary draniu! Przynieś lepiej zakąskę!
— Słyszycie, Ilja Iljicz, jak on mnie łaje? — rzekł Zachar. — Niema zakąski, nawet chleba w domu niema. Anisja wyszła.
Zachar odwrócił się i wyszedł.
— Gdzież ty jesz obiad? — spytał go Tarantjew. — Dziwy się dzieją: Obłomow chodzi na przechadzkę do lasu, nie jada obiadu w domu... Kiedyż wracasz do swego mieszkania? Jesień się zbliża. Przyjedź zobaczyć.
— Dobrze, dobrze! Temi dniami...
— Nie zapomnij o pieniądzach.
— Tak, tak, tak... — niecierpliwie odpowiedział Obłomow.
— Czy nic nie trzeba zrobić w mieszkaniu? Tam brat kazał pomalować dla ciebie podłogi, sufity, okna, drzwi — wszystko. Wydał przeszło sto rubli.
— Tak, tak... dobrze. Chciałem ci powiedzieć — nagle przypomniał sobie Obłomow — ażebyś poszedł do izby sądowej i zaświadczył moją plenipotencję.
— Cóż to? Czy ja jestem twoim adwokatem? — odezwał się Tarantjew.
— Dodam ci na obiad — rzekł Obłomow.
— Tam więcej butów zedrę, niż twój dodatek wart będzie!
— Więc jedź... ja ci zwrócę.
— Nie mogę się w izbie sądowej pokazywać — zauważył pochmurnie Tarantjew. — Wrogów mam tam złośliwych. Ciągle myślą o tem, aby mnie zgubić.
— Dobrze... sam pojadę — rzekł Obłomow i wziął kapelusz.
— Jak przyjedziesz na nowe mieszkanie, Iwan Matwieicz wszystko ci zrobi. To bracie złoty człowiek. Nie taki, jak jaki Niemczyk, który Bóg wie skąd wyskoczył! Rdzenny rosyjski służbista. Trzydzieści lat na jednem siedzi krześle, całą izbą kręci, jak chce. Pieniążki ma, a dorożki nie weźmie. Frak ma lepszy od mego. Sam cichszy od wody, a niższy od trawy. Mówi — ledwie go słychać. Po cudzych krajach nie włóczy się, jak twój...
— Tarantjew! — krzyknął ostro Obłomow, uderzywszy o stół kułakiem. — Nie gadaj o tem, czego nie rozumiesz!
Tarantjew wytrzeszczył oczy, zdziwiony nieznanem mu przedtem zachowaniem się Obłomowa, i zapomniał nawet się tem obrazić, że go mniej od Sztolca poważano.
— O, jaki z ciebie, bracie, dzisiaj... — mruczał wziąwszy kapelusz. — Jaka gorączka! — Wygładził kapelusz rękawem, potem spojrzał na swój i na kapelusz Obłomowa, leżący na etażerce.
— Ty nie używasz kapelusza... widzę, masz czapkę. — Wziął kapelusz Obłomowa i przymierzył do swojej głowy. — Pożycz mi na lato.
Obłomow milcząc, zdjął mu kapelusz z głowy i położył na etażerce, potem skrzyżował na piersi ręce i czekał, aż Tarantjew wyjdzie.
— Nu, czort z tobą! — mówił, niezręcznie przeciskając się przez drzwi. — Ty, bracie, dzisiaj jakoś... tego... Pogadajno z Iwanem Matwieiczem i popróbuj nie przywieźć pieniędzy!
Wyszedł nareszcie. Obłomow usiadł w nieprzyjemnym nastroju w fotelu i długo — długo nie mógł się pozbyć przykrego wrażenia. Przypomniał sobie dzisiejszy poranek i przykre uczucie, wywołane zjawieniem się Tarantjewa, uleciało mu z głowy. Na twarzy znowu zjawił się uśmiech.
Stanął przed lustrem, długo poprawiał krawatkę i uśmiechał się, przypatrując się własnej twarzy, i szukając na niej śladu pocałunku Olgi.
— Dwa „nigdy“ — powtarzał cicho, radośnie wzruszony, — a jaka różnica między niemi: jedno zblakło, a drugie tak wspaniale zakwitło.
Potem wpadał w zadumę coraz głębszą i głębszą, czuł, że jasne, bezobłoczne święto miłości minęło, że miłość w samej rzeczy stawała się obowiązkiem, że się łączyła z całem życiem, wchodziła w skład jego spraw codziennych, codziennych czynności i poczęła blednąc, tracić swoje tęczowe barwy.
Może być że dziś rano błysnął jej ostatni różowy promień, a potem już nie będzie świecić jasno, lecz tylko niewidzialnie ogrzewać życie. Życie pochłonie ją i ona stanie się w niem silną, ale ukrytą sprężyną. Od tej chwili wszelkie jej objawy będą czemś prostem i zwykłem.
Poemat przebrzmi, pozostanie nieubłagana historja: pałac sądowy, wyjazd do Obłomówki, budowa domu, zaciąganie długu hipotecznego, budowa drogi, nieskończenie długie sprawy z chłopami, zatroskana twarz ekonoma, wybory szlachty i sesje w sądzie.
Rzadko kiedy błyśnie spojrzenie Olgi, zadźwięczy Casta diva, uczuje przelotny pocałunek; potem zawsze codzienna robota, wyjazd do miasta, ekonom i robienie rachunków.
Przyjechali goście — ale i z tego niewiele radości; rozmowy o tem, ile każdy w gorzelni produkuje wódki, ile kto arszynów sukna wysyła dla skarbu. Cóż to? Czyż tego pragnie dla siebie? Czy to jest życie? A jednak Andrzejowi podoba się ono.
Ale cały czas przedślubny, ślub — to przecież poezja życia, to kwiat, rozkwitnięty w pełni. Wyobraża sobie, jak prowadzi Olgę do ołtarza. Idzie ona z gałązką pomarańczowego kwiatu na głowie, w długim welonie. W tłumie słychać szept podziwu. Wstydliwie, z ledwie widocznie podnoszącą się piersią, z dumnie i pięknie pochyloną głową, podaje mu rękę i nie wie, jak patrzyć na wszystkich. Uśmiech błyszczy na jej twarzy, łzy lśnią w oczach, w linijce nad brwiami myśl jakaś się przemyka.
W domu, gdy się już goście rozjadą, jeszcze w pięknym stroju ślubnym, rzuci mu się na pierś.
— Nie, pójdę do Olgi, nie mogę myśleć i czuć sam — marzył Obłomow. — Opowiem wszystkim, całemu światu... nie, najprzód ciotce, potem baronowi, napiszę też do Sztolca — ach, jakże się zdziwi! Powiem wkońcu Zacharowi. On musi rzucić się do nóg i zapłakać z radości. Dam mu dwadzieścia pięć rubli. Przyjdzie Anisja, chwyci za rękę, aby pocałować... Dam jej dziesięć rubli. Potem z radości krzyknę, ażeby wszyscy słyszeli, tak krzyknę, że wszyscy powiedzą: „Obłomow szczęśliwy, żeni się!“ Teraz biegnę do Olgi, tam czeka na mnie długa tajemnicza rozmowa szeptem, jak dwa życia zlać w jedno.
Obłomow poszedł do Olgi. Ona z uśmiechem wysłuchała jego marzeń, ale gdy tylko powstał, ażeby ciotce oświadczyć swój zamiar, brwi tak zsunęła, że Obłomow się przeląkł.
— Nikomu ani słowa! — powiedziała, zbliżywszy palec do ust i prosząc, aby mówił ciszej, by ciotka nie słyszała w drugim pokoju. — Jeszcze nie czas!
— Jakże nie czas, skoro między nami wszystko już ułożone? — zapytał niecierpliwie Obłomow. — Cóż teraz robić? Od czego zacząć? Nie można przecież siedzieć, założywszy ręce. Rozpoczyna się obowiązek, poważne życie...
— Tak, zaczyna się! — rzekła, patrząc pilnie na niego.
— Chciałem przeto zrobić pierwszy krok — pójść do ciotki.
— To właśnie ostatni krok.
— Jakiż pierwszy?
— Pierwszy, pójść do izby sądowej. Masz tam poświadczyć jakieś dokumenty.
— Tak... jutro...
— Dlaczego nie dziś?
— Dziś... dziś... taki dzień... opuścić ciebie, Olga i odejść...
— Dobrze. Więc jutro. A potem?
— Potem powiedzieć ciotce, napisać do Sztolca..
— Nie, potem jechać do Obłomówki... Przecież Andrzej Iwanycz pisał, co trzeba robić na wsi, jakie tam masz sprawy — jakaś budowa, czy coś — mówiła, patrząc mu w oczy.
— Mój Boże! — rzekł Obłomow. — Jeżeli słuchać Sztolca, to na ciotkę nigdy kolej nie przyjdzie! On mówi, że trzeba rozpocząć budowę domu, potem droga, potem szkoła... Tego wszystkiego przez całe życie skończyć nie można! My, Olga, pojedziemy razem a wtedy...
— Gdzież my pojedziemy? Jest tam dom?
— Nie. Dom stary i zupełnie do mieszkania niezdatny. Ganek rozwalił się zapewne.
— Gdzież my się pomieścimy? — pytała.
— Trzeba tu poszukać mieszkania.
— Dlatego także trzeba jechać do miasta — zauważyła, — to krok drugi.
— Potem... — zaczął.
— Zróbże pierwej te dwa kroki, a potem...
— Cóż to takiego? — w zamyśleniu rozumował Obłomow, — ani długiej, szeptanej rozmowy, ani tajemniczej umowy zlania dwóch żyć w jedno! Wszystko to jakoś idzie inaczej. Jaka dziwna ta Olga! Myśl jej nie zatrzymuje się na jednem miejscu, nad chwilą pełną poezji, jak gdyby niezdolną była marzyć; nie zna potrzeby utonąć w myślach! Zaraz pędź do izby sądowej, po mieszkanie — jak Andrzej! Wszyscy oni, jak gdyby się umówili — śpieszyć żyć!
Na drugi dzień z arkuszem papieru, zaopatrzonym w znaczki rządowe, wyjechał do miasta, do izby sądowej. Jechał niechętnie, ziewał i patrzył na wszystkie strony. Nie wiedział dobrze, gdzie się mieści Izba i zajechał do Iwana Gerasimowicza, aby zapytać, w jakim mianowicie wydziale należy zaświadczyć plenipotencję.
Iwan Gerasimowicz tak się uradował przybyciem Obłomowa, że bez śniadania nie chciał go wypuścić. Potem posłał jeszcze do jakiegoś przyjaciela z zapytaniem, jak to się robi, bo sam już dawno wycofał się ze służby.
Śniadanie i narady zakończyły się dopiero o trzeciej. Do izby jechać było już za późno. Jutro przypadała sobota i departament nie urzędował. Trzeba było wszystko odłożyć do poniedziałku.
Obłomow pojechał na Wyborgską stronę, do swego nowego mieszkania. Długo jeździł pomiędzy parkany i zaułki. Spotkał nareszcie policjanta. Od tego dopiero dowiedział się, że to — w innym rejonie, obok, za tą ulicą. Pokazał mu jeszcze jakąś ulicę, gdzie domów wcale nie było, ale były tylko parkany, trawa i wyżłobienia od kół w zaschłem błocie.
Jechał tedy Obłomow, wpatrując się w pokrzywę, rosnącą przy parkanach i przeglądające przez płoty krzaki. Wreszcie policjant wskazał mu stary domek w środku dziedzińca i dodał:
— Oto ten właśnie.
— Dom wdowy Kolegjalnego Sekretarza Pszenicyna, — przeczytał Obłomow na wrotach i kazał wjechać na dziedziniec.
Dziedziniec nie większy był od pokoju, tak, że powóz, wjeżdżając, trącił w jakiś kąt i przestraszył kury, które z gdakaniem się rozbiegły, a wielki czarny pies począł szarpać się na łańcuchu na prawo i lewo z rozpaczliwem szczekaniem, siląc się uchwycić konia za pysk.
Obłomow siedział w powozie na jednej linji z oknami domu i z trudem mógł wysiąść. Na parapetach ustawione były wazoniki z rezedą, bratkami i nagietkami, z poza których wyglądały głowy ludzkie. Obłomow zdołał jakoś wysiąść z powozu, pies jeszcze głośniej ujadać począł.
Wszedł na ganek i zetknął się ze staruszką o pomarszczonej twarzy, w sarafanie, z podwiniętym do pasa podołkiem.
— Kogo pan szuka?
— Gospodyni domu, pani Pszenicyn.
Staruszka głowę schyliła z powątpiewaniem.
— Może pan do Iwana Matwieicza? Jego niema w domu. On jeszcze nie wrócił z urzędu.
— Chciałbym się widzieć z właścicielką domu — rzekł Obłomow.
Tymczasem w domu nie ustawało zamieszanie. To przez jedno, to przez drugie okno wyglądała jakaś głowa. Poza staruszką drzwi otworzyły się trochę i przymknęły się znowu. Widać było tam kilka osób.
Obłomow się odwrócił. Na dziedzińcu dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka, przyglądali mu się z ciekawością.
Zjawił się skądś zaspany chłop w kożuchu i, ręką zakrywając oczy od słońca, leniwem spojrzeniem patrzył na Obłomowa i powóz.
Pies szczekał przerywanym głosem, a gdy tylko Obłomow poruszył się lub koń uderzył kopytem, skakał i rwał się z łańcucha.
Przez płot na prawo widział Obłomow ogromny ogród, zasadzony kapustą, na lewo, także przez parkan — kupkę drzew i zielono malowaną altankę.
— Pan do Agafji Matwiejewny? — spytała staruszka. — Czego pan chce?
— Powiedz gospodyni domu — rzekł Obłomow — że pragnę z nią się widzieć. Nająłem u niej mieszkanie.
— Więc to pan nowy lokator, znajomy Micheja Andreicza. Proszę poczekać, powiem jej.
Staruszka otworzyła drzwi, od których odskoczyło kilka głów dziecięcych i poczęły prędko uciekać do drugiego pokoju. Zdołał tylko zauważyć jakąś kobietę z gołą szyją i łokciami, bez czepka, białą, dość pełną, która uśmiechnęła się, trochę zdziwiona, że ją ujrzał nieznajomy, i cofnęła się do drugiego pokoju.
— Proszę do pokoju — powiedziała staruszka, wróciwszy; wprowadziła Obłomowa przez maleńki przedpokój do dość dużego pokoju i poprosiła poczekać. — Gospodyni zaraz przyjdzie.
— A pies ciągle jeszcze ujada — myślał Obłomow, oglądając pokój.
Nagle wzrok jego zatrzymał się na znanych mu przedmiotach: cały pokój był przeładowany jego meblami. Stoły zapylone, krzesła kupą leżały na łóżku, materace, naczynia w nieładzie... Szafy...
— Cóż to znaczy? Nie ustawiono? Nie sprzątnięto? Obrzydliwie! — pomyślał.
Ztyłu za nim skrzypnęły drzwi i do pokoju weszła ta sama kobieta, którą już widział — z gołą szyją i łokciami.
Miała około lat trzydziestu; płeć bardzo białą, twarz pełną, tak, że rumieniec nie mógł się wybić na policzki. Brwi prawie zupełnie nie miała, a ich miejsce zajęły dwie błyszczące wypukłości, na których rosły jasne rzadkie włosy. Oczy szare, dobroduszne, jak i cały wygląd twarzy, ręce białe, ale szorstkie, z występującemi nazewnątrz mocnemi pręgami żył.
Suknię miała prawie przylegającą do ciała. Widać było, że nie posługiwała się żadnemi sztucznemi środkami, ażeby powiększyć szerokość swoich bioder i zwęzić talję. Dlatego też, nawet zakryty jej biust mógł dla rzeźbiarza lub malarza służyć jako model mocnych, zdrowych piersi, nie naruszając jej skromności. Suknia ta, w stosunku do nowego czepka i szalu, wydawała się zużytą i znoszoną.
Gospodyni nie oczekiwała gości, kiedy więc Obłomow zapragnął się z nią widzieć, na codzienną swoją suknię narzuciła świąteczny szal, a na głowę czepiec. Szła trochę bojaźliwie i wpatrywała się w Obłomowa.
Obłomow wstał i ukłonił się.
— Czy mam przyjemność widzieć panią Pszenicynową?
— Tak. Pan może ma zamiar widzieć się z bratem moim? — spytała niezdecydowanym głosem. — On jeszcze w biurze, przed piątą nie wraca.
— Nie, ja z panią chciałem się widzieć — zaczął Obłomow, kiedy Pszenicynowa usiadła na kanapie, jak można najdalej od niego, i wpatrywała się w koniec swego szalu, który ją zakrywał, aż do podłogi się zwieszając.
— Wynająłem u pani mieszkanie. Teraz, skutkiem różnych okoliczności, zmuszony jestem szukać mieszkania w innej części miasta. Otóż, przyszedłem, ażeby rozmówić się z panią w tej sprawie.
Ona obojętnie wysłuchała i zamyśliła się.
— Teraz brata niema — rzekła.
— Przecież ten dom należy do pani? — spytał Obłomow.
— Do mnie — odpowiedziała łagodnie.
— Myślałem, że pani sama może zdecydować.
— Tak, ale brata niema... On wszystkiem rządzi — rzekła monotonnym głosem, spojrzawszy po raz pierwszy na Obłomowa i znowu utkwiła oczy w szalu.
— Ona ma twarz pospolitą, ale przyjemną — pomyślał Obłomow — musi być dobrą kobietą.
W tej chwili główka dziewczynki ciekawie wysunęła się przez otwarte drzwi. Agafja Matwiejewna ukradkiem groźnie skinęła na nią głową. Dziewczynka się schowała.
— A w jakim urzędzie pracuje brat pani?
— W kancelarji.
— Jakiej?
— Gdzie zapisują chłopów... nie wiem, jak się ona nazywa.
Uśmiechnęła się prosto, ale w tej chwili twarz jej przybrała zwykły wyraz.
— Pani nietylko z bratem tu mieszka? — spytał Obłomow.
— Nie, jeszcze jest dwoje dzieci po ś. p. moim mężu; chłopczyk ośmioletni i dziewczynka sześciu lat — dość chętnie odrzekła Przenicynowa i twarz jej się ożywiła. — Jest tu jeszcze nasza babka, chora, ledwie chodzi — i to tylko wychodzi do cerkwi. Dawniej chodziła na targ z Akuliną, a teraz od św. Mikołaja przestała chodzić — nogi poczęły puchnąć. I w cerkwi siedzi prawie cały czas na wschodkach. Czasem szwagierka przychodzi w gościnę, także Michej Andreicz.
— Michej Andreicz często tu bywa? — spytał Obłomow.
— Czasem miesiąc siedzi... przyjaźni się z bratem... zawsze razem.
Agafja Matwiejewna zamilkła, zużywszy cały zapas swoich myśli i słów.
— Jaka tu cisza u was! — rzekł Obłomow — gdyby nie szczekanie psa, to możnaby pomyśleć że żywej duszy niema w domu.
Uśmiechnęła się, zamiast odpowiedzi.
— Pani często wychodzi z domu?
— Latem zdarza się... Ot niedawno w piątek przed świętem Eljaszem chodziliśmy do fabryki prochu.
— Dużo tam ludzi bywa? — pytał Obłomow, patrząc przez rozchylony szal i na mocne, wysokie, jak poduszka od kanapy, nigdy nie podnoszące się jej piersi.
— Nie, tego roku było niewiele. Rano padał deszczyk, potem się rozchlapało. Zwykle dużo bywa.
— A jeszcze gdzie?
— My zwykle mało wychodzimy. Brat z Michejem Andreiczem chodzą na ryby. A my zawsze w domu.
— Czyż zawsze?
— Jak Boga kocham, zawsze! Przeszłego roku byliśmy w Kołpinie, a tu do lasku czasem chodzimy. 24 czerwca są imieniny brata... obiad zwykle bywa. Wszyscy urzędnicy z kancelarji brata są na obiedzie.
— A w odwiedziny jeździ pani?
— Brat bywa, a ja z dziećmi na obiedzie bywamy tylko u krewnych męża na Wielkanoc i na Boże Narodzenie.
Znowu cały zapas rozmowy się wyczerpał.
— Widzę u pani kwiaty... pani lubi kwiaty?
Pszenicynowa uśmiechnęła się.
— Nie. Niema czasu zajmować się kwiatami. To dzieci z Akuliną chodziły do ogrodu grafa... ogrodnik dał georginje, a aloes jeszcze był przy mężu.
W tej chwili weszła nagle do pokoju Akulina. W ręku jej bił skrzydłami i gdakał rozpaczliwym głosem wielki kogut.
— Co ty? Co ty! Idź stąd! — wołała wstydliwie Pszenicynowa, — widzisz, gość.
— Tylko chciałam zapytać — mówiła Akulina, wziąwszy koguta za nogi i trzymając głowę. — Daje siedemdziesiąt kopiejek...
— Idź, idź do kuchni — mówiła Agafja Matwiejewna. — Szarego nakrapianego, a nie tego — dodała prędko, a sama zawstydziwszy się, schowała ręce pod szal i poczęła patrzeć w podłogę.
— Gospodarstwo! — zauważył Obłomow.
— Tak, my mamy dużo kur... sprzedajemy jajka i kurczęta. Tu na tej ulicy do domu grafa i na letnisko od nas kupują — odrzekła, śmielej spojrzawszy na Obłomowa.
Twarz jej przybierała wyraz zakłopotanej troskliwości. Nawet tępość znikała powoli, gdy zaczęła mówić o rzeczy dobrze jej znanej. Na każde inne pytanie, nie odnoszące się do znajomej dobrze i celowej sprawy, odpowiadała uśmiechem i milczeniem.
— Trzeba było rozłożyć to wszystko... — zauważył Obłomow, wskazując na kupę swoich mebli i sprzętów.
— My chcieliśmy — rzekła żywo, — ale brat nie pozwala — i śmielej spojrzała na Obłomowa. — Bóg wie, co on ma tam w stołach i szafach — powiada. — Coś przepadnie, do nas będą mieli pretensję.
— Ostrożny brat pani.
Ona znowu uśmiechnęła się lekko i twarz jej przybrała zwykły wyraz.
Uśmiech Agafji Matwiejewny był tylko formą, która przykrywała nieświadomość, co w tym lub innym wypadku należałoby powiedzieć lub zrobić.
— Nie mogę długo czekać na niego — rzekł Obłomow — może pani oświadczy mu, że z powodu różnych okoliczności ja teraz nie potrzebuję mieszkania, proszę przeto ażeby je odstąpił innemu lokatorowi, a ja ze swej strony także będę szukać kogoś.
Agafja Matwiejewna tępo słuchała, mrugając powiekami.
— Co zaś do kontraktu, proszę powiedzieć...
— Ależ brata w domu niema — powtarzała to samo. — Proszę się jutro pofatygować... jutro sobota... w urzędzie nie bywa.
— Ja bardzo jestem zajęty... ani chwilki swobodnej nie mam — wymawiał się Obłomow... — Proszę mu tylko powiedzieć, że ponieważ zadatek pozostanie na waszą korzyść, a lokatora znajdę... to...
— Brata niema... — mówiła głosem monotonnym. — Nie przychodzi jeszcze...
Wyjrzała na ulicę.
— Tędy zawsze chodzi... przez okno widać, jak idzie... ale teraz niema...
— Ja odchodzę — zauważył Obłomow.
— A gdy brat przyjdzie, co mu powiedzieć... kiedy pan na mieszkanie już...
Wstała z kanapy.
— Proszę mu oświadczyć, że prosiłem — zaczął Obłomow — ponieważ okoliczności...
— Możeby pan jutro się pofatygował i pomówił z bratem.
— Jutro nie mogę.
— Więc pojutrze. W niedzielę po mszy.... u nas wtedy i zakąska bywa... Michej Andreicz przychodzi...
— Czy rzeczywiście i Michej Andreicz przychodzi? — spytał Obłomow.
— Jak Boga kocham, prawda.
— I pojutrze nie mogę — niecierpliwie wymawiał się Obłomow.
— To w przyszłym tygodniu... — zauważyła. — A kiedyż spodziewać się pana już na stałe mieszkanie. Kazałabym podłogi wyszorować, kurze zetrzeć — dodała.
— Ja nie będę tu mieszkał!
— Jakże? A z rzeczami co zrobimy?
— Proszę powiedzieć bratu — począł mówić Obłomow powoli, utkwiwszy oczy w piersi Agafji Matwiejewny — że z powodu okoliczności...
— Tak długo nie przychodzi... nie widać... — mówiła, patrząc na parkan, oddzielający ulicę od dziedzińca. — Ja znam jego kroki... słychać na drewnianym chodniku. Tu mało kto chodzi...
— Więc pani oświadczy mu, o co prosiłem? — kłaniając się i odchodząc, mówił Obłomow.
— Za pół godziny z pewnością przyjdzie — zauważyła gospodyni z właściwem sobie zaniepokojeniem, starając się zatrzymać Obłomowa.
— Dłużej czekać nie mogę! — rzekł stanowczo, otwierając drzwi.
Pies, ujrzawszy go na ganku, począł ujadać i szarpać się z łańcucha.
Furman, śpiący dotychczas, oparty o łokieć, począł cofać konie, śród kur powstał znowu przestrach i hałas, poczęły rozbiegać się na różne strony. W oknie ukazało się kilka głów.
— Powiem bratu, że pan był — z wyrazem niepokoju rzekła Agafja Matwiejewna, gdy już Obłomow siedział w powozie.
— Proszę powiedzieć, że ja z powodu różnych okoliczności nie mogę tu mieszkać, że mieszkanie odstąpię komu innemu, albo żeby... on poszukał.
— W tym czasie brat zwykle przychodzi — mówiła z roztargnieniem Agafja Matwiejewna. — Powiem, że pan przyjedzie.
— Tak, temi dniami przyjadę — rzekł Obłomow.
W akompanjamencie szalonego ujadania psa, powóz wyjechał z dziedzińca i począł kołysać się po grudzie niebrukowanej ulicy.
W końcu uliczki ukazał się jakiś człowiek w wytartym płaszczu, około czterdziestki, z wielką pliką papierów pod pachą, z grubą laską w ręku i w kaloszach, pomimo że było sucho i dzień upalny.
Szedł prędko, rozglądał się na wszystkie strony i stąpał tak twardo, jak gdyby chciał załamać drewniany chodnik. Obłomow oglądnął się za nim i widział, że wszedł do bramy Pszenicynowej.
— Otóż pewnie i brat przyszedł — pomyślał. — Czort z nim! Jeszcze wypadłoby przegadać z nim jaką godzinę, a jeść się chce i gorąco. Olga czeka na mnie... Innym razem!
Zwrócił się do furmana.
— Jedź prędzej!
— Mieszkanie mam upatrzyć... — przypomniał sobie nagle, wodząc okiem po parkanach. — Trzeba znowu nazad na Morską lub Koniuszenną... Innym razem! — zadecydował.
— Ruszaj prędzej!
W końcu sierpnia poczęły padać deszcze. Z willij, gdzie były piece, unosił się już dym z kominów, a gdzie ich nie było, tam ludzie chodzili z podwiązanemi policzkami. Wkońcu powoli wille się wyludniły.
Obłomow nie pokazywał się w mieście. Jednego ranka obok jego okien przeniesiono meble Iljinskich. Chociaż nie uważał już teraz za bohaterstwo przeprowadzać się na inne mieszkanie, gdzieś po drodze zjeść obiad i nie leżeć przez cały dzień, nie wiedział, gdzie noc spędzi.
Pozostawać na letnisku samemu, gdy park i lasek opustoszały, a okiennice w oknach Olgi zamknięte, wydało mu się niepodobieństwem.
Przeszedł się po pustych pokojach Iljinskich, okrążył park, poszedł w góry i serce ścisnęło mu się żałośnie.
Kazał Zacharowi i Anisji jechać na Wyborgską stronę, gdzie zdecydował się pozostać do czasu wyszukania nowego mieszkania, a sam odjechał do miasta w zamiarze zjedzenia obiadu w restauracji, a potem spędzenia wieczoru u Olgi.
Jesienne wieczory w mieście nie podobne były do długich jasnych dni i wieczorów w parku i lasku. Tu już nie mógł widywać się z nią po kilka razy dziennie, nie przybiegnie do niego Katja, nie pośle Zachara z bilecikiem o pięć wiorst. Cały ten letni, pełen kwiatów poemat miłości jakby się przerwał, potoczył się trochę leniwiej, jakby mu już brakło treści.
Niekiedy pół godziny przesiedzieli w milczeniu. Olga, zajęta ręczną robótką, liczy po cichu kwadraciki wzoru, a on gubi się w chaosie myśli i wyprzedza życie, o wiele poza moment bieżący.
Tylko niekiedy, wpatrując się pilnie w Olgę, drgnie namiętnie lub ona poruszy się mimowolnie i uśmiechnie się, ujrzawszy w jego oczach promień łagodnej pokory i milczącego szczęścia.
Przez trzy dni z rzędu jeździł do miasta do Olgi i jadał obiad u ciotki pod pozorem, że jeszcze się nie urządził na nowem mieszkaniu, że w ciągu tygodnia przyjedzie do miasta i urządzi mieszkanie.
Piątego dnia ciotka z Olgą nie były na obiedzie w domu, szóstego Olga dała mu znać, że będzie w jakimś magazynie, że się tam spotkają, że ją odprowadzi piechotą do domu, a powóz ztyłu będzie podążać za nimi.
Wszystko to szło jakoś nieskładnie. Po drodze spotykano znajomych i jej i jego. Niektórzy zatrzymywali się na gawędkę.
— Ach, mój Boże! Co za męczarnia! — myślał, cały potem oblany od upału i odczuwania fałszywej pozycji.
Ciotka spoglądała na niego swoim bezbarwnym wzrokiem i w zamyśleniu wąchała jakiś spirytus, jak gdyby to wszystko sprawiało jej ból głowy. A jeździć — tak daleko! Jedź na Wyborgską stronę, a potem wracaj wieczorem — trzy godziny stracone.
— Powiemy ciotce — nalegał Obłomow — a wtedy od rana już będę mógł być przy tobie, i nikt nie będzie się dziwić temu.
— Byłeś w izbie sądowej? — pytała Olga.
Obłomow miał wielką chęć powiedzieć: byłem i wszystko załatwiłem, ale wiedział, że Olga spojrzy na niego pilnie i wyczyta kłamstwo na jego twarzy.
Zamiast odpowiedzi westchnął tylko.
— Ach, gdybyś ty wiedziała, jak to trudno! — rzekł.
— Z bratem gospodyni mówiłeś? Wyszukałeś mieszkanie? — pytała, nie podnosząc oczu.
— Rano on nigdy w domu nie bywa, a wieczorami ja jestem tutaj — rzekł Obłomow, ucieszony, że znalazł wymówkę.
Teraz Olga westchnęła, ale nic nie powiedziała.
— Jutro koniecznie pomówię z bratem gospodyni — uspokajał ją Obłomow. — Jutro niedziela on do urzędu nie chodzi.
— Zanim się to wszystko nie urządzi, nie można mówić ciotce i widywać się musimy rzadziej.
— Rzeczywiście, prawda — trochę przelękniony rzekł Obłomow.
— Przychodź do nas na obiady w niedziele, to nasz dzień przyjęć. Potem może w środę. Możemy widywać się w teatrze. Dowiesz się, kiedy będziemy — i ty bądź także.
— Tak, to dobrze — rzekł Obłomow, uradowany, że uregulowaniem widywania się Olga zajęła się sama.
— Gdy się zdarzy piękny dzień, ja pojadę do Letniego ogrodu — i ty możesz tam przyjść. To przypomni nam park — zakończyła z rozrzewnieniem.
Ilja Iljicz milcząco pocałował jej rękę i pożegnał ją do niedzieli. Olga smutnym wzrokiem powiodła za nim, potem usiadła przy fortepianie i pogrążyła się całkowicie w muzyce. Chciała śpiewać, ale — nie mogła. Czuła w sercu niby płacz jakiś i muzyka jej płakała także.
Nazajutrz rano Obłomow wstał i wdział na siebie ten szary surducik, jaki nosił na letnisku. Z chałatem pożegnał się dawno i kazał go schować do szafy.
Zachar, swoim zwyczajem, niezgrabnie zbliżał się z tacą do stołu, z kawą i obwarzankami. Za nim, także według zwyczaju, z półotwartych drzwi wysuwała się Anisja, patrząc, czy też Zachar doniesie filiżankę do stołu i natychmiast cicho chowała się za drzwi, gdy Zachar szczęśliwie postawił już tacę na stole — lub też szybko podbiegała do niego, gdy spostrzegła, że coś spadło z tacy, ażeby resztę zatrzymać. Zachar przytem nieodmiennie piorunował najprzód na spadające przedmioty, potem na żonę, zamachnąwszy ręką, aby ją uderzyć w piersi.
— Doskonała kawa! Kto to gotuje? — pytał Obłomow.
— Sama gospodyni — już szósty dzień — mówił Zachar. — Wy nie umiecie — powiada — za dużo dajecie cykorji. Pozwólcie, ja zgotuję.
— Doskonała! — powtórzył Obłomow, nalewając drugą filiżankę. Podziękuj jej.
— Oto ona sama — rzekł Zachar, — wskazując półotwarte drzwi drugiego pokoju. Tu bufet... Ona tu pracuje... Tu ma cukier, herbatę, naczynie.
Obłomow mógł tylko widzieć plecy gospodyni, kark, część białej szyi i gołe łokcie.
— Co ona tam temi łokciami tak żywo obraca? — spytał Obłomow.
— Kto ją wie. Koronki prasuje, czy co.
Obłomow przypatrzył się poruszeniom łokci, jak plecy zginały się i rozginały.
U dołu, gdy się schylała, widać było czystą spódnicę, czyste pończochy i okrągłe, pełne łydki.
— Żona urzędnika — pomyślał Obłomow — a łokcie, jak u jakiej hrabiny, nawet z dołeczkami.
W południe Zachar wszedł zapytać, czy barin nie zechce spróbować ich „piroga“. Kazała zaproponować gospodyni.
— Dziś niedziela, więc pieką „pirog“.
— Dobry to może być „pirog“! — niedbale zauważył Obłomow. — Z cebulą pewnie i z marchwią!
— „Pirog“ nie gorszy od Obłomowskich — zauważył Zachar — z kurczętami i świeżemi grzybami.
— Ach, to musi być bardzo smaczne! Przynieś! Kto to u nich gotuje? Czy ta zamorusana baba!
— Gdzie jej do tego! — z pogardą zauważył Zachar. — Gdyby nie gospodyni, to baba i garnka nie potrafi przystawić. Gospodyni sama w kuchni gotuje. „Pirog“ wypiekły razem z Anisją.
Po pięciu minutach z bocznego pokoju wysunęła się goła ręka, ledwie przykryta szalem, który już był na niej widział, trzymająca talerz w ręku, z kawałkiem dymiącego się „piroga“.
— Bardzo pięknie dziękuję — odezwał się łagodnie Obłomow, biorąc talerz z „pirogiem“ i spojrzawszy ku drzwiom wzrokiem wpił się w wysokie piersi i nagie plecy.
Drzwi zamknęły się pośpiesznie.
— Wódeczki pan nie chce? — odezwał się głos z za drzwi.
— Nie piję, bardzo dziękuję, — jeszcze łagodniej rzekł Obłomow. — Pani jaką ma?
— Swoją, domową. Sama nalewam na liście czarnych jagód — znowu słyszał ten sam głos.
— Nigdy takiej nalewki nie piłem. Popróbuję, jeżeli pani pozwoli.
Naga ręka znowu przesunęła się przez drzwi z kieliszkiem wódki na talerzu. Obłomow wypił. Bardzo mu smakowała.
— Bardzo dziękuję — rzekł Obłomow, starając się przez drzwi zaglądnąć. Ale drzwi nagle się zamknęły.
— Cóż to pani nie pozwoli na siebie spojrzeć i dzień dobry oddać — rzekł z wymówką Obłomow.
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się za drzwiami.
— Jestem jeszcze w mojej codziennej sukni. Ciągle byłam w kuchni. Zaraz się ubiorę. Brat też zaraz wróci z nabożeństwa — odpowiedziała.
— Dobrze, żeś mi pani przypomniała o bracie. Muszę z nim koniecznie pomówić. Proszę go poprosić, aby wstąpił do mnie.
— Dobrze, powiem, gdy wróci.
— A kto to u was kaszle! Czyj to taki suchy kaszel! — pytał Obłomow.
— To nasza babka... już ósmy rok kaszle.
Drzwi znowu zamknęły się.
— Jaka ona... naturalna — pomyślał Obłomow, — jest w niej coś takiego... Czyściutko koło niej.
Dotychczas Obłomow nie zdołał się poznajomić z braciszkiem gospodyni.
Widział tylko — i to rzadko, leżąc rano w łóżku, jak przez furteczkę przesuwał się jakiś człowiek, z pliką papierów pod pachą i znikał w zaułku, a potem o piątej godzinie znowu przechodził z tym samym pakietem koło jego okien, wracając do domu i znikał na ganku. W domu nikt nie słyszał jego głosu.
Mimo to, widać było, że tam mieszkali ludzie. Dolatywało stukanie noży, dochodził przez okno plusk wody — to baba płókała coś w kącie; stróż rąbał drzewo lub woził wodę na dwukołowej beczce, za ścianą płakały dzieci lub słychać było uporczywy, suchy kaszel staruszki.
Obłomow zajmował cztery pokoje, to jest całą amfiladę od frontu. Gospodyni z rodziną zajmowała dwa boczne pokoiki, a braciszek zamieszkiwał górkę, tak zwaną świetlicę.
Gabinet i sypialny pokój Obłomowa zwrócone były na dziedziniec, salonik do ogródka, a wielka sala do dużego ogrodu zasadzonego kapustą i kartoflami. W saloniku okna były ubrane w dobrze już spłowiałe perkalikowe firanki.
Przy ścianach ustawione były proste krzesełka z imitacją orzechowej barwy, przed lustrem stał stolik do kart, na oknie wazoniki z geranjami i bratkami i wisiały cztery klatki z czyżykami i kanarkami.
Brat wszedł na palcach, a na powitanie Obłomowa odpowiedział trzykrotnie w pas się kłaniając. Mundur miał zapięty na wszystkie guziki, tak że nie można się było domyśleć, czy miał na sobie bieliznę, krawat związany w węzeł, a końce spuszczone wdół.
Miał on około lat czterdziestu, na czole niewielki pukiel włosów, a po obu bokach zwieszały się na skronie dwa kosmyki włosów podobne do psiego ogona, sięgające aż do uszu. Szare oczy nie od razu patrzyły na jakiś przedmiot, lecz z początku niby ukradkiem. Zatrzymywały się dopiero przy powtórnem spojrzeniu.
Iwan Matwieicz jakby się rąk swoich wstydził; kiedy rozmawiał — chował je albo za plecy, albo jedną wkładał pod mundur na piersiach, a drugą za plecy. Podając zwierzchnikowi swemu jakiś papier, zwykle jedną rękę trzymał za plecami, a paznokciem środkowego palca drugiej ręki, ostrożnie wskazywał jakiś wiersz lub wyraz, wskazawszy, natychmiast chował i tę rękę za plecy, może dlatego, że palce były grube, czerwone i trochę się trzęsły. Nie bez powodu przeto było owo chowanie rąk.
— Pan raczył — zaczął, rzuciwszy swoje podwójne spojrzenie na Obłomowa — kazać przyjść mnie do siebie.
— Tak. Chciałem z panem pomówić, co do mieszkania. Proszę usiąść — poprosił grzecznie Obłomow.
Iwan Matwieicz po dwukrotnie powtórzonej propozycji, zdecydował się usiąść, pochyliwszy się całem ciałem, naprzód i schowawszy ręce do rękawów.
— Z powodu różnych okoliczności, zmuszony jestem poszukać innego mieszkania — rzekł Obłomow. — Chciałbym to mieszkanie odstąpić.
— Teraz trudno odstąpić — kaszlnąwszy w palce i schowawszy je zręcznie do rękawa, odezwał się Iwan Matwieicz. — Gdyby pan raczył był zdecydować się w końcu lata, wtedy wielu poszukiwało.
— Przyjeżdżałem tu, ale pana nie było.
— Siostra mi mówiła — dodał czynownik. — Niech się pan nie martwi mieszkaniem... będzie tu panu wygodnie. Może ptaki niepokoją!
— Jakie ptaki!
— Kury.
Obłomow, chociaż co rana słyszał pod oknami gdakanie kwoki i pisk kurcząt, wcale o tem nie myślał. Przed oczyma jego unosił się obraz Olgi i ledwie widział, co go otacza.
— Nie, to nic. Myślałem, że pan mówi o kanarkach — rzekł — które od świtu poczynają świergotać.
— Wyniesiemy klatki — odpowiedział Iwan Matwieicz.
— Ale i to nic... Ja jednak z innych powodów nie mogę tu zostać.
— Jak pan chce — rzekł Iwan Matwieicz. — Ale jeśli pan nie znajdzie lokatora, co będzie z umową? Czy pan ją wypełni? Będzie koszt duży...
— Ileż się panu należy? — spytał Obłomow.
— Przyniosę rachunek.
Wyszedł, a po chwili wrócił z kontraktem i rachunkiem.
— Za mieszkanie osiemset rubli. Sto dano zadatku, pozostaje siedemset.
— Czyż pan chce za cały rok ściągnąć ode mnie, kiedy ja dwóch tygodni jeszcze nie mieszkam? — przerwał Obłomow.
— Jakże może być inaczej — zaczął łagodnie Iwan Matwieicz. — Siostra będzie miała stratę, to niesprawiedliwie. Ona biedna wdowa, z tego tylko żyje, co dom przyniesie. Chyba na jajkach i kurczętach coś zarobi — na koszuliny dla dzieciaków.
— Zmiłuj się pan, ja nie mogę — przemówił Obłomow, — przecież dwóch tygodni nie mieszkam. Cóż to jest? Za co?
— W kontrakcie powiedziano — mówił Iwan Matwieicz, pokazując średnim palcem dwa wiersze i zaraz chowając do rękawa — proszę przeczytać: „jeśli ja, Obłomow, zechcę przed czasem opuścić mieszkanie, to obowiązuję się je ustąpić innemu lokatorowi na tych samych warunkach, w przeciwnym razie zapłacić jej, Pszenicynowej, czynsz za cały rok, do 1-go czerwca następnego roku”.
Obłomow przeczytał.
— Przecież to niesprawiedliwie — zauważył.
— Takie prawo — rzekł Iwan Matwieicz. — Sam pan raczył podpisać kontrakt — oto podpis pana.
Znowu się zjawił palec, wskazujący podpis, i znowu ręka się schowała.
— Siedemset rubli... — wskazał na rachunku Iwan Matwieicz, zgiąwszy swój palec.
— Za stajnię i wozownię sto pięćdziesiąt rubli.
Znowu wskazał na rachunku.
— Przecież ja koni nie mam i nie trzymam, pocóż mi wozownia i stajnia? — z żywością zaprotestował Obłomow.
— W kontrakcie zapisano — zauważył Iwan Matwieicz, pokazując palcem odpowiedni wiersz. — Michej Andreicz mówił, że pan będzie trzymał konie.
— Iwan — Andreicz łże! — ze złością krzyknął Obłomow. — Proszę dać kontrakt.
— Pan otrzyma kopię. Kontrakt oryginalny pozostanie u siostry — rzekł Iwan Matwieicz słodkim głosem, biorąc kontrakt do ręki. — Oprócz tego za ogród i pobieranie z niego kapusty i rzepy, jakoteż różnych owoców, licząc na całe lato — czytał Iwan Matwieicz — około dwieście pięćdziesiąt rubli.
Podniósł palec, ażeby wskazać na rachunku.
— Jaki ogród? Jaka kapusta? Ja o tem nic nie wiem! Co pan mówi! — prawie groźnie przemówił Obłomow.
— Tak zapisano w kontrakcie. Michej Andreicz powiedział, że pan najmuje z ogrodem.
— Cóż to takiego! Wy beze mnie moją kuchnią rozporządzacie się! Ja nie życzę sobie ani waszej kapusty, ani rzepy — rzekł Obłomow wstając.
Iwan Matwieicz wstał także.
— Na miłość Boga! Jakże można — bez pana! Przecież tu jest podpis pański — zawołał.
I znowu gruby palec Iwana Matwieicza trząsł się nad podpisem tak, że cały kontrakt się ruszał.
— Ileż pan wszystkiego naliczył? — spytał niecierpliwie Obłomow.
— Jeszcze za malowanie sufitu i drzwi, za przerobienie okien w kuchni, za nowe okucia do drzwi sto pięćdziesiąt cztery ruble i dwadzieścia osiem kopiejek.
— I to na mój rachunek? — ze zdziwieniem spytał Obłomow. — Przecież zawsze to się robi na rachunek gospodarza. Któż wprowadza się do nieuporządkowanego mieszkania.
— W kontrakcie napisano, że na rachunek pana — rzekł Iwan Matwieicz, ukazując miejsce, gdzie był ten warunek zapisany. — Tysiąc trzysta pięćdziesiąt cztery rubli dwadzieścia osiem kopiejek — zakończył słodziutkim głosem, chowając ręce wraz z kontraktem za plecy.
— Skąd ja tyle wezmę? Nie mam pieniędzy — rzekł Obłomow, chodząc po pokoju. — Bardzo mi potrzebna wasza kapusta i rzepa!
— Jak się panu podoba — cichutko dodał Iwan Matwieicz. — Niech się pan nie troszczy, panu tu będzie wygodnie, a pieniądze... siostra poczeka.
— Nie, nie mogę tu zostać z różnych powodów. Słyszy pan?
— Słyszę. Jak się panu podoba — rzekł posłusznie, o krok się cofnąwszy.
— Dobrze. Ja pomyślę i postaram się odstąpić mieszkanie — rzekł Obłomow, skinął głową na pożegnanie.
— Trudno... a zresztą, jak pan chce! — rzekł i, złożywszy trzykrotny ukłon, opuścił pokój.
Obłomow wyjął portfel i obliczył pieniądze. Było wszystkiego trzysta pięć rubli. Obłomowowi mdło się zrobiło.
— Cóż ja zrobiłem z pieniędzmi! — krzyknął ze zdziwieniem, z przestrachem prawie, pytając sam siebie. — Na początku lata przysłano ze wsi tysiąc dwieście rubli, a teraz mam tylko trzysta!
Począł liczyć, przypominać sobie różne wydatki i mógł przypomnieć sobie, że wydał tylko dwieście pięćdziesiąt rubli.
— Gdzie się te podziały pieniądze?
— Zachar! Zachar!
— Czego pan sobie życzy?
— Nacośmy wydali pieniądze? Przecież pieniędzy niema! — spytał.
Zachar począł przeszukiwać swoje kieszenie, wyjął pół rubla, potem dziesięć kopiejek i położył na stół.
— Z przeprowadzki zostało, zapomniałem oddać.
— Poco ty mnie te drobiazgi podsuwasz! Ty powiedz, gdzie się podziało ośmset rubli.
— Skąd ja wiem? Czy ja wiem, na co pan tracił? Ile pan płacił za wynajmowanie powozów?
— Prawda, na wynajęcie powozów poszło dużo, — przypominał sobie Obłomow, patrząc na Zachara. — Nie pamiętasz, ile zapłaciliśmy dorożkarzowi na letnisku?
— Jak pamiętać! Raz kazał mi pan dać trzydzieści rubli — to pamiętam.
— Mogłeś przecie zapisywać! — zrobił wymówkę Obłomow. — Źle być niepiśmiennym!
— Przeżyłem życie, nie umiejąc pisać — pomyślał Zachar, patrząc na stronę — nie gorzej od innych.
— Ot, u Iljińskich był taki, co umiał pisać, jak powiadali ludzie — tłumaczył się Zachar — to też wyciągnął srebro z bufetu.
— Rzeczywiście! — pomyślał lękliwie Obłomow — ci piśmienni — wszyscy tacy niemoralni! Włóczą się po szynkach z harmoniką i herbatę piją! Nie, nie czas jeszcze zakładać szkoły!
— Na co jeszcze wydało się? — pytał dalej.
— Skąd mogę wiedzieć? — odrzekł Zachar. — Michejowi Andreiczowi też coś pan dawał na letnisku.
— Prawda, w samej rzeczy — rzekł uradowany Obłomow, przypomniawszy sobie ten wydatek. — Tak zatem: dorożka trzydzieści, Tarantjew, zdaje się, dwadzieścia pięć... a reszta?
Pytająco w zamyśleniu patrzał na Zachara. Zachar zpodełba spoglądał na Obłomowa.
— Może Anisja pamięta? — pytał Obłomow.
— Jak taka głupia może pamiętać! Co baba wie! — rzekł Zachar pogardliwie.
— Nie przypomnę sobie! — z rozpaczą rzekł Obłomow. — Czy czasem nie było u nas złodzieji?
— Gdyby byli złodzieje, byliby wszystko zabrali — zauważył Zachar.
Ilja Iljicz usiadł w fotelu i zamyślił się.
— Skąd ja wezmę pieniędzy?
Poty zimne biły na niego.
— Bóg wie kiedy ze wsi przyślą i ile?
Spojrzał na zegarek, była druga godzina. Czas jechać do Olgi. Dziś właśnie u niej obiad. Obłomow powoli uspokoił się, kazał zawołać dorożkę i pojechał na Morską.
Powiedział Oldze, że mówił z bratem gospodyni, prędko dodając, że ma nadzieję w tym tygodniu odstąpić komuś mieszkanie.
Olga przed obiadem wyjechała wraz z ciotką z wizytami, a Obłomow poszedł oglądać mieszkanie w pobliżu. Zwiedził dwa lokale. Za jeden, składający się z czterech pokoi, żądano cztery tysiące, za drugi — z pięciu, sześć tysięcy rubli.
— Strach! Strach! — wołał, zatykając sobie uszy i uciekając od zdziwionych stróżów. Dodawszy do tej sumy przeszło tysiąc rubli, które trzeba było zapłacić Pszenicynowej, Ilja Iljicz ze strachu nie zdołał nawet zliczyć wszystkiego i, przyśpieszywszy kroku, pobiegł do Olgi.
Tu zastał już liczne towarzystwo. Olga była ożywiona, grała i śpiewała. Wszyscy byli zachwyceni, tylko Obłomow słuchał roztargniony, chociaż ona grała i śpiewała tylko dla niego. Chciała ażeby nie siedział, schyliwszy głowę i opuściwszy powieki, lecz aby cała jego istota zajęta była bezustannie.
— Przyjedź jutro do teatru. Mamy lożę — rzekła.
— Wieczorem, po błocie, tak daleko! — pomyślał.
Spojrzał jej w oczy i na uśmiech odpowiedział uśmiechem zgody.
— Zaabonuj się na fotel w teatrze — dodała. — W przyszłym tygodniu przyjadą Majewscy. Ciotka zaprosiła ich do loży.
Olga patrzyła mu w oczy, ażeby sprawdzić, czy on się ucieszy.
— Mój Boże! — pomyślał Obłomow z przestrachem — ja mam tylko trzysta rubli w kieszeni...
— Poproś barona. On tam zna wszystkich. Jutro posyła po fotele — dodała.
Uśmiechnęła się — i on się uśmiechnął, patrząc na nią. Poprosił barona, a baron z uśmiechem obiecał posłać po bilet.
— Narazie w fotelu, a potem, gdy już pokończysz swoje sprawy — mówiła Olga — będziesz miał prawo do miejsca w naszej loży.
I uśmiechnęła się znowu tak, jak wtedy, gdy się czuła szczęśliwą.
Ach, jakie szczęście roztoczyło się przed nim gdy Olga podniosła nieco zasłony czarującej przyszłości, przykrytej uśmiechami, jak kwiatami.
Obłomow zapomniał o braku pieniędzy. Nazajutrz rano, ujrzawszy przesuwający się koło jego okien plik papierów „braciszka“, przypomniał sobie, że trzeba poświadczyć pełnomocnictwo w Izbie sądowej. Poprosił więc o to Iwana Matwieicza, który, odczytawszy pełnomocnictwo, oświadczył, że jest tu może jeden punkt niejasny, ale przyrzekł go wyjaśnić.
Pełnomocnictwo było przepisane, zaświadczone i wysłane na pocztę. Obłomow z triumfem oświadczył to Oldze i uspokoił się na długo.
Cieszył się, że przed nadejściem odpowiedzi nie potrzeba będzie szukać nowego mieszkania i pieniądze powoli można będzie oszczędzać.
— I to mieszkanie byłoby wcale nie złe — myślał — ale daleko. Porządek zresztą jest tu dobry i wszystko idzie gładko.
W rzeczy samej gospodarstwo szło świetnie. Chociaż Obłomow prowadził własną kuchnię, jednak oko gospodyni i nad nią czuwało.
Ilja Iljicz, wszedłszy raz do kuchni, zastał Agafję Matwiejewnę ledwie nie w objęciach z Anisją.
Jeśli istnieje sympatja dusz, jeśli pokrewne serca odgadują się zdaleka, to nigdy nie dało się to lepiej sprawdzić, jak na sympatji Agafji Matwiejewny dla Anisji. Z pierwszego rzutu oka, z pierwszego słowa i ruchu kobiety te się poznały.
Z zachowania się Anisji, która, uzbrojona w szczotkę i ścierkę, z zawiniętemi rękawami, w pięć minut przyprowadziła do porządku kuchnię, od pół roku nie używaną szczotką zmiotła kurz z sufitu, ścian i ze stołu; robiła szerokie rozmachy miotłą po podłodze i po ławkach, w jednej chwili wymiotła z pieca popiół, od pół roku już tam leżący — Agafja Matwiejewna oceniła, jaką jest Anisja i że mogła by być w jej gospodarstwie doskonałą podręczną pomocnicą. Od tej chwili Anisja zajęła miejsce w jej sercu.
Anisja raz tylko ujrzawszy, jak Agafja Matwiejewna króluje w kuchni, jak sokolim okiem, choć bez brwi, widzi każdy niezręczny ruch niezgrabnej Akuliny; usłyszawszy jak grzmią jej rozkazy — wyjąć, postawić, ogrzać, posolić; jak na rynku jednym rzutem oka, a najwyżej dotknięciem palca oceni bez omyłki, ile kura ma miesięcy, czy ryba dawno zabita, kiedy zerwana z grządki pietruszka lub sałata — patrzyła na nią z podziwem i szacunkiem, pełnym lęku. Anisja zadecydowała, że minęła się z swojem przeznaczeniem. Właściwem polem jej działania nie powinna być kuchnia Obłomowa, gdzie jej pośpiech, wiecznie nerwowa gorączkowa ruchliwość, skierowana musiała być tylko na to, ażeby podchwycić w lot, upuszczony przez Zachara talerz lub szklankę. Jej doświadczenie i bystrość kombinacji spotykały się zawsze z ponurą zawiścią i gburowatą wyniosłością męża. Dwie kobiety zrozumiały się i zostały nierozłącznemi przyjaciółkami.
Gdy Obłomow nie jadł obiadu w domu, Anisja nie opuszczała kuchni gospodyni i z zamiłowania do swego zawodu rzucała się z kąta w kąt. Wstawiała, wyjmowała garnki i prawie równocześnie otwierała szafę, brała co jej było potrzeba i zamykała, zanim Akulina zrozumiała, o co chodzi.
Jako nagrodę otrzymywała Anisja obiad, sześć filiżanek kawy rano, i tyleż wieczorem i szczerą, długą pogawędkę, a niekiedy szeptaną rozmowę z samą gospodynią.
Gdy Obłomow obiadował w domu, gospodyni pomagała Anisji, udzielając jej wskazówek, kiedy należy wyjąć pieczeń z pieca, czy do sosu trzeba dodać trochę czerwonego wina lub śmietany lub w jaki sposób powinna przyrządzić rybę.
Ogromem nabytych wiadomości dzieliły się wzajemnie te kobiety nietylko w sprawach gospodarskich lub kulinarnych, lecz także odnoszących się do płótna, nici, szycia, prania bielizny, sukien, czyszczenia rękawiczek, koronek, wywabiania plam z różnych materyj, użyteczności różnych lekarstw domowych, ziół — wszystkiego, co wniosły w pewną sferę życia, spostrzegawczy umysł i wiekowe doświadczenie.
Ilja Iljicz wstawał o godzinie dziewiątej, czasem ujrzał przez ogrodzenie plikę papieru pod pachą zdążającego do urzędu „braciszka“, potem pił kawę. Kawa zawsze była smaczna, śmietanka gęsta, bułeczki na maśle, kruche. Potem zapalał cygaro i nasłuchiwał pilnie, jak gdaczą kwoki, piszczą kurczęta, jak ćwierkają kanarki i czyżyki, których Obłomow nie pozwolił zabrać z pokoju.
— Przypominają mi wieś — mówił.
Potem zabierał się do czytania. Kończy książkę rozpoczętą na letnisku. Czasem niedbale kładł się na kanapie — i czytał.
Cisza idealna. Niekiedy tylko jakiś żołnierz przeszedł ulicą, albo gromadka mużyków z toporami za pasem.
Rzadko kiedy zawitał w te strony jakiś handlarz i stanąwszy przed ogrodzeniem, pół godziny wrzeszczał: jabłka, arbuzy astrachańskie! — tak, że dla miłego spokoju trzeba coś było kupić.
Czasem przychodziła do niego córeczka gospodyni Masza powiedzieć od mamusi, że sprzedają opieńki i zapytać, czy nie kupić ich dla niego; albo wołał do siebie jej syna Wańkę, i pytał, czego się uczy, kazał mu cokolwiek przeczytać lub napisać, by się przekonać, czy dobrze czyta lub pisze.
Gdy dzieci nie zamknęły za sobą drzwi, widział gołą szyję i migające, wiecznie w ruchu łokcie i plecy gospodyni.
Ona bez ustanku przy robocie: coś prasuje, tłucze, trze i już się nie ceremonjuje, nie narzuca szalu, gdy spostrzeże, że Obłomow patrzy przez na pół otwarte drzwi, tylko uśmiechnie się i pilnie pracuje dalej.
Czasem z książką w ręku zbliżał się do drzwi, zajrzał i pogawędził z gospodynią.
— Pani zawsze przy robocie! — mówił.
Agafja Matwiejewna uśmiechała się i dalej pilnie mełła kawę, a łokieć jej tak zręcznie opisywał koła, że tylko migał przed oczyma Obłomowa.
— Zmęczy się pani — zauważał.
— Nie, przyzwyczaiłam się — i znowu młynek poczynał trzeszczeć.
— Czem się pani zajmuje, gdy niema roboty? — pytał.
— Jakto niema roboty! Robota jest zawsze: rano przyrządzić śniadanie, potem obiad, po obiedzie szyć, a wieczorem przygotować kolację.
— Jadacie wieczerzę?
— Jakże bez wieczerzy — jadamy. Przed świętem chodzimy na całonocne nabożeństwo.
— To bardzo pięknie — chwalił Obłomow. — A do której cerkwi chodzicie?
— Narodzenia Chrystusa Pana — to nasza parafja.
— A czy czytuje pani?
Tępym milczącym wzrokiem spojrzała na niego.
— Książki macie? — pytał?
— Braciszek ma, ale on nie czyta. Z restauracji otrzymujemy gazety, brat czasem coś głośno przeczyta, ale... Waniczka ma dużo książek.
— Czyż pani nigdy nie wypoczywa?
— Jak Boga kocham, nigdy! Prawdę mówię.
— A w teatrze bywa pani?
— Brat w święta bywa.
— A pani?
— Kiedy mam bywać! A z wieczerzą coby było? — spytała, bokiem spojrzawszy na Obłomowa.
— Kucharka mogłaby bez pani...
— Akulina? — ze zdziwieniem spytała. — Jakto może być! Co ona potrafi zrobić beze mnie! Wieczerza i do rana nie byłaby gotowa. Klucze od wszystkiego są zawsze u mnie.
Zapanowało milczenie. Obłomow z przyjemnością wpatrywał się w okrągłe ruchy jej łokci.
— Jakie pani ma ładne ręce! — zauważył nagle. — Możnaby je nawet malować!
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się i zawstydziła się trochę.
— Niewygodnie z rękawami — usprawiedliwiała się. — Teraz takie suknie, że rękawy trzebaby zasmarować.
Zamilkła. Obłomow milczał także.
— Skończę mleć kawę — mówiła gospodyni, niby do siebie — zacznę rąbać cukier na małe kawałki. Ach, żebym niezapomniała posłać jeszcze po cynamon.
— Pani powinnaby wyjść zamąż, z pani dzielna gospodyni — zauważył Obłomow.
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się i poczęła przesypywać zmieloną kawę do szklanego słoika.
— Rzeczywiście — dodał.
— Kto mnie z dziećmi weźmie? — odpowiedziała i poczęła coś liczyć. — Dwadzieścia — rzekła zamyślona. — Czyż w rzeczy samej ona wszystkie położy?
Postawiwszy słój w szafie, pobiegła do kuchni. Ilja Iljicz wrócił do siebie i począł czytać.
— Taka jeszcze świeża i zdrowa kobieta, a jaka gospodyni! Dobrze, gdyby wyszła zamąż — myślał i utonął w zamyśleniu — o Oldze.
Obłomow w piękną pogodę wdziewał czapkę i obchodził okolicę. Trafiał na błoto, lub napadały na niego psy — więc wracał do domu.
W domu już nakryto do stołu. Czysto podano smaczne potrawy. Czasem przez drzwi przesunęła się naga ręka z talerzem — proszę spróbować naszego „piroga“.
— Cicho, dobrze w tej okolicy, tylko nudnie! — mówił Obłomow, jadąc na operę.
Razu pewnego, wróciwszy późno z teatru, prawie przez całą godzinę stukali we wrota razem z furmanem. Pies zachrypł, skacząc i ujadając na łańcuchu. Przemarzł, rozgniewał się i oświadczył, że nazajutrz opuści mieszkanie. Minął dzień jeden, drugi, przeszedł tydzień, Obłomow nie ruszał się.
Bardzo mu było przykro, że nie widywał Olgi codziennie, nie słyszał jej głosu, nie czytał w jej oczach niezmiennej miłości i szczęścia.
W miarę zbliżającej się zimy, widywali się sam na sam coraz rzadziej. Do Iljińskich przyjeżdżali goście, a Obłomow przez całe dnie nie mógł z nią zamienić paru słów. Porozumiewali się tylko spojrzeniem. W spojrzeniu jej było widać niekiedy zmęczenie i niecierpliwość. Z zachmurzonemi brwiami spoglądała na wszystkich gości. Obłomow parę razy się znudził i po obiedzie raz już nawet wziął kapelusz, i chciał odejść.
— Dokąd? — nagle ze zdziwieniem spytała Olga, stając obok niego i odbierając kapelusz.
— Do domu.
— Poco? — pytała dalej i wnet jedna brew podniosła się wyżej nieco. — Co pan ma do roboty w domu?
— Ja tak tylko... — mówił, rozszerzając senne powieki.
— Kto panu pozwolił? Czy się panu spać czasem nie zachciewa? — pytała, wpatrując się w niego.
— Co pani! — zaprzeczył. — Spać w dzień! Mnie tylko przykro.
Ilja Iljicz puścił kapelusz.
— Dzisiaj idziemy do teatru — rzekła.
— Nie do loży — dodał westchnąwszy.
— Cóż z tego? A to nic nie znaczy, że widzimy się przecie, że rozmawiamy w antrakcie, a przy odjeździe pomagasz mi wsiąść do powozu. Proszę być w teatrze! — rzekła tonem rozkazującym. — Cóż to nowego!
Musiał jechać do teatru. Ziewał, jak gdyby chciał połknąć całą scenę, skrobał się w kark i przekładał nogę na nogę.
— Ach, żeby już był koniec i można było siedzieć obok niej, nie włóczyć się tak daleko — myślał. — Po spędzeniu takiego lata jeszcze widywać się przelotnie, grać rolę zakochanego smarkacza... Prawdę powiedziawszy, dzisiaj byłbym już nie pojechał do teatru, gdybym był żonaty... Szósty raz z rzędu ta sama opera...
W czasie antraktu wszedł do loży Olgi i ledwie się docisnął do niej, otoczonej przez dwóch eleganckich panów. Po pięciu minutach wyszedł i zatrzymał się przed wejściem na widownię, w tłumie. Rozpoczął się akt. Każdy śpieszył na swoje miejsce. Panowie z loży Olgi byli tu także lecz nie spostrzegli Obłomowa.
— Co to za pan, który przed chwilą był w loży Iljinskich? — pytał jeden drugiego.
— Jakiś Obłomow — była lekceważąca odpowiedź.
— Cóż to za jeden?
— To... pomieszczyk, przyjaciel Sztolca.
— A! — z akcentem niby zdziwienia, brzmiała odpowiedź — przyjaciel Sztolca. Cóż on tu robi?
— Dieu sait.
I rozeszli się. Obłomowa bardzo dotknęła ta rozmowa.
Co za „jakiś Obłomow“, „co tu robi“, „Dieu sait“. Wszystko to huczało mu w głowie. Jakiś — co tu robi? Jakto — co robię? Kocham Olgę i... A jednak — już w towarzystwie powstało pytanie: co ja tu robię? Jakże to może tak pozostać? Trzeba coś zrobić.
Obłomow nie patrzył już na scenę, nie widział, jacy tam zjawiali się rycerze i kobiety, orkiestra grzmiała a on nic nie widział i nie słyszał. Ogląda się na strony i liczy, ilu znajomych jest w teatrze. Tu, tam — wszędzie siedzą, pytają jedni drugich: co to za pan wchodził do loży Olgi? Jakiś Obłomow — brzmi mu w uszach ze wszech stron. Tak, ja tylko — jakiś. Znają mnie tylko dlatego, że jestem przyjacielem Sztolca. Poco ja w loży Olgi? Dieu sait. Tam, tam, obaj ci panicze patrzą na mnie, potem na lożę Olgi.
Spojrzał na lożę — binokle Olgi zwrócone były na niego.
— Ach, mój Boże! — myślał, — ona oczu ze mnie nie spuszcza! Co ona znalazła we mnie? Skarbem jestem, czy co? O, teraz, zdaje się, na scenę wskazuje... ci panowie śmieją się podobno, patrząc na mnie... Boże! Boże!
Wzruszony, gwałtownie potarł ręką tył głowy i nogę na nogę założył. — Prosiła obu tych panów na herbatę, obiecała śpiewać Cavatinę i mnie kazała przyjechać — pomyślał.
— Nie, dzisiaj nie pojadę — pomyślał — trzeba się zdecydować zakończyć wszystko, a potem... Dlaczego odpowiedź nie nadchodzi, przecież pełnomocnictwo już wysłałem. Dawnobym wyjechał, lecz przed wyjazdem trzeba zaręczyć się z Olgą... Ach, ona ciągle patrzy na mnie... Prawdziwe nieszczęście!
Nie doczekawszy się końca opery, wrócił do Iljińskich. Powoli złe wrażenie zatarło się i znowu, wzruszony szczęściem, patrzył na Olgę. Sam na sam, słuchał, tłumiąc łzy, jej śpiewu przy wszystkich, a wróciwszy do domu, rozciągnął się na kanapie, nie dlatego, ażeby spać lub leżeć, jak kłoda drzewa, lecz marzyć o Oldze, bawić się w szczęście, wyobrażając sobie przyszłe swoje domowe życie, pełne spokoju, gdzie będzie promienieć Olga — i wszystko koło niej zabłyśnie.
Spoglądając we własną przyszłość, niekiedy niechcący, niekiedy umyślnie zaglądał także przez półotwarte drzwi na migające w powietrzu łokcie gospodyni.
Raz cisza w przyrodzie i w domu była idealna, ani hałasu kół powozów, ani stukania drzwi. W przedpokoju wahadło zegara regularnym ruchem obliczało czas i ćwierkały kanarki, ale to nietylko nie przerywało ciszy, lecz przeciwnie, nadawało jej pewien charakter życia.
Ilja Iljicz leżał niedbale na kanapie, bawiąc się pantoflem: spuszczał go na podłogę, podnosił nogą do góry, kręcił nim, pantofel padał, on go podchwytywał w powietrzu nogą... Wszedł Zachar i zatrzymał się we drzwiach.
— Ty poco? — niedbale spytał Obłomow.
Zachar milczał i patrzył wprost na niego, nie jak zwykle, bokiem.
— Co? — spytał Obłomow, spojrzawszy na niego ze zdziwieniem. — Czy „pirog“ już może gotów?
— Czy pan już znalazł inne mieszkanie?
— Nie jeszcze. Dlaczego pytasz?
— Bo ja nie wszystko rozpakowałem: naczynie, ubranie, kufry — wszystko to jeszcze leży na kupie na strychu. Czy mam wypakować?
— Poczekaj — odpowiedział roztargniony.
— To znaczy, że wesele będzie po Bożem Narodzeniu!
— Jakie wesele? — wstawszy nagle, zawołał Obłomow.
— Wiadomo czyje... pańskie przecie — rzekł Zachar z pewnością siebie, jak o rzeczy już zdecydowanej. — Przecież się pan żeni?
— Ja, żenię się? — Z kim? — z przestrachem zawołał Obłomow, spoglądając na Zachara ze zdziwieniem.
— Z panienką od Iljin...
Zachar jeszcze nie skończył mówić, gdy Obłomow porwał się nagle i przyskoczył prawie do jego twarzy.
— Co tobie, nieszczęsny! Kto ci taką myśl podsunął! — grzmiąc patetycznie, nacierał Ilja Iljicz na Zachara.
— Dlaczego ja — nieszczęsny! — bronił się Zachar, cofając się ku drzwiom. — A kto mówił? Ludzie od Iljińskich jeszcze w lecie gadali.
— Tsss... — zapsykał Obłomow, podniósłszy rękę do góry i grożąc Zacharowi. — Ani słowa więcej o tem!
— Czyż to ja wymyśliłem? — bronił się Zachar.
— Ani słowa więcej! — powtórzył Obłomow, groźnie patrząc na niego i drzwi wskazując.
Zachar wyszedł i westchnął tak głośno, że słychać było we wszystkich pokojach.
Obłomow nie mógł się opamiętać. Stał jeszcze na tem samem miejscu i z lękiem wpatrywał się w ten punkt, gdzie stał Zachar, potem z rozpaczą założył obie ręce na głowę i pogrążył się w fotelu.
— Ludzie już wiedzą! — szumiało mu w głowie. — Po przedpokojach, po kuchniach już gadają! Oto do czego doszło! On śmiał mnie pytać: kiedy wesele? A ciotka Olgi nic może jeszcze nie podejrzewa, a jeżeli podejrzewa, to może co złego... Ach, mój Boże! Co ona może pomyśleć? A ja? A Olga?
— Nieszczęsny! Co ja narobiłem! — myślał, przytulając twarz do poduszki kanapy. — Wesele! Ta chwila, pełna poezji w życiu zakochanych, wieniec szczęścia — o niem poczęli mówić lokaje, furmani, gdy jeszcze dotychczas nic stanowczego się nie postanowiło, gdy jeszcze odpowiedź ze wsi nie nadeszła, niema mieszkania, a portfel mój pusty...
Chwila poetyczna, nad którą myślał Obłomow, nagle poczęła tracić barwy, gdy tylko Zachar o niej wspomniał. Obłomow ujrzał drugą stronę medalu i dręcząc się, przewracał się z boku na bok, kładł się na grzbiecie, zrywał się, chodził po pokoju i znowu się kładł.
— Nie na dobre się zanosi! — myślał przerażony Zachar, siedząc w przedpokoju. — Djabli mnie nadali wyrwać się z tem!
— Skąd oni wiedzą? — martwił się Obłomow. — Olga milczała. Ja nawet lękałem się o tem myśleć, a w przedpokojach już zdecydowano! Oto czem się kończą widywania sam na sam, poezja poranków i wieczorów, namiętne spojrzenia i czarujące śpiewy! Ach, te poematy miłości nigdy nie kończą się dobrze! Trzeba stanąć najprzód na ślubnym kobiercu, a potem pływać w różanej atmosferze! Mój Boże! Mój Boże! Trzeba iść do ciotki, wziąć Olgę za rękę i powiedzieć: oto moja narzeczona! Ależ nic jeszcze nie przygotowałem: niema odpowiedzi ze wsi, pieniędzy... mieszkania!... Nie, trzeba najprzód wybić tę myśl ze łba Zacharowi, zdusić pogłoski, jak płomień, ażeby się nie rozszerzał, ażeby nie było ognia i dymu... Wesele! Co to jest wesele?
Uśmiechnął się na tę myśl, przypomniawszy sobie swoje dawne marzenia o poetycznym ideale wesela: długi welon, kwiat pomarańczowy, szept tłumu...
Ale barwa tych marzeń była już inną. W tłumie był brudny, niechlujny Zachar, cała służba Iljińskich, rząd powozów, obce, zimne, ciekawe tylko twarze. Potem coś mu się marzyło nudnego, strasznego...
— Trzeba tę myśl wybić Zacharowi z głowy, ażeby ją uważał za niedorzeczność — zdecydował się, wstrząsany naprzemian bądź nerwowem drżeniem, bądź rozważaniem tej sprawy.
Po godzinie zawołał znowu Zachara.
Zachar udał, że nie słyszy i począł cichutko wymykać się do kuchni. Już zdołał otworzyć drzwi bez skrzypnięcia, ale nie mógł przejść bokiem i drugą połowę drzwi tak mocno potrącił ramieniem, że obie z hałasem się otworzyły.
— Zachar! — rozkazująco zawołał Obłomow.
— Czego pan sobie życzy? — odezwał się.
— Chodź tutaj! — rzekł Ilja Iljicz.
— Czy trzeba co podać? Proszę mówić — podam.
— Chodź tutaj! — powoli i z naciskiem powtórzył Obłomow.
— Ach, że też śmierć nie przyjdzie! — zachrypiał Zachar, wchodząc do pokoju. — No, czego panu trzeba? — pytał, stanąwszy we drzwiach.
— Podejdź tutaj! — uroczyście — tajemniczym głosem rzekł Obłomow, wskazując mu miejsce tak blisko siebie, że gdyby istotnie Zachar posłuchał, musiałby chyba usiąść mu na kolanach.
— Gdzie ja tam pójdę? Tam ciasno. Ja i stąd słyszę — wymawiał się Zachar, stojąc uparcie przy drzwiach.
— Zbliż się! — mówię ci! — groźnie zawołał Obłomow.
Zachar zrobił krok i zatrzymał się, patrząc przez okno na chodzące po dziedzińcu kury i nastawiając, jak szczotkę swoje bokobrody do Obłomowa. Przebyta jedna chwila wzburzenia zmieniła Ilję Iljicza — twarz jego osunęła się, oczy biegały niespokojnie.
— Będę miał teraz! — myślał Zachar, pochmurniejąc coraz bardziej.
— Jak ty mogłeś z takiem niewłaściwem pytaniem zwrócić się do twego barina? — spytał Obłomow.
— Znowu rozpoczął! — myślał Zachar, mrugając oczyma i niespokojnie oczekując „ciężkich słów“.
— Pytam cię, skąd ci przyszła do mózgownicy taka głupia myśl? — powtórzył Obłomow.
Zachar milczał.
— Słyszysz, Zachar? Dlaczego pozwalasz sobie nietylko myśleć, ale mówić nawet?
— Proszę pozwolić, Ilja Iljicz, lepiej zawołam Anisję...
Cofnął się już ku drzwiom.
— Ja chcę mówić z tobą, a nie z Anisją — rzekł Obłomow. — Dlaczego wymyśliłeś taką niedorzeczność.
— Ja nie wymyśliłem... Służba od Iljińskich gadała.
— A im kto powiedział?
— Skąd ja mogę wiedzieć? Katja powiedziała Siemionowi, Siemion Nikicie, Nikita Wasilisie, Wasilisa Anisji, Anisja mnie — bronił się Zachar.
— Boże! Boże! Wszyscy! — z przestrachem zawołał Obłomow. — Słyszysz ty?
Ilja Iljicz pięścią o stół uderzył.
— To być nie może!
— Dlaczego nie może być? — przerwał obojętnie Zachar. — Wesele — rzecz zupełnie zwyczajna. Nie tylko pan jeden, wszyscy ludzie się żenią.
— Wszyscy! Ty majster jesteś do porównywania mnie ze wszystkimi. To być nie może! Nic niema i nie było! Ślub, to rzecz zwykła — powiada — słyszycie go? Co to jest ślub?
Zachar spojrzał na Obłomowa, ale ujrzawszy wzrok jego utkwiony w sobie, natychmiast oczy swoje skierował do kąta.
— Słuchaj, ja ci wytłumaczę, co to jest ślub. Ślub, ślub, poczną gadać próżniacy, różne kobiety, dzieci, w przedpokojach, na rynku, w magazynach. Człowieka przestają nazywać Ilja Iljicz, albo Piotr Pietrowicz, a mówią — narzeczony. Wczoraj nikt jeszcze na niego nie chciał patrzeć, a dziś wszyscy wytrzeszczają oczy, jak na jakiego zbrodniarza. Ani w teatrze, ani na ulicy nie pozwolą przejść spokojnie. To narzeczony — szepcą dokoła. I ilu ludzi spotkać musi codziennie, każdy z nich stara się ułożyć przed nim twarz najgłupiej — jak ty teraz — zwrócił się do Zachara, który w kąt począł patrzeć — i coś najgłupszego powiedzieć. Oto taki jest początek! Trzeba jeździć, jak warjat, codziennie do narzeczonej, od rana być w paljowych rękawiczkach, ubranie musi być jak z igły, nie można wyglądać smutnie, jeść i pić, jak się należy, a żywić się tylko wiatrem i bukietami. Tak spędzić trzeba trzy — cztery miesiące! Widzisz. Jakże ja to zniosę.
Obłomow zatrzymał się i spojrzał na Zachara, ażeby się przekonać, jak na niego działają te niedogodności żenienia się.
— Czy mam odejść? — spytał Zachar, zwracając się ku drzwiom.
— Nie, poczekaj! Ty jesteś majster do rozpuszczania fałszywych pogłosek, dowiedz się przeto, dlaczego są one fałszywe.
— Poco ja się mam dowiadywać — mówił Zachar, błądząc wzrokiem po ścianach pokojów.
— Ty zapomniałeś, ile biegania i kłopotów mają i narzeczony i narzeczona. A u mnie kto — ty może będziesz biegał do krawców, szewców, tapicerów? Ja sam jeden nie rozerwę się na wszystkie strony. Wszyscy w mieście się dowiedzą i będą mówić: Obłomow żeni się — słyszałeś pan? Nie może być. Z kim? Kto ona? Kiedy ślub?
Obłomow imitował różne głosy.
— Tyle będzie rozmów! Ja się zamęczę, zachoruję z tego — a ty wymyśliłeś wesele!
Znowu spojrzał na Zachara.
— Czy zawołać może Anisję? — pytał Zachar.
— Poco Anisja tu potrzebna? Ty, a nie Anisja zrobiłeś to głupie i nie obmyślane przypuszczenie.
— Zaco to mnie Pan Bóg tak dzisiaj pokarał? — wyszeptał Zachar, westchnąwszy tak głęboko, że aż ramię mu się podniosło.
— A jakie wydatki? — ciągnął Obłomow. — A pieniądze gdzie? Widziałeś przecież, ile mam pieniędzy — rzekł prawie groźnie. — Tu trzeba najmniej tysiąc rubli zapłacić, wynająć inne mieszkanie — trzy tysiące, na uporządkowanie drugie tyle. Potem powóz, kucharz, na przeżycie także trzeba — skąd ja wezmę?
— A wszakże z trzema tysiącami dusz żenią się inni — zauważył Zachar lecz pożałował tego, gdyż Obłomow prawie podskoczył na fotelu i wprost do niego.
— Ty znowu mówisz „inni“ — pamiętaj! — powiedział, pogroziwszy mu palcem. — Inni mieszkają w dwóch lub trzech pokojach — i jadalnia i bawialny pokój, wszystko razem. Niektórzy tam i sypiają. Dzieci — jedno przy drugiem. Jedna dziewka usługuje wszystkim. Sama pani chodzi na rynek. A Olga Siergiejewna pójdzie na targ?
— Na targ i ja pójść mogę — zauważył Zachar.
— Wiesz ty, ile mi Obłomówka przynosi? — pytał Obłomow. — Słyszałeś, co pisał starosta: „około dwóch tysięcy mniej!“ A tu drogę trzeba robić, szkołę zbudować, jechać do Obłomówki, a tam niema gdzie mieszkać... niema jeszcze domu. Jakież to może być żenienie się? Coś ty wymyślił!
Obłomow przestał mówić. Sam przestraszył się tej groźnej, beznadziejnej perspektywy. Róże, kwiat pomarańczowy, świetność obrzędu, szept podziwienia w tłumie — wszystko nagle znikło i zblakło.
Twarz Obłomowa nabrała kłopotliwego wyrazu — zamyślił się. Potem oprzytomniawszy trochę, spojrzał i zobaczył Zachara.
— Ty co chcesz tutaj? — spytał ponuro.
— Pan kazał mi stać!
— Idź! — skinął na niego ręką Obłomow.
Zachar szybko wysunął się za drzwi.
— Nie, poczekaj! — nagle zatrzymał go Obłomow.
— To idź, to poczekaj — mruczał Zachar, trzymając się ręką odrzwi.
— Jak ty śmiałeś rozgadywać o mnie takie niewłaściwe i niemożliwe rzeczy? — wzburzony, szeptem prawie pytał Obłomow.
— Kiedyżto ja, Ilja Iljicz, rozgadywałem? To nie ja, to gadali ludzie Iljińskich. Mówili, że barin jakoby starał się...
— Psss... psss... — zapsykał Obłomow, robiąc groźny ruch ręką. — Ani słowa... nigdy! Słyszysz?
— Słyszę — odpowiedział bojaźliwie Zachar.
— Nie będziesz rozgadywał takich głupstw?
— Nie będę — cicho odrzekł Zachar, nie bardzo rozumiejąc treści tego. Wiedział tylko, że to są „przykre słowa“.
— Pamiętajże, gdy tylko usłyszysz, że mówić o tem będą, a spytają ciebie — powiedz: to głupstwo, nic podobnego nie było i być nie może — dodał szeptem.
— Słucham! — ledwie dosłyszalnym głosem rzekł Zachar.
Obłomow obejrzał się i pogroził mu palcem. Zachar migał przestraszonemi oczyma i na palcach ku drzwiom się cofał.
— Kto pierwszy to powiedział? — pytał jeszcze Obłomow.
— Katja powiedziała Siemionowi, Siemion Nikicie, Nikita Wasilisie...
— A ty rozgadałeś wszystkim! Ja tobie! — groźnie szepnął Obłomow — plotki roznosić o swoim panu! A!
— Po co pan mnie męczy przykremi słowami — rzekł Zachar. — Zawołam Anisję, ona wszystko wie...
— Co ona wie, mów, mów zaraz!
Zachar w jednej sekundzie wyskoczył za drzwi i z niezwykłą szybkością wszedł do kuchni.
— Rzuć patelnię! Ruszaj do barina! — zawołał do Anisji, wskazując drzwi wielkim palcem. Anisja oddała patelnię Akulinie, wyciągnęła z za pasa fartuszek, dłońmi uderzyła się po biodrach i, utarłszy nos palcem, poszła do pokoju. W pięć minut uspokoiła Ilję Iljicza, powiedziawszy mu, że nikt o weselu nic nie mówił i przysiąc nawet gotowa na obraz, że pierwszy raz o tem słyszy. Mówiono zupełnie co innego — że baron zaleca się do panienki.
— Jakto — baron! — wstawszy nagle, rzekł Ilja Iljicz. Uczuł, że nietylko serce, ale ręce i nogi mu zlodowaciały.
— Ale i to nieprawda! — pośpiesznie dodała Anisja, spostrzegłszy że z pod deszczu wpadła pod rynnę. — To tylko Katja powiedziała Siemionowi, Siemion Marfie, Marfa naplotła czegoś Nikicie, a Nikita powiedział: dobrze byłoby, gdyby wasz barin Ilja Iljicz oświadczył się baryszni...
— Co za głupiec ten Nikita! — zauważył Obłomow.
— Prawda, że głupiec — potwierdziła Anisja. — On nawet kiedy w karecie stoi za państwem, to śpi. Ale i Wasilisa nie uwierzyła — mówiła dalej prędko. — Gadała o tem jeszcze na Wniebowzięcie M. P., a Wasilisie opowiadała niania, że panienka ani myśli wychodzić zamąż, a wasz barin już dawno byłby sobie upatrzył narzeczoną, gdyby się chciał był żenić. Niedawno jeszcze widziała Samojłę, śmiał się i mówił: jakie to ma być wesele, to raczej podobne wszystko do pogrzebu; ciotkę ciągle głowa boli, a panienka płacze i milczy. W domu o posagu nawet nie myślą, u panienki Olgi mnóstwo pończoch niecerowanych i nikt nie myśli o tem, a w tamtym tygodniu nawet srebro zastawili...
— Zastawili srebro? — To znaczy, że i oni nie mają pieniędzy! — myślał Obłomow, wodząc przestraszonym wzrokiem po ścianach i zatrzymując go na nosie Anisji, gdyż więcej nie było go na czem zatrzymać. Głos jej wydobywał się jak gdyby nie przez usta lecz nosem.
— Pamiętajże nie rozgadywać głupstw — rzekł Obłomow, grożąc palcem.
— Co mam rozgadywać! Nawet o tem nie myślę miałabym gadać — skrzeczała Anisja, jak gdyby łupała szczepy. — Pierwszy raz dzisiaj słyszę o wszystkiem. Przed Panem Bogiem, choć pod ziemię gotowa jestem się zapaść! Zdziwiłam się, kiedy mi barin o tem powiedział, przestraszyłam się, zatrzęsłam się cała. Jak to może być? Jakie wesele? Nikomu i we śnie nic podobnego się nie marzyło. Ja z nikim nie rozmawiam, kuchni pilnuję. Z ludźmi Iljinskich już od miesiąca się nie widziałam, zapomniałam nawet, jak się nazywają. A tu, z kim gadać? Z gospodynią tyle tylko rozmowy, co o gospodarstwie, z babką nie można mówić, bo ciągle kaszle, a i słuch ma tępy. Akulina — bałwan do niczego, a stróż pijaczysko. Są dzieci tylko — czy to z niemi o tem gadać? A panienka — zapomniałam nawet, jak wygląda.
— Dosyć, dosyć, dosyć! — rzekł Obłomow, niecierpliwie dając ruch ręką, aby odeszła.
— Jak można mówić o tem, czego niema? — mówiła już na odchodnem. — A co Nikita mówił — to nic. Na durniów niema rady. Mnie i do głowy to nie przychodzi, cały dzień tylko kręć się, kręć — na co innego niema czasu. Bóg wie, co takiego! Oto obraz na ścianie...
W tej chwili mówiący nos znikł za drzwiami, ale głos słychać było jeszcze przez dobrą minutę.
— Taka to sprawa! Nawet Anisja powiada, że to rzecz niewłaściwa — szepnął Obłomow, dłonie złożywszy.
— Szczęście, szczęście! — z ironją pomyślał Obłomow — jakież to wątłe, jakież niepewne! Welon, miłość, miłość... a pieniądze gdzie? z czego żyć? Miłość — i ciebie trzeba kupić, czyste, prawe szczęście!
Od tej chwili marzenia i spokój opuściły Obłomowa. Sypiał źle, jadł mało i ponuro patrzył na wszystko.
Chciał nastraszyć Zachara, ale sam jeszcze więcej się nastraszył, gdy zagłębił się w praktyczną stronę kwestji o weselu i przekonał się, że to nietylko obraz poetycki, ale także praktyczny, urzędowy niejako krok ku prawdziwej rzeczywistości, ku prawdziwym obowiązkom.
Nie tak on sobie wyobrażał rozmowę z Zacharem. Przypomniał sobie, jak uroczyście pragnął oświadczyć mu o tem, jak Zachar miał krzyknąć z radości i do nóg mu upaść, a Obłomow miał dać mu dwadzieścia pięć rubli, zaś Anisji dziesięć.
Wszystko sobie przypomniał — dreszcz szczęścia, rękę Olgi, jej namiętny pocałunek... i skamieniał prawie. „Zblakło, minęło“ — szepnął jakiś głos w jego duszy.
— Cóż teraz?
Obłomow nie wiedział, jak stanąć przed Olgą, co ona powie, co on odpowie na to, i zdecydował się nie pojechać do niej w środę, a widzenie się odłożyć do niedzieli, gdy tam będzie tłum gości i rozmowa sam na sam będzie utrudniona.
Nie chciał jej opowiadać o głupich plotkowaniach ludzi, ażeby jej nie niepokoić tem, co się poprawić nie da; zamilczać także nie wypadało. Ukrywanie na nicby się nie przydało: ona spojrzeniem swojem wszystko wydobędzie z najgłębszych tajników jego duszy.
Zatrzymawszy się na tej decyzji, Obłomow uspokoił się trochę i napisał na wieś do sąsiada, swego pełnomocnika, prosząc go bardzo o rychłą odpowiedź, o ile można, najpomyślniejszą.
Potem począł rozmyślać nad tem, jak zużytkować długie pojutrze, które byłoby tak przepełnione obecnością Olgi, niewidzialną rozmową ich dusz, jej śpiewem. A tu tymczasem jakieś licho trąciło Zachara, ażeby zamącił wszystko tak nie w porę.
Zdecydował się pojechać do Iwana Gerasimowicza i zjeść u niego obiad, ażeby jakoś wypełnić ten dzień nieznośny, a do niedzieli będzie miał dość czasu, ażeby zastanowić się nad usprawiedliwieniem się — a może i odpowiedź ze wsi nadejdzie...
Nadeszło pojutrze. Zbudziło go szalone ujadanie psa i szarpanie się jego na łańcuchu. Ktoś wszedł na dziedziniec i o kogoś pytał. Stróż wywołał Zachara. Za chwilę Zachar przyniósł list do Obłomowa, który przyszedł miejską pocztą.
— Od panny Iljinskiej — rzekł Zachar.
— Ty skąd wiesz? — z oburzeniem spytał Obłomow. — Kłamiesz!
— Na letnisku takie listy były tylko od niej — gadał Zachar swoje.
— Czy zdrowa? Co to znaczy? — myślał Obłomow, rozpieczętowując list.
„Nie chcę czekać środy — pisała Olga — mnie tak przykro, gdy długo cię nie widzę. Jutro więc o trzeciej godzinie będę w Letnim Ogrodzie.“
I tyle.
Znowu zmąciła się jego dusza aż do dna, znowu począł szamotać się z niepokoju, jak mówić z Olgą, jaką maskę przybrać.
— Nie umiem... nie mogę! — myślał. — Od Sztolca trzeba się uczyć.
Uspokajał się tem, że Olga przyjedzie zapewne z ciotką, albo z jaką panią — naprzykład, z Marją Siemionówną, która ją tak kocha, że nie może napatrzeć się na nią. W jej obecności miał nadzieję ukryć w jakiś sposób pomieszanie, wiele mówić i być bardzo słodkim.
— W sam czas obiadowy — pomyślał, — także wybrała.
Podążał leniwie ku Letniemu ogrodowi.
Gdy tylko wszedł w długą aleję, spostrzegł, że z jednej ławki podniosła się jakaś zawoalowana kobieta i szła naprzeciwko niego.
Obłomow zgoła nie myślał, ażeby to mogła być Olga. — Sama! Nie może być! Nie zdecyduje się na to i nie znajdzie powodu wyjścia z domu.
Jednak... Ruchy jak gdyby jej — idzie lekko, jakby się ślizgała, pochylona trochę naprzód. Szyja i głowa Olgi. Wzrok schylony do ziemi, jakby tam czego szukała.
Inny poznałby po kapeluszu, po ubraniu, ale Obłomow, spędziwszy z Olgą cały ranek, nigdy potem nie mógł powiedzieć, w jakim była kapeluszu i sukni.
W ogrodzie prawie nikogo niema. Jakiś słuszny mężczyzna chodzi szybko — dla ruchu, dla zdrowia i dwie... nie damy, lecz kobiety z dwojgiem posiniałych od zimna dzieci.
Liście już opadły. Przez gałęzie drzew widać siedzące na drzewie wrony kraczące nieprzyjemnie. Zresztą, jasno, dzień piękny, a w dobrem ubraniu, nawet ciepło.
Zawoalowana kobieta podchodzi coraz bliżej.
— Olga! — rzekł Obłomow i, nie wierząc oczom swoim, zatrzymał się przerażony. — To ty jesteś? Ty? — pytał, biorąc ją za rękę.
— Jakże się cieszę, żeś przyszedł — mówiła, nie odpowiadając na jego pytania. — Myślałam, że nie przyjdziesz... lękałam się...
— Jakżeś tu zaszła? Jakim sposobem? — pytał roztargniony.
— Zostaw! Poco o tem mówić! Co za pytania! To nudne. Chciałam ciebie widzieć i przyszłam — oto wszystko!
Olga mocno ściskała mu rękę i wesoło, bez trosk żadnych w twarz mu patrzyła śmiało i otwarcie, ciesząc się chwilką, skradzioną losowi, tak, że Obłomow nawet zazdrościł, iż nie dzielił jej wesołego nastroju. Chociaż był bardzo stroskany, nie mógł nie zapomnieć się na chwilę, widząc twarz jej, pozbawioną tej skupionej myśli, która zwykle wyrażała się w ruchach brwi i w linijce na czole. Teraz stała przed nim bez tej poważnej dojrzałości w rysach twarzy, która tak go zawsze niepokoiła.
W tej chwili twarz jej wyrażała takie dziecinne zaufanie do swego losu, do szczęścia, do niego... Była pełna wdzięku.
— Ach, jak się cieszę, jak cieszę! — mówiła, uśmiechając się i patrząc na niego. — Myślałam, że cię dzisiaj nie zobaczę. Wczoraj taka mnie ogarnęła tęsknota, nie wiem dlaczego, żem napisała. Zadowolony jesteś?
Spojrzała mu w twarz.
— Cóż ty dzisiaj taki nachmurzony? Milczysz? Niezadowolony jesteś? Myślałam, że oszalejesz z radości, a ty jakbyś był senny. Zbudź się, mój panie, przy panu Olga.
Lekko, z wymówką odtrąciła go od siebie.
— Niezdrów jesteś? Co z tobą? — nalegała.
— Nie, zdrów jestem i szczęśliwy — dodał pośpiesznie, byle ona tylko nie wydobywała tajemnic z jego duszy. Niepokoję się tylko tem, jak ty sama...
— To już moja sprawa. Czy lepiej byłoby, gdybym przyjechała z ciotką?
— Lepiej, Olgo.
— Gdybym wiedziała, poprosiłabym ją — przerwała mu obrażonym głosem, wypuszczając jego rękę. — Myślałam, że dla ciebie niema większego szczęścia, jak gdy jesteśmy razem sami.
— I niema i być nie może! — rzekł Obłomow. — Ale jakże, sama jedna...
— Niema o czem długo gadać. Lepiej pogadajmy o czem innem — odpowiedziała spokojnie. — Słuchaj... coś ci miałam powiedzieć i zapomniałam...
— Czy nie o tem, jakeś tu przyszła sama jedna? — zaczął, oglądając się trwożliwie.
— Ach, nie! Ty ciągle swoje! Że ci się nie znudzi... Co ci chciałam powiedzieć? Wszystko jedno, potem sobie przypomnę... Jak tutaj pięknie, liście już opadły. Feuilles d’automne — pamiętasz V. Hugo? Tam, widzisz? Słońce, Newa... Chodźmy przejechać się łódką...
— Co tobie? Co ci Pan Bóg dał? Takie zimno... Ja tylko w płaszczu na wacie...
— Ja także bez futra. Cóż to znaczy? Chodźmy! Chodźmy!
Olga biegła prawie, wlokąc za sobą Obłomowa. On opierał się i mruczał. Wkońcu wsiedli do łodzi i popłynęli.
— Jak ty sama jedna przyszłaś tutaj? — powtarzał zakłopotany Obłomow.
— Powiedzieć, jak? — złośliwie zapytała, patrząc na niego, gdy już odpłynęli na środek rzeki. — Teraz można... już stąd nie uciekniesz, a tam — uciekłbyś.
— Jak? — zapytał z lękiem.
— Przyjdziesz jutro? — spytała zamiast odpowiedzi.
— Ach, Boże mój! — pomyślał Obłomow — ona, zdaje się, w duszy mojej wyczytała, że nie miałem zamiaru przyjść.
— Przyjdę.
— Od rana, na cały dzień?
Obłomow zawahał się.
— A więc nie powiem.
— Przyjdę na cały dzień.
— Otóż widzisz — poczęła mówić poważnie — dlatego prosiłam cię, abyś przyszedł dziś, aby ci powiedzieć...
— Co? — zapytał Obłomow przestraszony.
— Abyś... jutro przyszedł do nas.
— Ach, Boże! — przerwał niecierpliwie, — ale jak tu przyszłaś?
— Tu? — powtórzyła niedbale. — Jak ja tu przyszłam? Oto tak... prawda... Poczekaj... ale czy warto o tem mówić?
Olga zaczerpnęła dłonią wody i bryznęła mu w twarz. Obłomow drgnął. Nachmurzył się. Ona śmiała się.
— Jaka zimna woda. Ręka mi zupełnie zlodowaciała! Mój Boże! Jak wesoło, jak dobrze — mówiła, rozglądając się na wszystkie strony. — Jutro pojedziemy znowu, tylko już wprost z domu.
— A teraz nie prosto z domu? Skądże ty? — pytał pośpiesznie.
— Z magazynu.
— Z jakiego?
— Jakto — z jakiego? Przecież powiedziałam ci jeszcze w ogrodzie.
— Ależ nie powiedziałaś wcale — niecierpliwie zaprzeczył Obłomow.
— Nie powiedziałam? Dziwna rzecz! Zapomniałam. Wyszłam z domu ze służącym do złotnika.
— I cóż?
— Więc... Jaka to cerkiew? — spytała nagle wiosłującego i wskazała palcem.
— Która? Ta?
— Smolnyj! — niecierpliwie rzucił Obłomow — Cóż dalej? Poszłaś do złotnika, a tam?
— Tam... Jakie piękne rzeczy... Jaką bransoletkę widziałam!
— Ależ nie o bransoletkę pytam! — przerwał Obłomow — co potem?
— I tyle tylko... odpowiedziała roztargniona, ciekawem okiem wodząc po okolicy.
— A gdzież służący? — dopytywał się Obłomow.
— Wrócił do domu... — odpowiedziała, przypatrując się gmachom z przeciwnej strony Newy.
— A ty jak?
— Jak tam pięknie! Czyby nie można tam podpłynąć — rzekła, wskazując parasolką przeciwną stronę. — Ty przecież tam mieszkasz!
— Tak.
— Na jakiej ulicy? Pokaż.
— No, a ze służącym co się stało? — dopytywał się Obłomow.
— Służącego wysłałam po bransoletkę — rzekła niedbale. — On wrócił do domu, a ja poszłam do ogrodu.
— Jakże ty tak? — spytał Obłomow, wpatrzywszy się w Olgę.
Nadał swojej twarzy wyraz przestrachu — ona także.
— Mów poważnie, Olga, przestań żartować.
— Nie żartuję. Rzeczywiście tak! — odpowiedziała spokojnie. — Umyślnie zapomniałam w domu bransoletki, a ciotka prosiła, abym poszła do magazynu. Tybyś nigdy coś podobnego nie wymyślił — dodała dumnie, jak gdyby rzeczywiście zrobiła coś wielkiego.
— A jeżeli służący wróci?
— Kazałam powiedzieć, aby czekał na mnie, bo pójdę do innego magazynu — tymczasem przyszłam tutaj.
— A jeśli Marja Michajłowna spyta, w jakim jeszcze magazynie byłaś?
— Powiem — u krawcowej.
— A jeśli zapyta krawcowę?
— A jeśli Newa nagle do morza spłynie zupełnie..., jeśli łódka się przewróci, jeśli... cała Morska ulica i nasz dom się zawalą... jeśli mnie kochać przestaniesz... — mówiła i znowu bryznęła mu w twarz wodą.
— Ależ służący już wrócił, czeka... — mówił, ocierając twarz. — Hej, wioślarz, do brzegu!
— Nie trzeba, nie trzeba! — protestowała Olga.
— Do brzegu! Służący już z pewnością wrócił.
— Niech go... Nie trzeba!
Ale Obłomow zwyciężył i pośpiesznie poszedł z nią przez ogród. Olga przeciwnie, szła powoli, opierając się o jego rękę.
— Czego się tak śpieszysz? — mówiła. — Poczekaj. Ja chciałabym dłużej być z tobą.
Zwolniła jeszcze bardziej kroku. Szła, przytuliwszy się do jego ramienia i zbliska przyglądała mu się. Obłomow mówił długo i nudnie o obowiązkach, o długu. Olga słuchała niedbale, w zamyśleniu, schylała głowę wdół lub znowu podnosiła i wzrok na nim zatrzymywała. Myślała zupełnie o czem innem.
— Słuchaj, Olga — przemówił wreszcie Obłomow uroczyście — pod grozą twego gniewu i ściągnięcia na siebie twoich wymówek muszę ci jednak oświadczyć stanowczo, że zaszliśmy za daleko. Moja powinność, mój obowiązek nakazują mi, to ci powiedzieć.
— Co? — spytała niecierpliwie.
— Że robimy bardzo źle, widując się potajemnie.
— Mówiłeś już o tem jeszcze na letnisku.
— Tak, ale wtedy byłem w okresie marzeń. Jedną ręką odsuwałem, a drugą przytrzymywałem. Ty ufałaś mi, a ja... jak gdybym oszukiwał ciebie. Wtedy było to uczucie nowe...
— A teraz już nie nowe, i poczynasz się nudzić.
— Ach, nie, Olgo! Jesteś niesprawiedliwa. Było nowe — i dlatego nie można było panować nad sobą. Mnie wprost sumienie dręczy. Ty za młoda jesteś, mało znasz świat i ludzi... Masz duszę tak czystą, tak bardzo mnie kochasz, że ci nawet do głowy nie przychodzi, jak surowej naganie podlegamy oboje za to, co robimy, przedewszystkiem — ja...
— Cóż my robimy? — spytała Olga, zatrzymując się.
— Jakto — co? Ty oszukujesz ciotkę, potajemnie wychodzisz z domu, widując się sam na sam z mężczyzną... Spróbuj powiedzieć to wszystko w niedzielę przy gościach...
— Dlaczego mam milczeć? — rzekła spokojnie. — I owszem, mogę powiedzieć.
— I zobaczysz — mówił dalej Obłomow — że ciotka zemdleje, panie zaczną się żegnać, a mężczyźni śmiało i złośliwie popatrzą na ciebie.
Olga zamyśliła się.
— Ależ my już jesteśmy narzeczeni...
— Tak, tak, kochana Olgo — mówił, ściskając jej obie ręce — dlatego też ostrożniejsi powinniśmy być, tem surowsi dla siebie. Ja chcę z dumą prowadzić ciebie pod rękę tą samą aleją, śmiało wobec wszystkich, a nie potajemnie; chcę, ażeby głowy schylały się przed tobą ze czcią, ale nie żeby oczy przechodniów wpatrywały się w ciebie złośliwie i śmiało; ażeby w niczyjej głowie nie mogło zrodzić się podejrzenie, że ty, dumna dziewczyna, mogłaś, zawróciwszy sobie głowę, zapomnieć o wstydzie i wychowaniu, unieść się i złamać obowiązek...
— Nie wyzbyłam się ani wstydu, ani wychowania, ani obowiązku — dumnie odpowiedziała Olga, wysuwając rękę z pod ramienia Obłomowa.
— Wiesz, wiesz, mój aniele niewinny, nie ja to mówię, ale powiedzą ludzie, świat i nigdy ci tego nie przebaczą. Zrozum na miłość Boga czego ja pragnąłbym. Pragnąłbym, ażebyś także wobec całego świata była czystą i bez zarzutu, jaką jesteś w rzeczywistości.
Olga szła w zamyśleniu.
— Zrozum, dlaczego mówię ci o tem: ty będziesz nieszczęśliwą, a wtedy cała odpowiedzialność spadnie na mnie. Powiedzą, żem cię zwodził, że zakrywałem przed tobą przepaść umyślnie. Ty jesteś czystą i spokojną wobec mnie, ale kogo przekonasz o tem? Kto uwierzy?
— To prawda — drgnąwszy powiedziała Olga. — Słuchajże — rzekła stanowczo — powiemy wszystko ciotce i jutro niech nas błogosławi...
Obłomow zbladł.
— Co tobie? — spytała Olga.
— Poczekaj trochę... dlaczego tak się śpieszyć? — spytał pośpiesznie.
Usta mu drżały.
— Przecież przed dwoma tygodniami sam mnie nagliłeś? — pytała, patrząc uważnie na niego.
— Tak, wtenczas nie pomyślałem o niezbędnych przygotowaniach — a tego dużo! — rzekł Obłomow, westchnąwszy. — Poczekamy tylko na list ze wsi.
— Dlaczego czekać na list? Chyba taka lub inna odpowiedź może odmienić twój zamiar? — spytała, jeszcze baczniej wpatrując się w niego.
— Co za myśl! Nie. Potrzebny tylko dla różnych kombinacyj. Trzeba przecież powiedzieć ciotce, kiedy wesele. Z nią nie o miłości będziemy mówić, lecz o takich sprawach, do których teraz zgoła nie jestem przygotowany.
— To też będziesz o nich mówić, gdy list otrzymasz, a teraz wszyscy niech wiedzą, że jesteśmy narzeczeni i będziemy widywać się codziennie. Mnie przykro — dodała — ja męczę się temi długiemi dniami, wszyscy to widzą... nudzą mnie... złośliwie podejrzewają ciebie... Wszystkiego tego już mam dosyć!
— Mówią o mnie? — ledwie wymówił Obłomow.
— Tak, dzięki Soniczce.
— Otóż widzisz, widzisz! Nie słuchałaś mnie, rozgniewałaś się nawet wtedy!
— Co mam widzieć? Nic nie widzę. Widzę tylko, że ty jesteś tchórzem podszyty. Ja nie lękam się tego gadania.
— Nie jestem tchórzem, lecz tylko ostrożnym... Chodźmy stąd, na miłość Boga! Widzisz, powóz jakiś się zbliża. Może znajomi? Ach! Ładna będzie bransoletka... Chodźmy... chodźmy... — mówił przestraszony i zaraził Olgę swoim przestrachem.
— Rzeczywiście, chodźmy prędzej — prędko — prawie wyszeptała Olga.
Biegli prawie oboje aleją aż do końca ogrodu, nie przemówiwszy do siebie ani słowa. Obłomow niespokojnie patrzył na wszystkie strony, a ona zupełnie pochyliła głowę i zasłoniła twarz woalką.
— Więc jutro? — spytała, kiedy już zatrzymali się przed tym magazynem, gdzie służący miał oczekiwać na Olgę.
— Nie, lepiej pojutrze... nie, raczej w piątek lub sobotę.
— Dlaczego?
— Widzisz, Olgo... ja ciągle myślę... może list nadejdzie.
— Przypuśćmy. Ale jutro przyjdź na obiad, słyszysz?
— Tak, tak, dobrze, dobrze! — rzekł pośpiesznie.
Olga weszła do magazynu.
— Ach, Boże mój! Do czegośmy doszli... Jaki ciężar spadł na mnie. Co ja teraz pocznę? Soniczka, Zachar, ci panowie...
Obłomow nie zauważył nawet, że Zachar podał mu zupełnie zimny obiad, nie spostrzegł prawie, jak wnet potem znalazł się w łóżku i zasnął mocnym, kamiennym snem.
Nazajutrz drgnął na myśl, że ma jechać do Olgi, lecz chciał tego uniknąć. Wyobraził sobie, jak wszyscy będą znacząco spoglądać na niego.
Szwajcar i bez tego wita go zwykle bardzo uprzejmie. Siemion rzuca się, jak na złamanie karku, kiedy Ilja Iljicz o szklankę wody poprosi. Katja, niania żegnają go przyjacielskim uśmiechem.
Narzeczony, narzeczony! u wszystkich jakby na czole napisane, a on jeszcze nie prosił ciotki o rękę Olgi, nie ma jeszcze pieniędzy, nie wie, kiedy je otrzyma i ile w tym roku przyślą mu ze wsi, domu mieszkalnego na wsi nie ma — ładny narzeczony!
Zadecydował, że do czasu otrzymania stanowczych wiadomości ze wsi będzie widywać się z Olgą tylko w niedzielę, przy świadkach. Na drugi dzień rano Obłomow ani pomyślał o wyjeździe do Olgi.
Nie golił się, nie ubierał, leniwie przeglądał francuskie dzienniki, wzięte od Iljinskich przed tygodniem, nie patrzył bezustannie na zegarek, nie chmurzył się, gdy wskazówka powoli poruszała się na zegarze.
Zachar i Anisja przypuszczali, że Obłomow, jak zwykle, tego dnia nie będzie w domu na obiedzie i nie zapytywali, co gotować.
Ilja Iljicz zwymyślał ich, oświadczywszy, że wcale nie bywał każdej środy na obiedzie u Iljinskich, że jest to „oszczerstwo“; że obiad jadał u Iwana Gerasimowicza, a na przyszłość tylko w niedzielę, i to niezawsze, będzie jadał obiad poza domem.
Anisja zaraz pobiegła na rynek, by kupić podróbek na ulubioną przez Obłomowa zupę.
Przyszły do niego dzieci gospodyni. Sprawdził dodawanie i odejmowanie Wani i znalazł dwie omyłki. Maszy polinjował zeszyt i wypisał wielkie litery, potem słuchał śpiewu kanarków i patrzył przez na wpół otwarte drzwi, jak migały łokcie gospodyni.
Około godziny drugiej gospodyni przez drzwi spytała, czy nie zechciałby coś przekąsić, gdyż właśnie zrobiła placuszki. Przyniesiono placuszki i kieliszek wódki.
Wzruszenie Ilji Iljicza powoli minęło. Opanowało go tylko tępe zamyślenie, które go aż do obiadu nie opuszczało.
Po obiedzie, ledwie usiadł na kanapie, opanowany drzemką i kiwać się począł, otworzyły się drzwi od strony, gdzie mieszkała gospodyni, i na progu stanęła Agafja Matwiejewna, trzymając w obu rękach dwie piramidy skarpetek.
Położyła je na dwóch krzesłach. Obłomow zerwał się i zaproponował jej usiąść. Agafja Matwiejewna nie usiadła, byłoby to wbrew jej zwyczajowi: była zawsze na nogach, zawsze w ruchu różnych trosk pełna.
— Przebrałam dzisiaj skarpetki pana... — rzekła — pięćdziesiąt pięć par, ale wszystkie prawie w złym stanie.
— Jaka pani dobra! — przemówił Obłomow, zbliżywszy się do niej i dotknął żartem jej łokcia.
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się.
— Pani się niepotrzebnie troszczy... Mnie wstyd.
— Drobnostka... to nasze gospodarskie sprawy. Panu niema komu przebrać, a ja chętnie to robię — mówiła dalej. Te dwadzieścia par zupełnie już niezdatne... cerować nawet nie warto...
— Nie trzeba! Niech to pani wszystko wyrzuci. Poco pani ma się tem zajmować. Można kupić nowe...
— Jakto — wyrzucić! Dlaczego? Ot te można jeszcze nadrobić...
Poczęła odliczać skarpetki.
— Niechże pani usiądzie — dlaczego pani stoi? — zachęcał ją.
— Nie, dziękuję pokornie. Niema czasu na siedzenie — wymawiała się Agafja Matwiejewna. — Dzisiaj u nas pranie... trzeba bieliznę przygotować.
— Z pani cud — nie gospodyni! — wykrzyknął Obłomow, zatrzymując wzrok na jej piersiach i podgardlu.
Uśmiechnęła się.
— Jakże pan każe — nadrobić skarpetki? Chciałam właśnie zamówić nici. Staruszka ze wsi przynosi nam zwykle. Tu nie warto kupować — zleżałe!
— Jeśli pani tak dobra — proszę bardzo. Tylko mnie wstyd doprawdy, że pani tem się kłopocze.
— Nic to nie znaczy, cóż mam robić? Te oto sama nadrobię, te oddam babci. Jutro szwagierka przyjdzie w gościnę; nic wieczorami nie robimy, pomału nadrobimy. Moja Masza także już się trochę poduczyła — tylko druty źle wysuwa. Za wielkie dla jej rąk.
— Czyż w samej rzeczy i Masza już się przyzwyczaja do tego? —
— Jak Boga kocham, prawda!
— Nie wiem jak pani dziękować — zaczął Obłomow, patrząc na nią z taką samą przyjemnością, jak rano patrzył na gorące placuszki. — Bardzo, bardzo wdzięczny jestem i dług postaram się spłacić, szczególnie wobec Maszy. Kupię jej jedwabną sukienkę, ubiorę jak laleczkę.
— Co panu Pan Bóg dał! Jaka wdzięczność? Poco jej jedwabne sukienki? Jej i perkalikowych nie można nastarczyć, wszystko się na niej pali, szczególnie trzewiki — nie można nastarczyć z kupowaniem.
Agafja Matwiejewna wstała i wzięła skarpetki.
— Gdzież się pani śpieszy? Proszę posiedzieć. Ja nie jestem zajęty.
— Innym razem, kiedyś w święto prosimy pokornie wstąpić do nas na kawę. A teraz u nas pranie. Pójdę zobaczyć, czy Akulina już zaczęła.
— Z Panem Bogiem, nie śmiem zatrzymywać — rzekł Obłomow — patrząc w ślad za nią na plecy i łokcie.
— Zdjęłam jeszcze szlafrok pański ze strychu — mówiła. — Da się zreperować i wyprać. Materjał bardzo dobry! Długo jeszcze może służyć.
— Zupełnie zbyteczne! Nie używam go już. Odzwyczaiłem się. Nie potrzebny mi.
— Nic nie znaczy, niech wypiorą. Może jeszcze go pan włoży — do wesela — dokończyła, uśmiechnęła się — i drzwi za sobą zamknęła.
Nagle sen go odleciał, słuch się zaostrzył, wzrok osłupiał.
— I ona już wie — wszyscy! — rzekł, siadając na krzesło, podsunięte gospodyni. — O Zachar! Zachar!
Znowu popłynęły przykre słowa na Zachara, znowu Anisja przez nos oświadczyła, „że ona od gospodyni pierwszy raz usłyszała o weselu, że w rozmowach z nią nigdy o tem mowy nie było. I wesela niema i czyż to wypada? To pewnie wymyślił wróg rodzaju ludzkiego... Choćby zaraz w ziemię zapaść się, że gospodyni gotowa także zdjąć obraz ze ściany, a o panience Iljinskich ona nie słyszała, myślała, że to o innej jakiejś narzeczonej...“
Dużo gadała Anisja, tak że Ilja Iljicz wreszcie machnął ręką. Zachar nazajutrz prosił, aby mu pozwolono pójść w gościnę na Grochową ulicę, ale Obłomow dał mu takich gości, że ledwie zdołał umknąć.
— Tam jeszcze nie wiedzą, trzeba zatem oszczerstwa rozpowszechnić. Siedź w domu! — zakończył Ilja Iljicz groźnie.
Przyszła środa. We czwartek Obłomow znowu dostał miejską pocztą list od Olgi z zapytaniem, co to znaczy, co się stało, że nie przyjechał? Pisała mu, że przez cały wieczór płakała i w nocy spać nie mogła.
— Płacze, nie sypia mój anioł! — mówił Obłomow. — Boże! Dlaczego ona mnie kocha? Dlaczego ja ją pokochałem? Dlaczego spotkaliśmy się? To wszystko Andrzej. On zaszczepił miłość, jak ospę, nam obojgu. I cóż to za życie — ciągłe wzruszenia i trwogi? Kiedyż przyjdzie szczęście i spokój?
Ilja Iljicz z głębokiem westchnieniem kładł się, wstawał, wychodził nawet na ulicę i szukał wszędzie „normy“ życia takiego, któreby miało i treść w sobie i upływałoby cicho, dzień po dniu, kropla po kropli, w niemej kontemplacji przyrody i cichych, ledwie widocznie poruszających się zjawiskach upływającego w codziennych kłopotach rodzinnego życia. Nie chciał wyobrażać sobie nawet tego życia, jako szerokiej rzeki, płynącej szumnie wezbranemi falami, jak wyobrażał je sobie Sztolc.
— To choroba — mówił Obłomow — gorączka, jazda z przeszkodami, zrywanie mostów, zalew wody po burzy.
Napisał do Olgi, że w Letnim Ogrodzie przeziębił się trochę, musiał pić różne herbaty, że teraz już wszystko minęło, ale musi przesiedzieć parę dni w domu. W niedzielę ma nadzieję ją ujrzeć.
Olga odpowiedziała na list i pochwaliła go za szanowanie zdrowia, radziła pozostać w domu nawet w niedzielę, gdyby zdrowie tego wymagało, dodając, że woli raczej nudzić się w niedzielę, byle on tylko oszczędził zdrowie.
Odpowiedź przyniósł Nikita, ten sam, który, według opowiadań Anisji był głównym winowajcą w szerzeniu różnych wieści. Przyniósł od panienki nowe książki z prośbą o przeczytanie i o radę czy ona ma je czytać lub nie.
Prosiła o odpowiedź, co do zdrowia. Obłomow napisał list, osobiście wręczył go Nikicie, wyprowadził go na dziedziniec i oczyma wiódł za nim, aż do bramki, w obawie, ażeby nie zaszedł do kuchni i żeby Zachar nie wyszedł za nim na ulicę.
Ilja Iljicz bardzo się ucieszył propozycją Olgi szanowania zdrowia i odłożenia wizyty niedzielnej. Napisał, że rzeczywiście dla zupełnego wyzdrowienia lepiej kilka dni przesiedzieć w domu.
W niedzielę Obłomow był z wizytą u gospodyni, pił kawę, jadł gorący „pirog“, a po obiedzie posłał Zachara po lody i cukierki dla dzieci.
Zachara ledwie zdołano przez rzekę przeprawić na drugą stronę: tymczasowe mosty już usunięto, Newa poczęła zamarzać. Obłomow i w środę nie mógł pojechać do Olgi.
Przyczyna była zupełnie słuszna: lód już począł zbijać się w bryły. Nie można było się przeprawić.
Można byłoby wprawdzie natychmiast przeprawić się na tamtą stronę i przemieszkać kilka dni u Iwana Gerasimowicza, a bywać, nawet jeść obiad codziennie u Olgi.
Myśl ta samorzutnie powstała w głowie Ilji Iljicza. Już spuścił nogi na podłogę, lecz pomyślawszy trochę, z zakłopotanym wyrazem twarzy i z westchnieniem znowu się położył.
— Nie, niech ustaną te gadania — myślał — niech obcy ludzie, odwiedzający dom Olgi, zapomną trochę o mnie, a będą mnie widzieć każdego dnia wtedy dopiero, gdy wystąpimy przed światem, jako narzeczeni. Przykro czekać tej chwili, ale cóż robić — dodał westchnąwszy — biorąc do ręki książki, przysłane przez Olgę.
Przeczytał kilkanaście stron. Masza przyszła z propozycją od matki, czy nie zechciałby pójść popatrzeć, jak zamarza rzeka. Poszedł i wrócił dopiero na herbatę.
Mijały dnie. Ilja Iljicz nudził się, czytał, przechadzał się po ulicy, a w domu zaglądał z nudów przez drzwi do gospodyni, ażeby się trochę rozerwać. Raz nawet zmełł trzy funty kawy tak pilnie, że pot z niego ściekał.
Chciał Agafji Matwiejewnie dać jakąś książkę do przeczytania. Milcząco, poruszając ustami, przeczytała cicho tytuł i książkę zwróciła, mówiąc, że kiedy nadejdą święta, ona poprosi o książkę i każe Wani czytać głośno, wtedy i babcia posłucha, a teraz nie ma czasu.
Tymczasem na Newie ustawiono znowu mosty, a skakanie psa na łańcuchu i rozpaczliwe ujadanie świadczyły o powtórnem zjawieniu się Nikity z listem, z zapytaniem o zdrowie i z książką.
Obłomow lękał się, ażeby mu nie wypadło przechodzić przez most na drugą stronę, schował się przed Nikitą, napisawszy w odpowiedzi, że gardło ma trochę spuchnięte, że jeszcze nie zdecydował się opuszczać pokoju i że „nielitościwy los pozbawia go szczęścia oglądania drogiej mu Olgi jeszcze przez kilka dni“.
Ostro zabronił Zacharowi rozmawiać z Nikitą, oczyma doprowadził go do bramki, a Anisji pogroził palcem, gdy wytknęła nos z kuchni i o coś chciała Nikitę zapytać.
Minął tydzień. Obłomow, wstawszy rano, z niepokojem zapytał, czy już ostatecznie ułożono mosty na Newie?
— Nie jeszcze — usłyszał w odpowiedzi. Spokojnie więc przepędzał czas, słuchając poruszania się wahadła zegarowego, trzeszczenia młynka od kawy i śpiewu kanarków.
Kurczęta już nie piszczały. Oddawna, jako poważne kury, chowały się po kurnikach. Książek, przysłanych przez Olgę, Ilja Iljicz nie zdołał jeszcze przeczytać i jak na sto piątej stronie położył książkę, odwróciwszy ją do góry okładką, tak też od kilku dni leżała nietknięta.
Codzień natomiast zajmował się dziećmi gospodyni. Wania okazał się bardzo pojętnym chłopcem: po trzykrotnem powtórzeniu, już doskonale pamiętał wszystkie główne miasta w Europie, a Ilja Iljicz obiecał, jak tylko pojedzie na drugą stronę, kupić mu mały globus. Masza obrębiła dla Obłomowa trzy chustki do nosa — źle, to prawda, ale ona tak śmiesznie pracuje swemi małemi rączynami i ciągle biega do Ilji Iljicza chwalić się swoją robotą.
Z Agafją Matwiejewną Obłomow rozmawiał bezustannie — ile razy dostrzegł tylko jej łokcie przez wpółotwarte drzwi. Z ruchu łokci przyzwyczaił się zgadywać, co robi gospodyni — czy przesiewa, czy miele lub prasuje.
Nieraz próbował nawet rozmawiać z babcią, ale stara nigdy prawie nie zdołała dokończyć rozmowy i zatrzymywała się wpół słowa; oparłszy się kułakiem o ścianę, zgięta poczynała kaszleć z takim wysiłkiem, jakby jaką ciężką pracę robiła, potem westchnęła głęboko — i cała rozmowa skończona.
„Braciszka“ nie widywał zupełnie. Nieraz widział tylko, jak migał przed jego oknem z pliką papierów, w domu go jakby wcale nie było.
Gdy nawet Obłomow wchodził niechcący do pokoju, gdzie obiadowali, ściśnięci w kupę przy stole, „braciszek“ prędko palcami ocierał usta i chował się do swego pokoju.
Pewnego dnia, gdy Ilja Iljicz obudził się, wolny od wszelkich trosk i począł pić kawę, Zachar doniósł mu — że most już ustalono. Obłomowowi drgnęło serce.
— Jutro niedziela! — pomyślał, — trzeba jechać do Olgi, cały dzień odważnie dźwigać na sobie wymowne i ciekawe spojrzenia obcych osób, wkońcu zapowiedzieć Oldze, kiedy będę mógł oświadczyć się ciotce.
Mimo to, zawsze jeszcze stał na tym samym punkcie niemożności poruszenia się z miejsca.
W wyobraźni jego żywo malowała się chwila, gdy już będzie uznany jako narzeczony; jak na drugi, trzeci dzień przyjadą różni panie i panowie, a on nagle stanie się przedmiotem ciekawości wszystkich; jak dadzą obowiązkowy niejako obiad, będą pić jego zdrowie. Potem... według prawa i obowiązku narzeczonego, złoży Oldze podarunek...
— Podarunek! — zawołał prawie ze strachem i zaśmiał się gorzko.
— Podarunek! — a ja mam tylko dwieście rubli w kieszeni! Gdy pieniądze nawet nadejdą, to chyba aż koło Bożego Narodzenia, a może i później, gdyż muszą sprzedać zboże, ale kiedy sprzedadzą, ile za nie uzyskają, ile tego zboża będzie — wszystko to list powinien wyjaśnić, a listu niema! Jakże to będzie! Żegnaj mi, dwutygodniowy spokoju!
Śród tych trosk stawała przed nim piękna postać Olgi, jej puszyste, wymowne brwi, jej rozumne szaro-błękitne oczy, jej bujne warkocze, spływające aż na szyję — wszystko to całej jej postaci nadawało wyraz szlachetny od głowy aż do popiersia.
Ale ile razy zadrgało w nim uczucie miłości, natychmiast prawie przywalała go niby kamieniem ciężka myśl: co robić, jak przystąpić do rozwiązania kwestji wesela, gdzie dostać pieniędzy, z czego żyć potem?
— Poczekam jeszcze. Może list przyjdzie jutro, pojutrze.
Zaczynał obliczać, kiedy list powinien dojść na wieś, jak długo mógł sąsiad zwlekać z odpowiedzią, ile potrzeba czasu na nadejście odpowiedzi.
— Za trzy — cztery dni najdalej list powinien już być tutaj. Poczekam z wyjazdem do Olgi — zdecydował Obłomow — tem bardziej, że ona nie wie jeszcze zapewne, że mosty na Newie już ustalono.
— Katja, czy mosty już są? — tego samego rana spytała Olga, ocknąwszy się ze snu.
Pytanie to powtarzało się codziennie, ale Obłomow bynajmniej nie domyślał się tego.
— Nie wiem, panienko. Dziś nie widziałam jeszcze ani kuczera, ani stróża, a Nikita także nie wie.
— Ty nigdy nie wiesz, czego mi potrzeba! — niezadowolona odpowiedziała Olga, leżąc w łóżku i przypatrując się łańcuszkowi na szyję.
— Zaraz się dowiem... Nie śmiałam odejść, gdyż myślałam, że panienka lada chwila może się obudzić... Zaraz pójdę się dowiedzieć.
I wybiegła z pokoju.
Olga wysunęła szufladkę stolika i wyjęła ostatni liścik Obłomowa.
— Chory biedaczek! — myślała troskliwie — jak on tam tęskni, sam jeden... Ach, mój Boże! Czy to już prędko...
Nie zdołała dokończyć myśli, gdy zaczerwieniona Katja wbiegła do pokoju.
— Już są mosty! Są! Ustalono je dziś w nocy! — z radością zawołała Katja.
Olga wyskoczyła prawie z pościeli. Katja narzuciła na nią szlafroczek i podsunęła malutkie pantofelki. Olga szybko wysunęła szufladkę, coś wyjęła i wcisnęła do rąk Katji, która pocałowała jej rękę.
Wszystko to — skok z pościeli, zrobienie prezentu Katji, pocałowanie ręki, zajęło chwilę tylko.
— Jutro niedziela! Jak to dobrze! On przyjdzie!
Olga ubrała się szybko, naprędce wypiła herbatę i wyjechała z ciotką do magazynów.
— Jutro ciociu pojedziemy na mszę do Smolnego — prosiła ciotkę.
Ciotka przymrużyła oczy, pomyślała chwilkę i rzekła:
— Można... ale tak daleko, ma chère! Cóż to tak się tobie nagle zachciało — w zimie.
Oldze zachciało się tylko dlatego, że Obłomow wskazał jej tę cerkiew w czasie przejażdżki łodzią. Chciała pomodlić się tam — o niego, ażeby był zdrów, ażeby ją kochał zawsze, ażeby był z nią szczęśliwy, ażeby... ten brak zdecydowania, ta niepewność prędko minęły... Biedna Olga!
Przyszła niedziela. Olga potrafiła jakoś cały obiad urządzić według gustu Obłomowa.
Ubrała się w białą suknię, ukryła pod koronkami podarowaną jej przez niego bransoletkę, uczesała włosy według jego gustu, dzień przedtem kazała nastroić fortepian, a rano spróbowała śpiewać Casta diva. Głos jej tak dźwięczał, jak nigdy od powrotu z letniska. Potem czekała...
Baron nadjechał właśnie w chwili tego oczekiwania. Powiedział, że znowu wyładniała — jak w lecie, ale troszeczkę schudła.
— Brak świeżego wiejskiego powietrza i maleńki nieporządek w trybie życia podziałały na panią — powiedział. — Dla pani, miła Olgo Siergiejewna, potrzebne powietrze pól i wsi.
Pocałował kilkakrotnie jej rękę tak szczerze, że farbowane wąsy pozostawiły nawet maleńką plamkę na palcach.
— Tak, wieś — odpowiedziała zamyślona, nie do niego wszakże zwrócona, a tak do kogoś — w powietrze.
— A propos wsi — dodał — w przyszłym tygodniu ukończy się proces pani, a w kwietniu będzie już pani mogła pojechać do własnego majątku. Nie jest wielki, ale położenie cudowne! — Pani będzie zadowolona. Jaki dom! Jaki ogród! Tam jest na górze jedna altanka — pani pokocha ją. Widok na rzekę... Pani nie pamięta. Miała pani dopiero pięć lat, kiedyście z ojcem stamtąd wyjechali.
— Jak ja się będę cieszyć! — rzekła i zamyśliła się.
— Teraz już rzecz zdecydowana — pomyślała — ale on dowie się o tem nie wcześniej, niż...
— Na przyszły miesiąc panie baronie? — spytała go prędko. — Czy to pewne?
— Tak pewne, jak to, że pani piękna wogóle, ale dzisiaj w szczególności — powiedział baron i poszedł do ciotki.
Olga została na swojem miejscu i marzyła o przyszłem szczęściu, ale zdecydowała się nic nie mówić Obłomowowi, ani o tem, co słyszała od barona, ani o swoich zamiarach.
Pragnęła zbadać do końca, jaki przewrót dokona się w jego leniwej duszy pod wpływem miłości, jak ostatecznie spadnie z niej ciężar; jak on się ugnie przed zbliżającem się szczęściem, otrzyma przychylną odpowiedź ze wsi, i cały rozradowany przybiegnie, ażeby upaść jej do nóg; jak oboje na wyścigi biec będą do ciotki, a potem...
Potem powie mu, że i ona ma wieś, ogród, letnie mieszkanie z widokiem na rzekę, a dom zupełnie dobry do mieszkania, że należy najprzód tam pojechać, a potem do Obłomówki.
— Nie, nie chcę przychylnej odpowiedzi — pomyślała — on zechce być dumnym i nie odczuje nawet radości, że ja mam wieś, dom, ogród... Niech lepiej przyjdzie strwożony złą treścią listu, niech dowie się, że w jego majątku nieład, że trzeba tam jechać. Popędzi wtedy do Obłomówki, prędko wyda wszystkie stosowne rozkazy, coś zapomni, czegoś nie potrafi, coś powie byle jak — i znowu przybiegnie z powrotem. Wtedy niech się dowie, że nie trzeba było jeździć, że jest dom, ogród, letni domek z widokiem na rzekę, że jest gdzie mieszkać i bez jego Obłomówki... Tak, tak, za nic mu nie powiem, wytrzymam do końca, niech on tam jedzie, niech się rusza, ożywi — wszystko dla nas, dla przyszłego szczęścia! Nie! Poco posyłać go na wieś i rozłączać się? Gdy w podróżnem ubraniu przyjdzie blady, zasmucony, aby się pożegnać na miesiąc, wtedy mu powiem, że nie trzeba jechać do lata, a potem pojedziemy razem.
Tak marzyła Olga, i pobiegłszy do barona, zręcznie go uprzedziła, ażeby do pewnego czasu nie rozgłaszał tej wiadomości, nie mówił o nowinie nikomu, stanowczo — nikomu. Mówiąc: nikomu, miała na myśl tylko Obłomowa.
— Tak, tak, poco? — potwierdził baron — chyba powiedzieć może tylko Obłomowowi, gdyby była mowa o tem.
Olga zapanowała nad sobą i rzekła obojętnie:
— Nie, i jemu proszę nie mówić.
— Wola pani dla mnie prawem — odpowiedział grzecznie baron.
Oldze nie brakło przebiegłości. Gdy bardzo pragnęła spojrzeć na Obłomowa przy świadkach, patrzyła najprzód na trzech innych, a dopiero potem na Obłomowa.
Ile rozmaitych kombinacyj — wszystko dla niego. Ile razy rumieńce występowały jej na twarzy! Gdy trąci ten lub inny klawisz, przewróci nuty z jednej strony na drugą — zawsze pomyśli o nim. Niema go. Co to znaczy?
Trzecia, czwarta godzina — niema go! Wpół do piątej: rozkwitła jej piękność poczęła przekwitać, poczęła więdnąć i do stołu usiadła blada.
Inni — nic nie spostrzegli. Nikt nawet nie zauważył, co się z nią działo. Wszyscy jedli te potrawy, które przygotowane były dla niego, rozmawiając wesoło, obojętnie.
Po obiedzie, wieczorem, także nie przyszedł. Do godziny dziesiątej łudziła się nadzieją lub lęk ją ogarniał naprzemian. O dziesiątej poszła do swego pokoju.
Z początku wszystek gniew swój, wszystką gorycz jaką tylko miała w sercu wylała na niego. — Nie było zjadliwego sarkazmu, przykrego słowa, jakie tylko znaleźć mogła w swoim słowniku, któremi nie obciążyłaby go w myśli.
Potem miała wrażenie, jak gdyby cały jej organizm napełniał się ogniem lub lodem naprzemiany.
— On chory... sam jeden... nie może nawet zawiadomić — zabłysło jej w umyśle.
Przeświadczenie to owładnęło nią zupełnie i przez całą noc zasnąć nie mogła. Gorączkowo spała zaledwie dwie godziny. Rano obudziła się, chociaż blada, ale spokojna i zdecydowana.
W poniedziałek rano gospodyni weszła do gabinetu Obłomowa i oświadczyła:
— Jakaś dziewczyna pyta o pana.
— O mnie? Nie może być! — odrzekł Obłomow. — Gdzież ona?
— Tu właśnie. Pomyliła się. Weszła przez nasz ganek. Wpuścić?
Obłomow nie wiedział, co robić, na co się zdecydować, gdy nagle przed nim stanęła Katja.
— Katja! — ze zdziwieniem zawołał Obłomow. — Skąd ty tu? Jak?
— Panienka też — szeptem odpowiedziała Katja — kazała zapytać...
Obłomow zbladł nagle.
— Olga Siergiejewna! — szeptał z przestrachem. — Kłamiesz Katja. Zażartowałaś. Nie męcz mnie!
— Jak Boga kocham, prawda! W najętym powozie... Zatrzymała się w magazynie z herbatą... czeka... chce tu przyjechać. Kazała mi powiedzieć, ażeby pan wysłał gdzie Zachara. Za pół godziny panienka tu przyjedzie...
— Lepiej sam pójdę... Jak można, ażeby się tutaj fatygowała!
— Nie zdoła pan... Lada chwila panienka przyjedzie... Panienka myśli, że pan chory. Dowidzenia... ja polecę... panienka sama, czeka na mnie.
I poszła.
Obłomow z niezwykłym pośpiechem zawiązał krawat, wdział kamizelkę, buty i zawołał Zachara.
— Zachar! Niedawno prosiłeś mnie, abym ci pozwolił pójść w gościnę na tamtą stronę, na Grochową ulicę, możesz pójść teraz — rzekł Obłomow.
— Nie pójdę! — rzekł stanowczo Zachar.
— Idź, kiedy mówię! — naciskał Obłomow.
— Poco chodzić w gościnę w dzień zwykły! — upierał się Zachar.
— Idź, rozerwiesz się, nie bądź uparty, kiedy barin robi ci łaskę i pozwala wyjść... Zobaczysz się z przyjaciółmi...
— Niech ich tam, tych przyjaciół!
— Czyż nie chcesz się widzieć z nimi?
— Wszystko to takie draby, że patrzeć się na nich nie chce!
— Ależ idź, idź! — nalegał Obłomow i krew mu uderzyła do głowy.
— Nie, dzisiaj cały dzień będę siedzieć w domu. W niedzielę może pójdę — odpowiedział obojętnie Zachar.
— Idź teraz, zaraz! — naglił go wzburzony Obłomow. — Tyś powinien...
— Poco ja pójdę! Siedem wiorst iść poto, by zjeść kisielu.
— Idź, przejdź się ze dwie godziny. Widzisz, gębę masz taką zaspaną! Przewietrzysz się.
— Gęba jak gęba — zwykle jak u naszego brata — odpowiedział Zachar, leniwie spoglądając w okno.
— Ach, mój Boże! Zaraz przyjdzie — myślał Obłomow, ocierając pot z czoła.
— Proszę cię, idź, przejdź się... Masz tu dwadzieścia kopiejek, wypij piwa z przyjacielem.
— Lepiej na ganku posiedzę. Gdzież ja w taki mróz pójdę. Przed wrotami także posiedzieć mogę.
— O, nie! Jak najdalej od bramy! — żywo zaprotestował Obłomow. — Na inną ulicę pójść możesz... na lewo, do ogrodu... na tamtą stronę...
— Co za dziwna rzecz — myślał Zachar — pędzą na przechadzkę. Tego nie bywało.
— Ja już lepiej w niedzielę, Ilja Iljicz.
— Pójdziesz ty czy nie? — ścisnąwszy zęby rzekł Obłomow, naciskając Zachara.
Zachar uciekł. Obłomow poszedł do Anisji.
— Ruszaj na targ i kupisz tam do obiadu...
— Do obiadu już wszystko kupiłam... Wkrótce będzie gotów — przemawiał jej nos.
— Milczeć i słuchać! — krzyknął Obłomow tak, że Anisja się zlękła.
— Kup szparagów... — dokończył, myśląc nadtem, coby jej kazać jeszcze kupić.
— Jakież to teraz szparagi, batiuszka, i gdzie ja ich kupię.
— Marsz! — krzyknął Obłomow. — Anisja uciekła. — Pędź, ile sił ci starczy — krzyczał za nią, — a stamtąd wracaj o ile można najwolniej. Przed drugą godziną nosa tu nie pokazuj.
— Cóż to się dziwnego dzieje! — mówił Zachar do Anisji, spotkawszy się z nią za bramą. — Na przechadzkę pędzi, dał dwadzieścia kopiejek. Gdzie ja pójdę?
— To pańskie rzeczy, nie nasze — zauważyła, coś zmiarkowawszy Anisja. — Ty idź do Artemja, kuczera hrabiowskiego... poproś go na herbatę... on często ciebie herbatą traktuje... A ja pobiegnę na targ.
— Wiesz Artemi, coś dziwnego — mówił Zachar. — Barin wypędził mnie na przechadzkę i dał na piwo.
— Sam pewnie chce nachlać się dobrze — dowcipnie zauważył Artemi — więc i ciebie wysyła, abyś mu nie zazdrościł. Chodźmy.
Artemi skinął na Zachara, zrobił przed sobą ruch ręką i wskazał jakąś uliczkę.
— Chodźmy! — rzekł Zachar i także w tym kierunku głową skinął.
— Coś dziwnego! — skrzypiał Zachar — wypędził na przechadzkę! —
Znikli. Anisja, doszedłszy do pierwszej przecznicy, przysiadła za płotem w rowie i czekała, co będzie?
Obłomow nasłuchiwał i czekał. Ktoś ujął za kółko przy bramie i w tej chwili rozpaczliwe szczekanie i szarpanie się psa na łańcuchu napełniło cały dziedziniec.
— Przeklęty pies! — rzucił Obłomow przez zaciśnięte zęby, uchwycił czapkę i pobiegł otworzyć bramkę. Otworzył i prawie w objęciach przyprowadził Olgę do ganku.
Była sama. Katja czekała na nią w powozie, niedaleko od bramy.
— Zdrów jesteś? Nie leżysz? Co tobie? — pytała prędko, wchodząc do gabinetu, nie zdejmując płaszcza i kapelusza i mierząc go od stóp do głowy.
— Lepiej mi teraz... Ból gardła minął prawie zupełnie... — rzekł, dotknąwszy ręką gardła i kaszląc lekko.
— Dlaczegożeś wczoraj nie był? — pytała go tem spojrzeniem, które z jego duszy wydobywało wszystkie tajemnice.
— Jakże ty Olga mogłaś zdecydować się na taki krok? — zapytał z przestrachem. — Czy wiesz, na co się narażasz?
— O tem później — przerwała mu niecierpliwie. — Pytam cię co to znaczy, że się nie pokazujesz u nas?
Obłomow milczał.
— Czy jęczmień siadł ci na oku?
Wciąż milczał.
— Nie byłeś chory, gardło cię nie bolało! — mówiła marszcząc brwi.
— Nie byłem — odpowiedział Obłomow głosem żaka szkolnego.
— Oszukałeś mnie! Dlaczego?
Olga ze zdziwieniem patrzyła na niego.
— Wszystko ci wyjaśnię, Olgo — usprawiedliwiał się. — Ważna przyczyna... dla tego nie byłem przez dwa tygodnie... lękałem się...
— Czego? — pytała, zdejmując kapelusz i płaszcz.
Obłomow wziął jedno i drugie i położył na kanapie.
— Gadania, plotek...
— A nie lękałeś się, że ja całą noc spać nie będę, że Bóg wie jakie myśli będą mnie trapiły, żem omało się nie rozchorowała? — mówiła, wpatrując się w niego badawczym wzrokiem.
— Nie domyślasz się Olgo, co się dzieje tu u mnie, tu — pokazał na serce i głowę. — Trwoga mnie ogarnęła, jak ogień. Nie wiesz, co się stało...
— Cóż się jeszcze stało? — spytała chłodno.
— Jak daleko sięgają pogłoski o tobie i o mnie. Lękałem się sprawić ci przykrość i dlatego nie pokazywałem się.
Opowiedział jej wszystko, co słyszał od Zachara, od Anisji; przypomniał rozmowę słyszaną w teatrze; od tego czasu nie sypia, bo w każdem spojrzeniu ludzi widzi tylko wyrzuty lub napomknienia o ich widywaniu się sam na sam.
— Przecież zdecydowaliśmy w tym tygodniu powiedzieć ciotce — rzekła — a wtenczas ustaną wszelkie gadania.
— Tak, ale ja nie chciałem mówić z ciotką, póki nie otrzymam ze wsi odpowiedzi. Ja wiem, ona zapyta nie o moją miłość, lecz o mój majątek, zacznie wypytywać o różne szczegóły, a ja nie mógłbym dać żadnych wyjaśnień przed otrzymaniem listu od mego pełnomocnika.
Olga westchnęła.
— Gdybym ciebie nie znała — rzekła w zamyśleniu — Bóg wie, cobym mogła pomyśleć. Bałeś się zatrwożyć mnie plotkami lokajów, a nie pomyślałeś, że robisz mi większą przykrość. Przestałam rozumieć ciebie.
— Zdawało mi się, że to plotkowanie wzburzy ciebie. Katja, Marfa, Siemion i ten dureń Nikita, Bóg wie, co rozgadują.
— Ja oddawna wiem, co oni gadają — odpowiedziała obojętnie.
— Jakto, wiesz?
— Tak. Katja i niania dawno już mnie o tem mówiły, winszowały mi...
— Czyż nawet winszowały? — spytał przestraszony. — Cóż ty na to?
— Nic. Podziękowałam. Niani podarowałam chustkę — obiecała piechotą pójść do Siergija pomodlić się na moją intencję. Katji obiecałam dopomóc do wyjścia zamąż za cukiernika... Ona ma także swój romans...
Obłomow spoglądał na nią z lękiem i trwogą.
— Bywałeś u nas codziennie, nic przeto dziwnego, że ludzie gadają o tem, oni pierwsi zaczynają gadać — wyjaśniała mu. — Z Soniczką było to samo, cóż ciebie przestrasza?
— Więc stąd wszystkie pogłoski — rzekł przeciągle.
— Czy nie prawdziwe? Prawdziwe przecież.
— Prawda, — z akcentem prawie zaprzeczenia — zauważył Obłomow — w rzeczywistości ty masz słuszność, tylko ja nie życzę sobie, ażeby oni wiedzieli o widywaniu się naszem sam na sam... Tego się lękam.
— Lękasz się, drżysz, jak mały chłopczyk... nie rozumiem. Czy ty mnie wykradasz.
Obłomow czuł się zakłopotanym. Olga pilnie wpatrywała się w niego.
— Słuchaj... — rzekła — wtem jest jakieś kłamstwo... jest coś innego... Zbliż się do mnie i powiedz wszystko, co ci na sercu leży. Mogłeś nie przychodzić dzień, dwa, tydzień wreszcie z powodu zbytniej ostrożności, ale mógłbyś przecie uprzedzić mnie, napisać. Wiesz przecież, że nie jestem dzieckiem, nie tak łatwo łudzić mnie pozorami i martwić dwuznacznemi domysłami. Co to wszystko znaczy?
Obłomow zamyślił się, pocałował jej rękę i westchnął.
— Przez ten cały czas Olgo — rzekł — wyobraźnia moja tak była przesycona różnemi okropnościami co do ciebie, umysł tak strapiony kłopotami, serce tak zbolałe z powodu różnych rozwiewających się nadziei, oczekiwania, że cały mój organizm wstrząśnięty, oniemiał prawie... potrzebuje wypoczynku.
— Dlaczegoż u mnie nie niemieje? Dlaczego ja szukam wypoczynku przy tobie?
— Ty masz młode, mocne siły, ty kochasz jasno, spokojnie, a ja... ale wiesz przecie, jak bardzo cię kocham! — rzekł, schylając się i całując jej ręce.
— Nie, ja wiem jeszcze za mało. Ty jesteś tak dziwnym człowiekiem, że ja gubię się w odgadywaniu. Rozum mój gaśnie i nadzieja... wkrótce przestaniemy zupełnie rozumieć siebie — wtedy źle!
Oboje milczeli.
— Cóżeś ty robił przez te dni? — spytała go, po raz pierwszy wodząc okiem po jego pokoju. — Tu ci niedobrze... Takie niziutkie pokoje! Okna małe, tapety stare. Gdzież inne twoje pokoje?
Obłomow wstał i począł ją oprowadzać po mieszkaniu, ażeby zatrzeć pytanie o tem co przez te dni robił. Potem Olga usiadła na kanapie, Ilja Iljicz u jej nóg.
— Cóżeś ty robił przez dwa tygodnie? — dopytywała się.
— Czytałem, pisałem, myślałem o tobie...
— Przeczytałeś przysłane ci książki? Co tam ciekawego? Zabiorę je ze sobą.
Olga wzięła ze stołu książkę i spojrzała na otwartą stronę — strona była zakurzoną.
— Nie czytasz? — pytała.
— Nie.
Rzuciła okiem na zmięte wyszywane poduszki, na nieład wszędzie, na zakurzone brudne okna, na biurko; ułożyła kilka zakurzonych papierów, poruszyła piórem w kałamarzu, w którym atrament dawno wysechł i ze zdziwieniem popatrzyła na Obłomowa.
— Cóżeś ty robił? — powtórzyła pytanie. — Nie czytałeś? Nie pisałeś?
— Nie miałem dość czasu — odpowiedział zacinając się. — Rano sprzątają pokoje, przeszkadzają, potem rozpoczyna się gadanie o obiedzie, przychodzą dzieci gospodyni, prosząc, ażeby sprawdzić wypracowanie, potem obiad. A po obiedzie kiedyż można czytać?
— Sypiałeś po obiedzie? — spytała tak stanowczym głosem, że po chwilowem wahaniu Obłomow odpowiedział.
— Spałem.
— Dlaczego?
— Ażeby nie widzieć uciekającego czasu. Ciebie Olga nie było przy mnie, a życie takie nudne, nieznośne bez ciebie...
Obłomow zatrzymał się. Olga ostro patrzyła na niego.
— Iljusza! — zaczęła poważnie. — Pamiętasz, w parku, kiedy powiedziałeś, że w tobie obudziło się życie, zapewniłeś, że celem twego życia — będę ja, że będzie to twój ideał. Ująłeś mnie za rękę, i powiedziałeś, że ona twoja... Pamiętasz, że dałam ci przyrzeczenie?
— Czyż o tem można zapomnieć? Czyż to nie przełamało całego mego życia? Nie widzisz, jak jestem szczęśliwy.
— Nie, nie widzę. Oszukałeś mnie — rzekła zimno. — Zleniwiałeś znowu.
— Oszukałem! Czyż ci nie grzech? Klnę się Bogiem, że gotów jestem w przepaść się rzucić!
— Tak, gdyby przepaść była tu, bliziutko u nóg, w tej chwili — przerwała mu — ale gdyby wypadło odłożyć postanowienie na trzy dni, pomyślałbyś, przestraszyłbyś się, szczególnie gdyby Zachar lub Anisja poczęli o tem gadać... To nie miłość.
— Ty nie wierzysz w moją miłość! — zaprotestował gorąco. — Myślisz, że zwlekam z troski o siebie, a nie o ciebie. Czy nie ochraniam, jak ścianą, twego imienia, nie czuwam jak matka, ażeby żadna plotka nie przylgnęła do niego... Ach, Olga! Żądaj dowodów! Powtórzę ci, że gdybyś z drugim mogła być szczęśliwszą, bez szemrania zrzekłbym się praw moich do twego serca; gdyby umrzeć wypadło — umarłbym z radością! — zakończył ze łzami w oczach.
— To wszystko niepotrzebne. Nikt tego nie żąda. Jest to zwykła przebiegłość złych ludzi ofiarowywać poświęcenie się, którego nikt nie żąda, ażeby uniknąć obowiązków. Ty nie jesteś przebiegłym, wiem, ale...
— Nie wiesz, ile zdrowia kosztuje mnie miłość moja i troski — mówił. — Od chwili poznania ciebie, ja nie mam innych myśli, tylko o tobie. I teraz powtarzam: celem mego życia — ty jesteś i tylko ty jedna! Ja teraz oddycham, patrzę, myślę, odczuwam — tobą. Nie dziw się, że w te dni, kiedy ciebie nie widzę, zasypiam, upadam. Wszystko mi obrzydło, wszystko mnie nudzi. Staję się maszyną: chodzę, robię coś, ale nie wiem czy żyję, nie wiem, co robię. Ty jesteś ogniem i siłą życia tej maszyny. Ona przy tobie żyje.
Obłomow ukląkł przed nią.
Oczy mu błyszczały, jak niegdyś w parku. Znowu duma i siła woli zaświeciły w nich.
— W tej chwili gotów jestem iść, gdzie każesz, robić, co każesz. Czuję, że żyję tylko wtedy, gdy patrzysz na mnie, mówisz, śpiewasz.
Olga w poważnej zadumie słuchała tych wylewów serca.
— Słuchaj, Iljusza — powiedziała mu — wierzę w twoją miłość i w siłę mego wpływu na ciebie. Pocóż ty przestraszasz mnie swoim brakiem stanowczości, zmuszasz mnie do wahania się? Powiadasz, że jestem celem twego życia, a zdążasz do tego celu tak trwożliwie, tak powoli i tak daleko od niego jesteś. Tyś powinien przewyższać mnie. Czekam i spodziewam się tego od ciebie! Ja widywałam szczęśliwych ludzi, wiem, jak oni kochają — dodała westchnąwszy. — Życie w nich kipi, spokój ich niepodobny do twego spokoju, oni nie schylają głowy, oczy mają otwarte na wszystko, sypiają mało, zawsze w ruchu, czynni. A ty?... To niepodobieństwo, ażeby miłość i ja były celem twoim.
Wątpiąco pokiwała głową.
— Ty! Ty! — mówił Obłomow, całując jej ręce, wzruszony u nóg jej. — Tyś tylko jedna! Mój Boże! Jakie szczęście! — wołał, jak w malignie. — Czy przypuszczasz, że można ciebie oszukać, że można nie zostać bohaterem po takiem przebudzeniu. Zobaczycie, ty i Andrzej — mówił, patrząc natchnionym wzrokiem — do jakiej wyżyny podnosi człowieka miłość takiej kobiety, jak ty. Patrz na mnie — czyż ja nie zmartwychwstałem, nie żyję w tej chwili pełnem życiem? Chodźmy stąd? Idźmy jak najdalej! Ani chwili nie chcę tu zostać: tu obrzydliwie, dusi mnie coś — mówił Obłomow, z nietajonem obrzydzeniem oglądając się dokoła. — Ach gdyby ten ogień, który mnie pali w tej chwili, nie opuścił mnie jutro i — nigdy! Gdy ciebie niema — on gaśnie, ja przestaję żyć. Teraz odżyłem, odrodziłem się. Mnie się zdaje, że ja... Olga, Olga! Tyś najpiękniejsza ze wszystkich, tyś pierwsza kobieta... ty... ty...
Obłomow pochylił się do jej ręki i zamarł. Słowa przestały mu z ust płynąć. Przyłożył rękę do serca, ażeby je uspokoić, i utkwiwszy wzrok w Olgę, znieruchomiał zupełnie.
— Bardzo, bardzo przeczulony — myślała Olga, nie z westchnieniem, jak bywało w parku, ale w głębokiej zadumie.
— Muszę wracać! — oprzytomniawszy rzekła łagodnie.
Obłomow nagle ocknął się.
— Mój Boże! Tu jesteś? U mnie? — rzekł i natchniony wzrok zastąpiło trwożliwe oglądanie się dokoła. Namiętne słowa zamarły na ustach.
Ilja Iljicz pochwycił w roztargnieniu kapelusz i płaszcz Olgi i zamiast kapelusza chciał jej płaszcz na głowę narzucić.
Olga uśmiechnęła się.
— Nie obawiaj się o mnie — uspokajała go. — Ciotka moja na cały dzień wyjechała z domu; niania tylko i Katja wiedzą, gdzie jestem. Odprowadź mnie!
Podała mu rękę i bez trwogi, spokojnie, z pełną dumy świadomością swej niewinności, przeszła przez dziedziniec, przy akompanjamencie szarpania się i ujadania psa na łańcuchu, wsiadła do karety i odjechała.
Z okien tej połowy, gdzie mieszkała gospodyni, wyglądały główki dziecinne, a z kąta, z rowu za płotem pokazała się głowa Anisji.
Gdy już kareta znikła, zwróciwszy się w inną ulicę, wróciła Anisja i oświadczyła, że cały targ przejrzała i nigdzie nie mogła znaleźć szparagów. Zachar wrócił dopiero po trzech godzinach, i spał przez resztę dnia.
Obłomow długo przechadzał się po pokoju, nóg nie czując pod sobą, nie słysząc własnych kroków. Chodził, jak gdyby go jakaś siła unosiła od podłogi.
Gdy tylko umilkł skrzyp karety po śniegu, która uwiozła jego życie i szczęście, niepokój jego minął, podniósł głowę, wyprostował plecy, natchnieniem ożywiła się twarz, a oczy były pełne łez szczęścia i wzruszenia. Po całym organizmie rozlało się jakieś ciepło, świeżość. Nagle, jak niegdyś, zapragnął iść gdzieś, jechać daleko — do Sztolca; lub z Olgą, na wieś, w pole, do lasu; zamknąć się w swoim gabinecie i utonąć w pracy; jechać nawet do przystani w Rybińsku, budować drogę, przeczytać książkę, która tylko co zjawiła się na półkach księgarskich, a zainteresowała czytelników; jechać na operę — dziś...
Tak, dziś ona u niego, on u niej, potem opera. Jak się dzień wypełnił! Jak lekko oddychać w takiem życiu, obok Olgi, w promieniach jej dziewiczego blasku, krzepkich sił, jej młodego ale bystrego i zdrowego rozumu! Obłomow chodził lekko, jak gdyby latał. Zdawało mu się, że ktoś go nosi po pokoju.
— Naprzód, naprzód! — mówiła Olga — wyżej, wyżej do tej granicy, przy której czuła, że kobiecość traci swoje prawa, a rozpoczyna się panowanie mężczyzny!
Jak ona jasno patrzy na życie! Jak widzi w tej mądrej księdze własną linję życia i instynktownie odgaduje własną drogę! Dwa życia, jak dwie rzeki, powinny zlać się w jedno, a wodzem życia — ona.
Olga zna jego siły, zdolności, wie, co i ile on może zrobić i z pokorą poddaje się jego władzy. Prześliczna Olga! Niezmącenie spokojna, odważna, prosta, ale stanowcza kobieta, naturalna, jak samo życie!
— Rzeczywiście, jak tu obrzydliwie! — mówił Obłomow, oglądając się dokoła. — I ten anioł zniżył się do błota, ażeby je opromienić swoją obecnością!
Z uczuciem miłości spoglądał na krzesło, na którem siedziała Olga. Nagle oczy jego błysnęły: na podłodze, przy krześle ujrzał jej malutką rękawiczkę.
— Znak na przyszłość — myślał. — Jej ręka — to przepowiednia. O! — jęknął namiętnie i rękawiczkę do ust przycisnął.
Gospodyni wyjrzała z za drzwi z propozycją obejrzenia płótna. Przynieśli na sprzedaż. Może potrzebne?
Obłomow sucho podziękował, przeprosił, że bardzo zajęty. Nawet na łokcie nie spojrzał. Potem, uśmiechając się na wspomnienie lata, przesuwał w myśli przed oczyma wszystkie szczegóły, przypomniał sobie każde drzewo, krzew, ławeczkę, każde wypowiedziane słowo. Wydawało mu się to jeszcze milszem, niż było wtedy, gdy doznawał bezpośrednich wrażeń.
Stracił zupełnie moc panowania nad sobą: śpiewał, przemawiał uprzejmie do Anisji, żartował, że nie ma dzieci i obiecał być chrzestnym ojcem, gdy się jej tylko dziecko urodzi. Z Maszą narobił takiego hałasu, że gospodyni zajrzała i napędziła ją, ażeby nie przeszkadzała „pracować“.
Reszta dnia podniosła jeszcze nastrój Obłomowa. Olga była wesoła, śpiewała, potem śpiew w operze, potem był u nich na herbacie, a przy herbacie była taka szczera, serdeczna rozmowa między nim, ciotką, baronem i Olgą, że Obłomow czuł się jak gdyby członkiem tej małej rodziny. Dość już tego samotnego życia: on już ma do pewnego stopnia własny kąt. Już swoje życie pchnął na inną drogę — ma własny świat i ciepło — tak tam żyć przyjemnie!
W nocy spał mało. Kończył czytanie książek, przysłanych przez Olgę — półtora tomu przeczytał.
— Jutro powinien nadejść list ze wsi — myślał. Serce mu biło... — Nareszcie!
Na drugi dzień Zachar, sprzątając pokój, znalazł na biurku niewielką rękawiczkę. Długo się jej przypatrywał, uśmiechnął się i podał Obłomowi.
— Pewnie Iljinska „barysznia“ zapomniała — rzekł.
— Czort z ciebie! — huknął Ilja Iljicz, wyrywając z rąk jego rękawiczkę. — Kłamiesz! Jaka Iljinska barysznia, to szwaczka przyjeżdżała z magazynu przymierzyć koszule! Jak ty śmiesz wymyślać!
— Jaki ja czort? Co wymyślałem? Ot, na tamtej stronie, gdzie mieszka gospodyni, gadają.
— Co mówią? — pytał Obłomow.
— Co mają mówić? Że Iljinska barysznia z pokojówką przyjeżdżały.
— Mój Boże! — z przestrachem zawołał Obłomow. — Skąd oni znają Iljinską barysznię? Wy pewnie z Anisją paplaliście?
Nagle od przedpokoju, przez półotwarte drzwi wysunęła się Anisja.
— Czy to nie grzech, Zachar Trofimycz, paplać jak baba. Proszę go nie słuchać „batiuszka“ — rzekła — nikt nic nie mówił i nic nie wie... Pan Bóg...
— No, no, no! — zachrypiał Zachar, zamachnąwszy się na nią kułakiem. — Wtykasz nos tam, gdzie ciebie nie proszą.
Anisja schowała się. Obłomow obu kułakami pogroził Zacharowi, potem szybko otworzył drzwi do pokoju gospodyni. Agafja Matwiejewna siedziała na podłodze i w kuferku przebierała starzyznę. Przy niej leżała kupa szmatek, waty, starych sukienek, guzików i obrzynki różnych futer.
— Proszę pani — rzekł łagodnie, ale podrażniony Obłomow — moi ludzie gadają różne głupstwa... Na miłość Boga, proszę im nie wierzyć.
— Nic nie słyszałam! — odpowiedziała gospodyni. — Nie wiem, o czem oni gadają.
— Z powodu wczorajszej wizyty — ciągnął dalej Obłomow. — Opowiadają, że przyjeżdżała jakaś barysznia...
— To nie nasza rzecz, kto do lokatorów jeździ.
— Tak, ale proszę panią bardzo zupełnie temu nie wierzyć! Jest to ogadywanie! Żadnej baryszni nie było. Przyjeżdżała poprostu szwaczka przymierzyć koszule!
— A pan gdzie zamówił koszule? Kto panu szyje? — żywo spytała gospodyni.
— W francuskim magazynie.
— Niech pan pokaże, jak przyniosą. Ja mam dwie dziewczyny znajome: tak pięknie szyją, tak ślicznie stebnują, że żadna francuska lepiej nie potrafi. Widziałam. Pokazywały mi bieliznę dla grafa Metlińskiego. Nikt lepiej nie potrafi. Lepiej szyte, niż te, co pan nosi.
— Bardzo dobrze. Ja przypomnę. Niech pani tylko nie myśli, że to była barysznia...
— Czy to do nas należy — kto przychodzi? Choćby barysznia...
— Nie, nie! — protestował Obłomow. — Ta panienka, o której plecie Zachar, jest słusznego wzrostu, mówi basem, a ta szwaczka, słyszała pani, jakim cienkim głosem mówiła... Ona ma prześliczny głos... Proszę bardzo niemyśleć...
— To do nas nie należy? — mówiła gospodyni. — A gdy pan zechce zamówić sobie nowe koszule, proszę tylko mnie powiedzieć... Moje znajome tak stebnują... zowią je Lizaweta Nikołajewna i Marja Nikołajewna.
— Dobrze, dobrze, nie zapomnę. Tylko niech pani nie pomyśli...
Obłomow wyszedł. Potem ubrał się i pojechał do Olgi.
Wróciwszy wieczorem, zastał na stole list ze wsi, od sąsiada, swego pełnomocnika. Rzucił się do lampy, przeczytał — i ręce mu opadły.
„Bardzo proszę dać pełnomocnictwo innej osobie — pisał sąsiad — gdyż mam taki nawał pracy, że sumiennie mówiąc, nie mogę czuwać nad pańskim majątkiem. Najlepiej byłoby, gdyby pan sam przyjechał, a jeszcze lepiej, gdyby zamieszkał pan na wsi. Majątek piękny, ale strasznie zaniedbany. Przedewszystkiem trzeba doprowadzić do porządku podział pańszczyzny i opłat. Bez gospodarza zrobić tego nie można. Chłopi się rozbrykali, nowego starosty nie słuchają, a dawny jest złodziejem i trzeba go pilnować. Wysokości dochodu obliczyć niepodobna. Przy dzisiejszym nieładzie, wątpię, ażeby był wyższy nad trzy tysiące i to przy osobistym dozorze. Liczę tylko dochód ze sprzedaży ziarna. Z opłat bardzo mało wpłynie. Trzeba to wszystko ująć mocno w ręce, ściągnąć niedobory — na to potrzeba będzie trzech miesięcy. Urodzaj był niezły, ceny dobre. W marcu lub kwietniu otrzyma pan pieniądze, jeśli sam pan dopilnuje sprzedaży. Teraz gotowych pieniędzy niema ani grosza. Co się tyczy drogi przez Wierchłowo i budowy mostu, to, nie otrzymując od pana dłuższy czas odpowiedzi, zdecydowałem się wspólnie z Odoncowym i Biełowodowym prowadzić gościniec od siebie na Nelki, tak że Obłomówka pozostaje daleko na stronie.
„Na zakończenie powtarzam prośbę przybycia jak można najszybciej. Za trzy miesiące można wyjaśnić, czego na rok przyszły spodziewać się należy. Teraz mamy wybory: czy nie zechciałby pan kandydować na urząd sędziego powiatowego? Proszę przyśpieszyć przyjazd. Dom pański w bardzo złym stanie. Kazałem dziewce od krów, staremu woźnicy i dwom starym dziewkom wynieść się z domu, gdyż dłużej tam mieszkać byłoby niebezpiecznie“.
Do listu dołączona była notatka, ile zboża zebrano, ile korcy namłócono i zsypano do śpichlerza, ile przeznaczono do sprzedania — i różne szczegóły gospodarskie.
— Pieniędzy ani grosza, trzy miesiące, przyjechać osobiście, rozpatrzyć sprawy włościańskie, obliczyć dochód, pełnić służbę obywatelską — wszystko to niby widziadła jakieś otoczyło Obłomowa. Ocknął się jak gdyby w lesie, w nocy, gdzie, jakby za każdem drzewem, za każdym krzakiem wyglądał rozbójnik, zwierz jakiś albo trup.
— Jednak to wstyd! Ja nie upadnę pod ciężarem! Postaram się poznać bliżej te widziadła — myślał — usiłując jak tchórz spojrzeć na nie przez zamknięte powieki i odczuwając tylko chłód koło serca, a w rękach i nogach — bezsilność.
Czegoż spodziewał się Obłomow? Myślał, że list przyniesie mu określoną liczbę dochodu, oczywiście najwięcej, ile tylko można tysięcy, naprzykład — sześć, osiem, że dom jeszcze się trzyma i od biedy mieszkać w nim można, zanim się nowy zbuduje, że, wkońcu, plenipotent przyśle mu jakie trzy, cztery tysiące — słowem, że w liście wyczyta ten sam uśmiech, taką samą treść życia i miłość, jakie wyczytywał w liście Olgi.
Chodząc po pokoju, nie unosił się ponad poziom podłogi, nie żartował z Anisją, ani kołysał się nadziejami szczęścia. Trzeba je było o trzy miesiące odsunąć od siebie. Nie! Za trzy miesiące on zaledwie zdoła rozpatrzyć sprawy włościańskie, pozna własny majątek, a wesele...
— O weselu przed rokiem pomyśleć nawet nie można — rozważał. — Tak, tak, za rok dopiero, nie wcześniej. Muszę przecież jeszcze plan swój wykończyć, odbyć konferencję z budowniczym, potem...
Obłomow westchnął.
— Pożyczyć! — błysnęło mu w pierwszej chwili, ale nie zgodził się na tę myśl.
— Niepodobna! A jeśli nie oddam na czas? Jeśli sprawy moje źle pójdą — nie będę mógł oddać, wówczas zaskarżą mnie, a nazwisko Obłomowów, dotychczas czyste, nietknięte... Boże broń! Wówczas pożegnać się trzeba ze spokojem, z dumą... nie, nie! Są tacy, którzy pożyczają, a potem rzucają się, jak szaleńcy, pracują, nie śpią, jakby szatana wpuścili do swej duszy. Tak, dług — to szatan, to bies, którego niczem wypędzić nie można, tylko pieniędzmi.
Nie brak takich frantów, którzy całe życie żyją na cudzy rachunek, nabiorą, nachwytają na prawo, na lewo i w wąs sobie żaden nie dmuchnie! Jak oni mogą sypiać spokojnie, spokojnie zjeść obiad — nie rozumiem. Dług — a następstwa jego — albo praca bez przerwy, jak skazańca na ciężkie roboty, albo niesława.
Zaciągnąć dług hipoteczny? To przecież także dług, równie nieubłagany, równie konieczny. Płać co roku, a może i na przeżycie nic nie pozostanie.
— Odsunęło się szczęście moje jeszcze o rok jeden! — zajęczał Obłomow, jak w chorobie, i zwalił się na kanapę, ale opamiętał się i powstał. — A co mówiła Olga? Jak się odzywała do mnie — jak do mężczyzny, ufała mojej sile i słowom. Ona czeka, aż pójdę naprzód i dojdę do tej wysokości, gdzie będzie mogła wyciągnąć do mnie rękę i poprowadzić za sobą, pokazać swoją drogę. Tak, tak, ale od czego zacząć?
Obłomow począł myśleć. Nagle dłonią uderzył się w czoło i wszedł do pokoju gospodyni.
— Czy brat pani w domu? — zapytał.
— W domu, ale położył się.
— Więc jutro proszę prosić go do mnie. Chciałbym się z nim widzieć.
Braciszek tak samo, jak przedtem, wszedł do pokoju, ostrożnie usiadł na krześle, ręce złączył ze sobą i czekał, co powie Ilja Iljicz.
— Otrzymałem bardzo nieprzyjemny list ze wsi w odpowiedzi na wysłane pełnomocnictwo — pan pamięta? — spytał Obłomow. — Niech pan będzie łaskaw przeczytać.
Iwan Matwieicz wziął list i wzrokiem człowieka, przyzwyczajonego do czytania, biegle wodził po linjach liter, a list lekko drżał w jego palcach. Przeczytawszy, list położył na stole, i ręce wtył założył.
— Jakże pan myśli, co teraz trzeba robić? — spytał Obłomow.
— Radzę panu jechać tam — rzekł Iwan Matwieicz. — Cóż? Tysiąc dwieście wiorst, nic wielkiego. Za tydzień droga się ustali — może pan już jechać.
— Odzwyczaiłem się zupełnie od podróży, a teraz w zimie, przyznam się, trudnoby mi było, nie chciałbym... W dodatku, na wsi samemu przykro.
— A iluż pan ma „obrocznych“, takich, którzy za opłatą chodzą na różne roboty? — dopytywał się Iwan Matwieicz.
— Właściwie... nie wiem, dawno nie byłem na wsi.
— Trzeba wiedzieć, bez tego, jakże? Bez tego nie można obliczyć dochodu.
— Tak, trzebaby — powtórzył Obłomow — i sąsiad to samo pisze, ale cała sprawa zaciągnęła się do zimy.
— A ileż z opłat może być? Jak pan myśli?
— Z opłat? Zdaje się... Miałem gdzieś zanotowane... Kiedyś Sztolc zrobił, ale trudno odszukać. Pewnie gdzieś Zachar wetknął. Potem panu pokażę... Zdaje się trzydzieści rubli rocznie z pełnego gospodarstwa.
— A chłopi u pana jacy? Jak mieszkają? — dopytywał się Iwan Matwieicz. — Bogaci, czy zrujnowani, biedni może? Jaka pańszczyzna?
— Słuchaj pan — rzekł Obłomow, zbliżywszy się do niego i wziąwszy go z zaufaniem za obie klapy surduta.
Iwan powstał prędko, ale Obłomow posadził go znowu.
— Słuchaj pan — rozpoczął Ilja Iljicz i mówił powoli, szeptem prawie — ja nie wiem, co to jest pańszczyzna, co to praca chłopska, co to znaczy biedny chłop, a co bogaty, nie wiem, co to jest korzec żyta lub owsa, ile ono kosztuje, w jakim miesiącu i co sieją, kiedy żną, co i kiedy sprzedają, nie wiem, czy ja jestem człowiekiem zamożnym lub biednym, czy za rok będę miał co do zjedzenia, czy będę nędzarzem — ja nic nie wiem! — Zakończył ponuro, wypuścił obie klapy munduru i odstąpił od Iwana Matwieicza — niech pan przeto mówi i radzi, jak dziecku...
— Jakże, trzeba wiedzieć, bez tego nie niepodobna zmiarkować — z uśmiechem, pełnym pokory zauważył Iwan Matwieicz, powstawszy trochę i założywszy jedną rękę za plecy, a drugą pod mundur na piersi. — Właściciel powinien znać swój majątek i wiedzieć jak go używać... — mówił tonem profesora.
— A ja nie znam. Niech mnie pan nauczy, jeśli może.
— Ja temi sprawami nie zajmowałem się, trzeba poradzić się ludzi znających się na rzeczy. Ale oto — w liście piszą do pana — mówił Iwan Matwieicz, wskazując paznogciem wielkiego palca miejsce — ażeby pan przyjął obowiązek obywatelski, z wyboru — to byłoby bardzo dobrze! Mieszkałby pan, urzędował w sądzie powiatowym, i przez ten czas poznałby pan własny majątek.
— Ja nie wiem, co to sąd powiatowy, co w nim robią, jak urzędować! — stanowczo półgłosem mówił Obłomow, zbliżywszy się prawie do nosa Iwana Matwieicza.
— Przyzwyczai się pan. Przecie urzędował już pan w departamencie. Wszędzie rzecz jednakowa, w formie tylko niewielka różnica. Wszędzie — polecenia, zwracania się, protokoły... Byleby tylko sekretarz znał się na rzeczy, a panu — jakie kłopoty! Podpisywać tylko... Jeśli pan wie, jak się sprawę prowadzi w departamencie...
— Nie wiem, jak się w departamencie prowadzą — obojętnie rzekł Obłomow.
Iwan Matwieicz rzucił na niego swoje podwójne spojrzenie i zamilkł.
— Pewnie książki pan tylko czytał? — zauważył z pokornym uśmiechem.
— Książki! — z goryczą zaczął Obłomow i zatrzymał się.
Zabrakło mu odwagi i nie było potrzeby obnażać się do dna duszy przed czynownikiem.
— Ja i książek nie czytam! — przemknęło mu w umyśle, ale nie wyrwało się nazewnątrz — rozpłynęło się westchnieniem.
— Czemś jednak raczył się pan zajmować — pokornie dodał Iwan Matwieicz, jakby wyczytał w umyśle Obłomowa odpowiedź o książkach — nie można przecie...
— Można, Iwanie Matwieiczu. Żywym dowodem jestem — ja! Kimże jestem ja? Proszę zapytać Zachara, on powie panu — „barin“. Tak, ja barin jestem i nic robić nie umiem! Niech pan robi, jeśli wie, co, i proszę mi dopomóc, jeśli można, a za trud każe pan sobie zapłacić. Na to nauka!
Ilja Iljicz począł przechadzać się po pokoju, a Iwan Matwieicz stał na swojem miejscu, wodząc za nim wzrokiem. Milczeli obydwaj.
— Gdzie się pan uczył? — spytał Obłomow, stanąwszy przed nim.
— Zacząłem od gimnazjum, ale z szóstej klasy odebrał mię ojciec i oddał na służbę rządową. Co nasza nauka! Czytać, pisać, trochę gramatyki, arytmetyki — i dalej nie poszedłem! Jako tako poznałem się na rzeczy z doświadczenia i tak pomaleńku posuwam się. Pan inaczej — pan się uczył wszystkiego...
— Tak, — westchnąwszy przerwał mu Obłomow. — Prawda, uczyłem się i wyższej algebry i ekonomji politycznej i prawa, ale do niczego nie przysposobiłem się. Otóż, widzi pan, pomimo wyższej algebry, nie umiem obliczyć mego dochodu. Przyjechałem na wieś, posłuchałem, popatrzyłem, jak robią w domu, w majątku, dokoła nas — zupełnie inne prawa! Przyjechałem tutaj, myślałem, że ekonomja polityczna zrobi ze mnie człowieka... Powiadano mi, że nauka przyda mi się zczasem — chyba na starość — ale najprzód trzeba zdobywać „czyny“, a do tego prowadzi tylko jedna nauka — pisania „dokładów“, znajomość techniki urzędowej. Otóż ja nie przysposobiłem się do niczego i jestem tylko „barin“, a pan przysposobiłeś się. Proszę teraz radzić, jak się wykręcić.
— Można, można — odezwał się wkońcu Iwan Matwieicz.
Obłomow stanął przed nim i czekał, co powie.
— Można tę sprawę oddać w ręce człowieka znającego się na rzeczy i przelać na jego imię pełnomocnictwa — dodał Iwan Matwieicz.
— A skąd wziąść takiego człowieka? — pytał Obłomow.
— Ja mam kolegę służbowego, Isaj Fomicz Zatiortyj. Zacina się trochę w mowie, ale człowiek czynny i znający się na rzeczy. Przez trzy lata zarządzał wielkim majątkiem, ale właściciel pozbył się go właśnie z tego powodu, że się zacina. Otóż on wszedł na służbę do nas.
— Ale czy można na nim polegać?
— Gruntownie uczciwa dusza! O niego może pan być spokojnym. Swoje straci, ale swemu panu dogodzi. Dwunasty rok u nas pracuje.
— Jakże on pójdzie, gdy jest na służbie?
— Nic nie znaczy. Weźmie urlop na cztery miesiące. Jak się pan zdecyduje, przyprowadzę go tutaj. Przecież nie pojedzie daremnie...
— Naturalnie, że nie.
— Pan jeszcze zapłaci przejazd, da na przeżycie dziennie, ile będzie uważał, a potem wynagrodzenie, według umowy, po ukończeniu sprawy. Pojedzie...
— Bardzo panu dziękuję. Z wielkiego kłopotu pan mnie wybawił — rzekł Obłomow, podając mu rękę. — Jak on się nazywa?
— Isaj Fomicz Zatiortyj — powtórzył Iwan Matwieicz, ocierając prędko rękę rękawem. Ujął na chwilkę rękę Obłomowa, potem wypuścił, a swoją w tył założył. — Jutro pomówię z nim i przyprowadzę.
— Dobrze. Proszę przyjść na obiad i pogadamy. Bardzo, bardzo wdzięczny jestem — mówił Obłomow, odprowadzając Iwana Matwieicza do drzwi.
Wieczorem tegoż samego dnia w dwupiętrowym domu, zwróconym jedną stroną na ulicę, gdzie było mieszkanie Obłomowa, a drugą na wybrzeże, w pokoju na piętrze siedzieli Iwan Matwieicz i Tarantjew.
Było to tak zwane „zawiedienije“, rodzaj drugorzędnej restauracji. Piętro było przeznaczone dla „panów“, parter dla — „ludzi“. Przed restauracją stało kilka doróżek. Dorożkarze, opuściwszy siedzenie na koźle, pili przy stole herbatę ze spodków, trzymając je w powietrzu, oparte na palcach.
Przed Iwanem Matwieiczem i Tarantjewem stał czajnik z herbatą i butelka rumu.
— Najprawdziwszy jamajski — rzekł Iwan Matwieicz, nalewając sobie do szklanki z herbatą drżącą ręką. — Nie pogardzaj kumie moim traktamentem.
— Przyznaj się, jest za co potraktować — odezwał się Tarantjew. — Dom zawaliłby się ze starości, a nie doczekałby się takiego lokatora.
— Prawda, prawda — potwierdzał Iwan Matwieicz. — A jeżeli nam się uda i Zatiortyj pojedzie na wieś, będzie „mohorycz“.
— Ale ty skąpy jesteś, kumie, trzeba się z tobą targować. Pięćdziesiąt rubli za takiego lokatora.
— Lękam się. Grozi, że się wyprowadzi — zauważył Iwan Matwieicz.
— Ach, ty! Na ludziach się znasz! Gdzie on się przeprowadzi? Jego teraz nie wypędzisz nawet!
— A wesele? Mówią, że się żeni.
Tarantjew zaśmiał się na cały głos.
— On żeni się! Chcesz, załóżmy się, że się nie ożeni. Jemu Zachar i spać nawet pomaga, a kum powiada — żeni się! Dotychczas ja byłem jego dobrodziejem, mój bracie, beze mnie onby z głodu zdechł, albo do więzieniaby trafił. Rewirowy albo gospodarz spytają o co — ani w ząb, nic nie rozumie. Wszystko ja robię. Nic nie rozumie!
— Rzeczywiście prawda: w sądzie powiatowym nie wie, co się robi, w departamencie także, jakich ma chłopów — nie wie. Pusta głowa. Śmiać mi się chciało.
— A kontrakt, kontrakt, ha! jaki z nim zawarliśmy — co? — chwalił się Tarantjew. — Majster z ciebie Iwan Matwieicz do takich rzeczy, jak Bóg miły, majster! Nieraz wspominam ojca! I ja byłem nie byle jaki, ale odzwyczaiłem się, Bóg widzi, odzwyczaiłem się. Jak tylko zacznę pisać — wnet mi łzy płyną... A ten — nie czytając, machnął tylko piórem — i podpisał. A tam wszystko — ogrody, stajnie — wozownie.
— Tak, tak, kumie, póki nie wyginęły bałwany na Rusi, które podpisują wszystko, nie czytając, można jeszcze żyć. Inaczej — trzebaby zginąć. Źle się dzieje! Dawniej, jak starzy opowiadają, bywało inaczej. Za dwadzieścia pięć lat służby czego się dosłużyłem? Można tylko na Wyborgskiej stronie przeżyć jako tako, nie wytykając nosa na świat boży. Mam kawałek chleba niezły, nie skarżę się — wszystkiego zjeść nie można. Ale żeby mieszkanie mieć na Litiejnej, dywany, ożenić się posażnie i bogato, dzieci wysoko wyprowadzić, przeszły już te czasy. I gęba już nie taka i palce czerwone... tak, poco wódkę pijesz... A jakże nie pić? Spróbuj! Gorzej, niż lokaj — mówię! Teraz i lokaj takich butów jak ja nie nosi, koszulę codziennie zmienia... Wychowanie nie takie już — teraz górę wzięli smarkacze, kręcą się, czytają, gadają po francusku...
— A na niczem się nie znają! — dodał Tarantjew.
— Nie, bracie, znają się. Teraz sprawy nie tak idą, prościej... wszędzie nam szkodzą. — Tak nie trzeba pisać — powiadają — to zbyteczna pisanina, tylko czas się traci, można prędzej... Przeszkadzają, psują.
— A kontrakt podpisany! Nie zepsuli nic! — wtrącił Tarantjew.
— To już święta rzecz. Wypijmy kumie! Jak wyślę Zatiortego, ten go wyssie trochę, a reszta dostanie się sukcesorom...
— Ale i spadkobiercy — trzecia linja. Dziesiąta woda na kisielu.
— Boję się tylko, aby się nie ożenił — dodał Iwan Matwieicz.
— Nie bój się, mówię ci. Wspomnisz moje słowo.
— Czyż tak? — wesoło spytał Iwan Matwieicz. — Widzę ja, jak wytrzeszcza oczy na moją siostrę — dodał szeptem.
— Co ci Bóg dał? — spytał Tarantjew zdziwiony.
— Milcz tylko! Jak mi Bóg miły — tak.
— No, bracie, — dziwił się Tarantjew, powoli przytomniejąc ze zdziwienia. — Mnieby się to i we śnie nie przyśniło. A ona co?
— Co ona? Ty ją znasz — ot co!
Iwan Matwieicz pięścią o stół uderzył.
— Czy ona rozumie swój pożytek? Krowa, prawdziwa krowa! Czy ją uderzysz, czy obejmiesz — zawsze się uśmiecha, jak koń do owsa. Inna na jej miejscu — oj, oj! Ale ja będę czuwać! Rozumiesz, czem to pachnie!
Cztery miesiące! Jeszcze cztery miesiące przymusu, potajemnego widywania się, podejrzanych spojrzeń i uśmiechów! — myślał Obłomow, idąc po wschodach do Iljinskich. — Mój Boże! Kiedy to się skończy? A Olga będzie nalegać — dziś, jutro. Ona tak naciska zawsze, taka nieustępliwa! Trudno ją przekonać...
Obłomow doszedł prawie do pokoju Olgi, nie spotkawszy nikogo. Olga siedziała w swoim maleńkim bawialnym pokoju i zagłębiona była w czytanie jakiejś książki.
Stanął nagle przed nią, tak, że drgnęła. Potem z łagodnym uśmiechem na twarzy wyciągnęła ku niemu rękę. Oczy błądziły, jak gdyby jeszcze były zajęte czytaniem.
— Sama jesteś?
— Tak. Ciotka wyjechała do Carskiego Sioła. Chciała mnie wziąść ze sobą. Będziemy na obiedzie prawie sami. Przyjdzie tylko Marja Siemionówna. Inaczej nie mogłabym cię przyjąć. Dzisiaj nie można jej powiedzieć. Jak to przykro. Ale jutro — dodała, uśmiechając się. — A cóż, gdybym ja dzisiaj wyjechała do Carskiego Sioła? — spytała żartobliwie.
Obłomow milczał.
— Jesteś zmartwiony? — spytała.
— Otrzymałem list ze wsi — odpowiedział bezdźwięcznym głosem.
— Gdzie list? Masz go przy sobie?
Dał jej list.
— Nic nie mogę wyczytać — zauważyła, spojrzawszy na pismo.
Ilja Iljicz wziął list z jej rąk i przeczytał głośno. Zamyśliła się.
— Cóż teraz? — spytała, pomilczawszy chwilkę.
— Dzisiaj radziłem się z bratem gospodyni — odpowiedział. — Poleca mi pełnomocnika, Isaję Fomicza Zatiortyja. Polecę mu wszystko uregulować.
— Obcemu, nieznajomemu człowiekowi! — ze zdziwieniem powiedziała Olga. — Odbierać „obroki“, regulować sprawy włościańskie, sprzedawać zboże...
— Powiada, że to jest najuczciwszy człowiek, od dwunastu lat z nim razem w urzędzie służy... Tylko zacina się trochę w mowie...
— A cóż to za człowiek, brat twojej gospodyni? Czy go znasz?
— Nie. Zdaje się jednak, że to pewny, poważny człowiek czynu. Mieszkam w jego domu. Wstydziłby się oszukiwać mnie!
Olga milczała i siedziała, spuściwszy oczy.
— Inaczej musiałbym jechać sam — zaczął Obłomow. — Przyznam się, nie życzyłbym sobie tego. Odzwyczaiłem się podróżować naszemi drogami; szczególnie w zimie nigdy nawet nie jeździłem.
Olga wciąż siedziała milcząco ze wzrokiem spuszczonym, poruszając lekko końcem swego bucika.
— Gdybym nawet pojechał — ciągnął dalej Obłomow — to z tego stanowczo nie byłoby pożytku i nic zrobić nie zdołam: chłopi mnie oszukają, starosta powie, co zechce, a ja będę musiał mu wierzyć; pieniędzy da tyle, ile zechce. Ach, Andrzeja brak — on wszystko by potrafił! — dodał ze smutkiem.
Olga uśmiechnęła się. Zaśmiały się tylko usta, bo serce przepełnione było goryczą. Poczęła patrzeć przez okno i przymrużywszy jedno oko śledziła przejeżdżające powozy.
Obłomow mówił dalej.
— Pełnomocnik ten zarządzał już wielkim majątkiem, ale stracił miejsce dlatego właśnie, że zacinał się trochę. Ja wręczę mu pełnomocnictwo, oddam plany, on zarządzi kupno materjałów potrzebnych do budowy, odbierze „obroki“, sprzeda ziarno, przywiezie pieniądze, a wtedy... Jak ja rad jestem, moja miła Olgo — mówił, całując jej rękę — że nie potrzebuję opuszczać ciebie. Jabym nie przeżył rozłąki — sam jeden na wsi, bez ciebie... to okropne! Ale teraz musimy być bardzo ostrożni!
Spojrzała na niego szeroko otwartemi oczyma i milczała.
— Tak — począł znowu mówić powoli, zacinając się prawie — widywać się rzadko. Wczoraj znowu u nas zaczęło się gadanie, nawet już po stronie gospodyni... a ja nie życzę sobie tego... Jak się tylko moje sprawy uregulują, pełnomocnik zarządzi budowę domu, przywiezie pieniądze... wszystko to się skończy do roku... wtenczas już nie będziemy się rozłączać, powiemy ciotce i... i...
Spojrzał na Olgę — ona wpadła w omdlenie. Głowę miała schyloną na stronę, usta zsiniałe. Obłomow nie zauważył, będąc u szczytu swoich marzeń, że przy słowach: „jak się tylko moje sprawy uregulują, pełnomocnik zarządzi budowę domu...“, Olga pobladła i nie słyszała już dokończenia.
— Olga! Mój Boże! Ona zemdlała! — krzyknął i zadzwonił.
— Panience źle się zrobiło! — rzekł do wchodzącej Katji. — Wody! Spirytusu! Prędzej!...
— Mój Boże! Cały ranek taka była wesoła! — szeptała Katja. — Co to się stało?
Przyniosła od ciotki spirytus i ze szklanką wody kręciła się przy niej.
Olga wróciła do przytomności, wstała przy pomocy Katji i Obłomowa z fotelu i chwiejąc się odeszła do swego sypialnego pokoju.
— To minie... — powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem. — Nerwy... Źle spałam tej nocy. Katja, zamknij drzwi.
Zwróciła się do Obłomowa.
— Proszę trochę poczekać... wzmocnię się i wrócę.
Obłomow pozostał sam. Przykładał do drzwi ucho, zaglądał przez dziurkę od klucza — lecz nie słyszał i nie widział.
Po półgodzinnem czekaniu, poszedł korytarzem do garderoby i spytał Katji:
— Jak się ma panienka?
— Nieźle. Położyła się, a mnie kazała wyjść. Gdy weszłam, panienka siedziała w fotelu.
Obłomow znowu wszedł do bawialnego pokoju, znowu zaglądał — nic, cisza.
Zastukał we drzwi leciuchno — nie było odpowiedzi.
Siadł i zamyślił się. Wiele przemyślał przez te półtorej godziny, wiele zmian nastąpiło w jego poglądach, wiele powstało nowych postanowień. Zdecydował się nareszcie sam pojechać na wieś razem z pełnomocnikiem, ale wpierw otrzyma zezwolenie ciotki na pobranie się z Olgą, zaręczy się, poprosi Iwana Gerasimowicza, żeby wyszukał mieszkanie, a nawet pożyczy pieniędzy — niewiele, tyle tylko, aby wystarczyło na sprawienie wesela.
Dług można będzie spłacić po sprzedaży zboża. Ale sam Obłomow mocno posmutniał. Ach, Boże mój! Jak wiele zmienić się może w ciągu jednej minuty! Na wsi poradzę się z pełnomocnikiem, jak ściągnąć „obroki“. Wkońcu Sztolc się odezwie. On może dać pieniądze, potem przyjedzie i urządzi Obłomówkę wzorowo, przeprowadzi wszędzie drogi, zbuduje mosty, wystawi szkołę... A potem on z Olgą... Boże mój! To przecież szczęście! Dlaczego mu dotychczas to wszystko nie przyszło do głowy!
Nagle uczuł, że mu jest lekko i wesoło. Począł przechadzać się z kąta w kąt, nawet zlekka trzaskał w palce i ledwie nie krzyknął z radości. Zbliżył się do drzwi Olgi i półgłosem odezwał się:
— Olga! Olga! Coś pani powiem — szeptał przyłożywszy usta do drzwi. — Coś nieoczekiwanego...
Zdecydował się nawet nie odjeżdżać dziś, doczekać się powrotu ciotki.
— Dziś jeszcze oświadczę się i odjadę jako narzeczony.
Drzwi cicho się otworzyły i stanęła Olga. Obłomow spojrzał na nią i nagle upadł na duchu. Radość jego jak w wodę wpadła. Zdawało się, że Olga postarzała się nagle. Była bladą, ale oczy błyszczały. W zaciśniętych ustach, w każdym rysie twarzy widać było wewnętrzne natężenie myśli, okutej jak lodem zewnętrznym spokojem i nieruchomością.
W jej spojrzeniu wyczytał decyzję — jaką? Jeszcze nie wiedział, tylko serce jego biło mocno, jak nigdy. Takich chwil nie przeżywał jeszcze w życiu swojem.
— Słuchaj Olgo, nie patrz na mnie tak — ja się boję — rzekł. — Obmyśliłem wszystko inaczej urządzić... — mówił powoli, zniżając głos i zatrzymując się, usiłując też odgadnąć nowy dla niego wyraz jej oczu i wymowę brwi. — Zdecydowałem się sam wyjechać na wieś razem z pełnomocnikiem, ażeby tam... — kończył ledwie dosłyszalnym głosem.
Olga milczała, wpatrując się w niego pilnie, niby w widziadło.
Obłomow domyślał się, jaki wyrok go czeka. Ujął kapelusz i przewlekał zapytanie, lękając się, usłyszeć fatalnego wyroku, może nawet bez apelacji. Nareszcie zapanował nad sobą.
— Czy dobrze zrozumiałem? — spytał zmienionym głosem.
Olga powoli z uczuciem dobroci, na znak zgody, głową skinęła. Obłomow, chociaż już przedtem zamiar jej odgadł, stał przed nią nieruchomy.
Wydawała się nieco wzruszoną, ale była spokojną i nieruchomą, jak posąg z kamienia. Był to ten niezwykły spokój, kiedy w skupieniu powzięty zamiar lub głęboko poruszone uczucie dają człowiekowi tyle siły, że może na krótką chwilę zapanować nad sobą. Podobną była do ranionego, który zacisnął ranę, ażeby wypowiedzieć ostatnie słowa — i umrzeć.
— Czy ty nie znienawidzisz mnie? — zapytał.
— Za co? — odezwała się słabym głosem.
— Za wszystko, co zrobiłem z tobą...
— Cóż ty zrobiłeś?
— Kochałem ciebie i miłością moją obraziłem cię.
Olga uśmiechnęła się boleśnie.
— Za to — mówił Obłomow z pochyloną głową — żeś pomyliła się... Może mi przebaczysz, gdy przypomnisz sobie, jak uprzedzałem cię, że wstyd ci będzie, gdy potrzeba będzie przyznać się do omyłki...
— Ja nie przyznaję się... tylko serce mnie tak boli, tak boli... — powiedziała i zatrzymała się, ażeby zaczerpnąć oddechu.
— Ze mną gorzej, ja godzien tego — odpowiedział Obłomow — ale dlaczego ty się męczysz?
— Jest to kara za moją pychę. Ukaraną zostałam. Ufałam zbytnio w siły własne. W tem była moja omyłka, ale nie w tem, czego ty się lękałeś. Marzyłam ja nie o pięknej twarzy i pierwszej młodości, marzyłam, że ożywię ciebie, że będziesz mógł żyć jeszcze dla mnie, a ty już dawno — umarłeś. Nie przewidziałam tej omyłki, tylkom ciągle czekała, byłam pełną nadziei i... doczekałam się — dopowiedziała westchnąwszy mocno.
Olga zamilkła i usiadła.
— Nie mogę stać — nogi drżą pode mną. Kamień ożywiłby się od tego, com ja robiła — mówiła dalej omdlałym głosem. — Teraz nie zrobię nic, ani kroku nie postąpię, nie pójdę do Letniego Ogrodu, wszystko niepotrzebne — ty już umarłeś! Czy słusznie mówię? — dodała, pomilczawszy. — Nie będziesz mógł obwinić mnie o to, że ja z powodu pychy lub kaprysu rozstałam się z tobą.
Obłomow przecząco głową skinął.
— Czy przekonałeś się, że nic nam nie zostało, żadnej nadziei?
— Tak — odpowiedział. — Prawda. Lecz może — dodał niepewnym głosem — za rok...
Nie miał odwagi zadać ostatniego ciosu własnemu szczęściu.
— Czyż myślisz w samej rzeczy, że za rok możesz uporządkować swoje sprawy majątkowe i życie? — pytała. — Pomyśl!
Obłomow westchnął i zamyślił się. Walczył z sobą. Olga odgadła tę walkę z jego twarzy.
— Słuchaj! — poczęła mówić — ja teraz długo wpatrywałam się w portret mojej matki i z jej oczu zaczerpnęłam rady i siły. Jeśli ty teraz jak człowiek uczciwy... Pamiętaj Ilja, my nie dzieci i nie bawimy się — rzecz dotyczy całego życia! Zapytaj własnego sumienia i powiedz, ja ci uwierzę, ja znam ciebie: czy ci wystarczy siły na całe życie? Czy będziesz dla mnie tem, czego mi potrzeba? Znasz mnie, rozumiesz przeto, co chcę powiedzieć. Jeśli ty po namyśle i śmiało powiesz tak: ja cofam moje postanowienie. Oto moja ręka, pójdziemy razem, gdzie chcesz, za granicę, na wieś, nawet na Wyborgską stronę!
Obłomow milczał.
— Gdybyś wiedziała, jak ja kocham ciebie...
— Ja czekam nie zapewnień miłości, lecz krótkiej odpowiedzi — przerwała prawie sucho.
— Nie męcz mnie, Olga! — rzekł prawie w rozpaczy.
— Cóż, Ilja, mam słuszność, czy nie?
— Tak, — jasno i stanowczo odpowiedział Obłomow. — Masz słuszność!
— Zatem, musimy się rozstać — rzekła stanowczo — zanim wróci ciotka i zobaczy, jak jestem zdenerwowana.
Obłomow nie odchodził.
— Gdybyś się nawet ożenił — cóż potem?
Milczał.
— Zasypiałbyś coraz głębiej, zapadał coraz niżej. Czy nie tak? A ja? Widzisz, jaką jestem. Ja nie zestarzeję się, nie zmęczę się życiem nigdy. Z tobą musielibyśmy żyć z dnia na dzień — czekać Bożego Narodzenia, potem zapust, jeździć z wizytami, tańczyć i nie myśleć o niczem. Kładąc się spać, dziękowali byśmy Bogu, że dzień minął, a rano budzilibyśmy się z pragnieniem, aby dzień dzisiejszy był podobny do wczorajszego... oto nasza przyszłość — czy tak? Czy to życie? Ja zwiędnę, umrę... zaco, Ilja? Czy będziesz szczęśliwy?...
Obłomow zmęczonem spojrzeniem powiódł po suficie, chciał się ruszyć, uciekać — nogi go nie słuchały. Chciał coś powiedzieć — ślina zasychała mu w ustach, język nie poruszał się, głos nie wydobywał się z piersi. Wyciągnął do niej rękę.
— A zatem... — rozpoczął zdławionym głosem, ale nie dokończył. Wzrokiem tylko dopowiedział: przebacz!
I Olga chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Wyciągnęła tylko rękę, ale ręka nie dotknąwszy się jego ręki, opadła. Chciała wymówić: bądź zdrów! — ale głos urwał się i zadźwięczał fałszywą nutą. Twarz wykrzywiła się drganiem, położyła rękę na jego głowie i ramieniu i wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Zdało się jej, że wszelką broń z rąk jej wyrwano. Opuścił ją rozum. Pozostała tylko dusza kobieca, bezbronna wobec bezbrzeżnego smutku.
— Bądź zdrów! Bądź zdrów! — zdołała tylko wymówić śród łkania.
Obłomow milczał i z przerażeniem patrzył na łzy, nie mając odwagi ich powstrzymywać. Nie odczuwał żalu ani do niej ani do siebie. Sam był tylko godzien litości. Olga osunęła się na fotel i, przytuliwszy chustkę do oczu, oparła się o stół i płakała gorzko. Łzy płynęły, nie jak niegdyś w parku, nagle, gorącym strumieniem, skutkiem nagłego, nieoczekiwanego bólu, lecz płynęły beznadziejnie, jak zimny potok, jak deszcz jesienny, bezlitośnie spadający na pola.
— Olgo! — odezwał się Obłomow — dlaczego szarpiesz własną duszę? Ty kochasz mnie, ty nie przeżyjesz rozłąki. Weź mnie, jakim jestem, kochaj to, co znajdziesz we mnie dobrego...
Olga przecząco kiwała głową, nie podnosząc jej.
— Nie, nie!... — wymówiła z wysiłkiem. — O mnie i o mój smutek nie lękaj się. Ja go wypłaczę, a potem płakać przestanę. Teraz nie przeszkadzaj płakać... odejdź... Ach, nie! Nie odchodź! Pan Bóg karze mnie! Czuję taki ból, taki ból... tu... koło serca...
Rozpoczęło się znowu szlochanie.
— A jeśli ból nie minie, gdy zdrowie twoje zachwieje się... — mówił. — Takie łzy — to trucizna. Olgo! Aniele mój! Nie płacz, zapomnij wszystko...
— Nie, pozwól mi wypłakać się. Ja płaczę nie o przyszłość, ale przeszłości nieraz szkoda — wymówiła z trudem. — Przeszłość zbladła, minęła. Nie ja płaczę, wspomnienia moje łkają! Lato... park... pamiętasz? Mnie żal naszej alei, żal bzów... Wszystko to przyrosło do serca, boli, gdy się odrywa...
Olga w rozpaczy kiwała głową i łkała, powtarzając:
— O, jak boli, boli...
— Jeśli umrzesz... — z przerażeniem krzyknął Obłomow. — Pomyśl Olgo...
— Nie — przerwała mu, podniósłszy głowę i mówiąc przez łzy. — Teraz dopiero dowiedziałam się, że kochałam w tobie to co chciałam, aby w tobie było, co wskazywał Sztolc, cośmy wymarzyli z nim razem. Ja kochałam przyszłego Obłomowa! Ty jesteś łagodnym, uczciwym człowiekiem, Ilja, pełen czułości, jak gołąb. Chowasz głowę pod skrzydło i nic nie chcesz widzieć więcej; gotów jesteś całe życie gruchać jak gołąb pod strzechą... ja inną jestem: tego dla mnie za mało. Jeszcze mi czegoś trzeba, czego? Nie wiem! Czy możesz powiedzieć, co to jest, czego mnie braknie, dać mi to wszystko, ażebym ja... A uczucie? Gdzie go niema...
Obłomowi zachwiały się nogi. Usiadł w fotelu i chustką otarł ręce i czoło.
Słowa były ostre. Głęboko dotknęły Obłomowa. Doznał wrażenia wewnętrznego oparzenia, gdy zewnątrz wiało na niego chłodem. W odpowiedzi uśmiechnął się boleśnie, bólem wstydu jak żebrak, któremu ktoś wymawiał jego nędzę. Siedział z tym uśmiechem bezsilności, osłabiony wzruszeniem i obrazą. Przygasły wzrok jego zdawał się jasno mówić: „tak, nędzarzem jestem, godnym litości... bijcie mnie... bijcie...“
Olga spostrzegła nagle ile trucizny było w jej słowach. Rzuciła się do niego.
— Przebacz mi mój drogi — przemówiła miękko, jakby przez łzy. — Ja nie wiem co mówię... szalona jestem... Zapomnij wszystko... niech będzie tak, jak było między nami...
— Nie! — zaprzeczył Obłomow wstając i stanowczym ruchem ręki, wstrzymując jej poruszenie. — Tak nie pozostanie! Nie trwóż się tem, żeś powiedziała prawdę — zasługuję na to — dokończył gorzko.
— Ja jestem marzycielką, fantastyczką! — mówiła. — Nieszczęsny charakter. Dlaczego inne... dlaczego Soniczka tak szczęśliwa...
Płakać poczęła.
— Odejdź! — rzekła stanowczym głosem, szarpiąc chusteczkę. — Ja nie wytrzymam... przeszłość jest jeszcze dla mnie drogą.
Olga znowu zakryła twarz chustką i starała się stłumić łkanie.
— Dlaczego wszystko przepadło? — podnosząc głowę, spytała nagle. — Kto przeklął ciebie Ilja? Cożeś ty złego zrobił? Ty jesteś dobry, rozumny, czuły, szlachetny i... i... giniesz. Co ciebie gubi? Jak się to zło nazywa?
— Ma swoję imię... — rzekł cicho.
Olga pytającem spojrzeniem, pełnem łez, spojrzała na niego.
— Obłomowszczyzna! — wyszeptał.
Potem ujął jej rękę, chciał pocałować i nie mógł, tylko mocno przycisnął do ust i gorące łzy kroplami spadały jej na palce.
Nie podnosząc głowy, nie pokazując jej twarzy, Obłomow odwrócił się i wyszedł.
Bóg wie gdzie błądził, co robił cały dzień, ale do domu wrócił dopiero późną nocą. Gospodyni pierwsza usłyszała stukanie w bramę i szczekanie psa, obudziła śpiącą Anisję i Zachara i powiedziała, że barin wrócił..
Ilja Iljicz prawie nie dostrzegł, kiedy go Zachar rozebrał, zdjął buty i narzucił na niego szlafrok.
— Co to? — zapytał, spojrzawszy na szlafrok.
— Gospodyni dziś przyniosła, wyprała i naprawiła.
Obłomow usiadł i nie ruszył się z fotelu.
Dokoła niego był senny spokój i ciemność. Siedział, oparty o rękę i nie spostrzegł, jak się ściemniło; nie słyszał jak zegar wybijał godziny. Umysł jego utonął w chaosie splątanych, niejasnych myśli, które unosiły się jak obłoki na niebie, bez echa i bez związku ze sobą — nie mógł on żadnej zatrzymać.
Serce mu zamarło, życie w nim zgasło. Powrót do życia, do jego ruchu prawidłowego drogą naturalnego naporu sił, odbywał się powoli.
Dopływ sił był bardzo ciężki. Obłomow zatracił zupełnie świadomość życia i nie odczuwał ani zmęczenia, ani żadnych potrzeb. Mógł leżeć jak kamień całymi dniami, albo cały dzień chodzić, jechać, ruszać się jak maszyna.
Pomału, z wielkim wysiłkiem ducha, albo wyrabia się w człowieku poddanie się losowi — i wtedy organizm powoli odzyskuje wszystkie funkcje życia; albo rozpacz złamie człowieka, a wtenczas już nie dźwignie się on z upadku; zależne to oczywiście od charakteru człowieka i smutku, który go przygniótł.
Obłomow nie wiedział czy siedzi, siedział nawet machinalnie, nie spostrzegłszy kiedy zawitał ranek; słuchał, ale nie słyszał, suchego kaszlu staruszki, jak stróż począł rąbać drzewo, jak w domu rozlegało się stukanie i chodzenie; patrzył i nie widział, jak gospodyni z Akuliną poszły na targ, przesuwając się pod jego oknami.
Ani pianie kogutów, ani szczekanie psa, ani skrzypienie bramy nie mogły go wyprowadzić z tego osłupienia, w jakie zapadł. Nie słyszał brzęku filiżanek, ani syczenia samowaru.
Około dziewiątej Zachar tacą otworzył drzwi do gabinetu Obłomowa, zgiął nogę, jak zwykle, ażeby nią drzwi za sobą przymknąć i, jak zwykle nie trafił, ale tacę utrzymał. Nawymyślał, swoim zwyczajem, tacy i filiżankom, wiedząc o tem, że ztyłu czuwa Anisja i gdy tylko cokolwiek spadnie z tacy, ona w lot to podchwyci i zawstydzi go.
Trzymając mocno tacę i przytrzymając ją brodą, doszedł szczęśliwie do łóżka Obłomowa i miał już zamiar postawić ją na stole przy łóżku i rozbudzić go, gdy spostrzegł ze zdziwieniem, że pościel nietknięta, a barina niema!
Poruszył się nagle zdziwiony i filiżanki spadać poczęły na podłogę. Zachar począł je chwytać w powietrzu, chwiał tacą — i wszystko spadało. Na tacy pozostała tylko jedna łyżeczka.
— Co to za napaść! — mówił, patrząc jak Anisja zbierała kawałki cukru, chleb i potłuczone filiżanki. — A gdzież barin?
Obłomow siedział w fotelu z twarzą zmienioną do niepoznania. Zachar spojrzał na niego i otworzył usta.
— Dlaczego to, Ilja Iljicz, przesiedzieliście całą noc w ubraniu, nie kładąc się do łóżka? — spytał.
Obłomow powoli odwrócił głowę, mętnym wzrokiem spojrzał na Zachara, na rozlaną kawę, na rozrzucony po podłodze cukier.
— A ty dlaczego stłukłeś filiżankę? — zapytał i zbliżył się do okna.
Śnieg padał obficie i płatkami pokrył ziemię.
— Śnieg, śnieg, śnieg! — powtarzał bezmyślnie, patrząc na śnieg, gęstą warstwą pokrywający parkan, płoty i grzędy w ogrodzie. — Wszystko zasypał! — szeptał z rozpaczą. Położył się do łóżka i zasnął snem kamiennym.
Minęło już południe, gdy skrzyp drzwi go obudził. Przez drzwi przesunęła się obnażona ręka gospodyni z talerzem, na którym dymił się „pirog“.
— Dziś niedziela — odezwał się łagodny głos — „pirog“ piekliśmy. Może pan zechce zakąsić.
Obłomow nie odpowiadał. Leżał w gorączce.
Rok minął od czasu choroby Ilji Iljicza. Wiele zmian w różnych stronach świata przyniósł ten rok: tu wzburzył kraj, ówdzie uspokoił; tam zgasło jakieś światło świata, ówdzie zapłonęło inne; tam świat poznał nową tajemnicę życia, ówdzie ziemia pochłonęła całe pokolenia wraz z ich mieszkaniem i dorobkiem. Gdzie zanikało życie, tam zaraz, jak młoda trawa, budziło się inne.
I na Wyborgskiej stronie, w domu wdowy Pszenicynowej — chociaż dnie i noce upływały spokojnie, nie przynosząc wielkich i niespodziewanych zmian w jednostajnem życiu; chociaż cztery pory roku minęły w takim samym porządku, jak poprzednie, — życie się nie zatrzymało; zmieniało się tylko, lecz zmieniało się tak powoli, jak powoli odbywają się geologiczne przeobrażenia kuli ziemskiej. W jednem miejscu niewidzialnie osuwa się góra, w drugiem morze przez całe wieki przynosi namuł lub ucieka od brzegów i tworzy nowe lądy.
Ilja Iljicz wyzdrowiał. Pełnomocnik Zatiortyj wyjechał na wieś i przysłał pieniądze za sprzedane zboże, zaco otrzymał zwrot kosztów podróży, dzienne utrzymanie i wynagrodzenie za pracę.
Co się zaś tyczy „obroków“ Zatiortyj pisał, że ściągnąć jest niepodobieństwem: chłopi, jedni zrujnowani, drudzy rozbiegli się w różne strony i niewiadomo gdzie są, lecz na miejscu zbiera wiadomości.
O drodze i o mostach zawiadamiał, że niema się z czem śpieszyć: chłopi na targi wolą jechać z góry na górę i przebywać przepaście, niż pracować nad budową nowej drogi i mostu.
Słowem, otrzymane wiadomości i pieniądze zadowolniły Obłomowa. Nie był zmuszony do ostateczności odbywania podróży osobiście i miał spokój do przyszłego roku.
Pełnomocnik wydał także dyspozycje co do budowy domu: wyrachował wraz z budowniczym ile i jakiego materjału będzie potrzeba, a staroście dał polecenie, ażeby z rozpoczęciem wiosny zbudował szopę na skład cegły, woził drzewo, tak, aby Obłomow mógł tylko przyjechać na wiosnę i z błogosławieństwem bożem rozpocząć budowę.
Do tego czasu miał już nadzieję ściągnąć „obroki“ i zbudować nowy folwark — tak, że wydatki byłoby z czego pokryć.
Ilja Iljicz po wyzdrowieniu długo był zasępiony: całemi godzinami przesiadywał w chorobliwem zamyśleniu, czasem nie odpowiadał na zapytania Zachara i nie zauważał jak ten opuszczał na ziemię filiżanki, nie zmiatał kurzów lub gospodyni przychodziła w każde święto z „pirogiem“ — i zastawała go we łzach.
Potem powoli, zamiast żywego smutku, przyszła obojętność. Ilja Iljicz całymi dniami przypatrywał się, jak padał śnieg i tworzyły się góry na dworze i na ulicy, jak pokrył drwa, ułożone na dziedzińcu, kurniki, budę dla psa, ogród i grzędy, jak ze słupów ogrodzenia tworzyły się piramidy, jak wszystko zamarło i pokryło się białym całunem.
Słyszał tylko co rana trzeszczenie młynka od kawy, skakanie i ujadanie psa na łańcuchu, czyszczenie butów przez Zachara i jednostajny ruch wahadła zegarowego.
Jak dawniej, przychodziła do niego gospodyni z propozycją kupna tego lub owego lub zjedzenia czegokolwiek; przybiegały dzieci gospodyni, a on z łagodną obojętnością rozmawiał z gospodynią, dzieciom zadawał lekcje, przysłuchiwał się jak czytają i z ledwie widocznym uśmiechem słuchał ich dziecinnego szczebiotania.
Góra osuwała się powoli, morze oddalało się od brzegów lub zbliżało — i Obłomow pomału wchodził w tryb swego normalnego życia.
W marcu przyleciały skowronki, w kwietniu wyjęto podwójne okna w jego pokoju i oświadczono, że lody na Newie spłynęły.
Obłomow przechadzał się po ogrodzie, potem poczęto sadzić jarzyny, przyszły różne święta: pierwszego Maja, Zielone święta — ubierano domy w zielone gałązki, w lasku pijano herbatę.
Na początku lata poczęto mówić o dwóch wielkich uroczystościach domowych: na św. Jana przypadały imieniny „braciszka“, a na Eljasza — Obłomowa — były to dwie ważne epoki. Gdy gospodyni widziała na targu śliczną ćwiartkę cielęciny lub udało się jej upiec doskonały „pirog“ — mówiła:
— Ach, gdyby taka cielęcina trafiła się, albo taki „pirog“ udał się w dzień św. Jana lub Eljasza!
Rozmawiano o piątku przed św. Eljaszem, o wczorajszej wycieczce piechotą do Prochowni, na cmentarz Smoleński, do Kołpina.
Przed oknami znowu odzywać się poczęło gdakanie kwoki i pisk nowego pokolenia kurcząt; pieczono „pirogi“ z kurczętami i świeżemi grzybami, zjawiły się świeżo kiszone ogórki, a wkrótce potem i jagody.
— „Potrocha“ — rzekła gospodyni do Obłomowa — już teraz mi dobrze. Wczoraj za dwie pory małe żądano siedem grzywien, ale zato łosoś jest świeży, a boćwinę codziennie nawet można gotować.
Gospodarstwo w domu wdowy Pszenicynowej było w stanie kwitnącym, nietylko dlatego, że Agafja Matwiejewna była wzorową gospodynią, że gospodarstwo było jej jedynem zajęciem, ale i dlatego jeszcze, że Iwan Matwieicz Muchojarow był pod względem gastronomicznym skończonym Epikurejczykiem.
Więcej, niż niedbałym był on co do ubrania i bielizny. Ubranie nosił całemi latami, a na kupno nowego wydawał pieniądze z obrzydzeniem i gniewem, nie wieszał go starannie, lecz rzucał na kupę, do kąta; bieliznę, jak robotnik, zajęty brudną robotą, zmieniał tylko w sobotę, ale na jedzenie — nie żałował wydatków.
Pod tym względem miał on własną logikę, wyrobioną od czasu objęcia urzędowania: nie zobaczą co masz w brzuchu i nie będą robić niepotrzebnych uwag; tymczasem złoty łańcuszek przy zegarku, nowy frak, dobrze wyczyszczone buty — wszystko to wywołuje niepotrzebne rozmowy.
Dlatego też na stole Pszenicynych bywała cielęcina pierwszego gatunku, bursztynowy jesiotr, białe jarząbki. Niekiedy Iwan Matwieicz sam obchodził i obwąchiwał cały targ — jak pies legawy, zaglądał do sklepów Milutina, pod połą przyniósł tuczoną pulardę, i nie żałował czterech rubli na indyka.
Wino kupował w wielkich składach, sam chował je i sam wydobywał w razie potrzeby, ale na stole oprócz karafeczki zwykłej gorzałki, nikt u niego nic innego nie widział. Wino wypijał w swoim pokoju.
Gdy z Tarantjewym wyjeżdżał łowić ryby, w kieszeni miał zawsze schowaną butelkę wysokiego gatunku madery, a kiedy pijali w restauracji herbatę przynosił zawsze rum ze sobą.
Powolne osadzanie się lub występowanie dna morskiego mogło odbywać się spokojnie, ale ani Anisja, ani gospodyni, które związały się ze sobą niezmąconą przyjaźnią, z pewnością, uwagi na to nie zwracały.
Obłomow, widząc jak gospodyni interesuje się jego sprawami, zaproponował jej, niby żartem, by wzięła na siebie wszystkie troski jego wyżywienia i uwolniła go od wszelkich kłopotów.
Radość rozlała się na jej twarzy, nawet uśmiechnęła się z zadowoleniem. Jakże się rozszerzał zakres jej działalności: zamiast jednego, dwa gospodarstwa, a właściwie jedno, ale jakie wielkie! Oprócz tego miałaby do pomocy Anisję.
Agafja Matwiejewna pomówiła z bratem, a na drugi dzień z kuchni Obłomowa wszystko było przeniesione do kuchni Pszenicynowej; jego srebro i naczynie przeniesiono do jej bufetu; Akulina została zdegradowaną — z kucharki na dozorczynię drobiu i ogrodniczkę.
Wszystko poszło wielkim trybem: kupno cukru, herbaty, prowjantów, solenie ogórków, kiszenie jabłek i wiśni, smażenie konfitur — wszystko odbywało się na wielką skalę.
Agafja Matwiejewna urosła; Anisja puściła w ruch swoje ręce jak orlica skrzydła, życie zakipiało dokoła i popłynęło szeroką rzeką.
Obłomow jadał obiad o godzinie trzeciej razem z rodziną Pszenicynowej; braciszek tylko jadał osobno, po nich już, w kuchni, gdyż zwykle późno wracał z urzędowania.
Herbatę i kawę przynosiła Obłomowowi sama gospodyni, nie Zachar, jak dawniej. Zachar, gdy chciał, ścierał kurze, a gdy niechciał, wbiegała Anisja jak wicher i częściowo fartuchem, częściowo ręką — nieraz nosem prawie — wszystko zmiatała, ścierała, zdmuchiwała, porządkowała i znikała. Gdy Anisja była zajęta, sama gospodyni, jak tylko Obłomow wyszedł do ogrodu, zaglądała do jego pokojów, dojrzawszy jakiś nieporządek, pokiwała głową i, mrucząc coś pod nosem, wytrzepywała poduszki, przejrzała nawleczki, a jeśli trzeba było zmienić — zmieniła, oczyściła okna, zajrzała za oparcie kanapy i odchodziła do siebie.
Powolne osiadanie dna morskiego, osuwanie się góry, zwiększanie się namułu z dodatkiem lekkich wulkanicznych wstrząśnień — wszystko to sprawdziło się w losie i życiu Agafji Matwiejewny, ale nikt, a najmniej ona sama nie spostrzegała tych zmian. Stało się to wszystko widocznem dopiero z powodu licznych, częstych i nieoczekiwanych następstw.
Dlaczego ona od pewnego czasu była jakaś nieswoja?
Dawniej jeśli przepaliła się pieczeń, przegotowała się ryba w zupie, nie dodano do zupy zielonego, ona surowo, ale z godnością robiła uwagę Akulinie i zapominała — teraz, gdy się coś podobnego stało, Agafja Matwiejewna wyskakiwała z za stołu, biegła do kuchni, obsypywała Akulinę wymówkami, a na drugi dzień sama sprawdzała, czy jest zielone, czy nie przegotowała się ryba.
Możnaby pomyśleć, że ona się wstydziła, nie chciała wobec obcego człowieka uchodzić za niedbałą w gospodarstwie, gdzie się skupiała cała jej działalność, gdzie był szczyt jej miłości własnej.
Dobrze. Ale dlaczego dawniej o ósmej godzinie już jej oczy poczynały się zamykać, a o dziewiątej, gdy dzieci położyła do łóżka, i sprawdziła czy ogień w kuchni zgaszony, czy zasuwy od pieca zasunięte, czy już wszystko sprzątnięto — kładła się do łóżka, i wtedy nic nie obudziło jej przed szóstą.
Teraz, gdy Obłomow pojechał do teatru, lub zasiedział się u Iwana Gerasimowicza i długo nie wracał — nie mogła zasnąć, przewracała się z boku na bok, żegnała się, wzdychała, zamykała oczy — lecz sen nie przychodzi!
Ledwie usłyszała stuk kół na ulicy, podnosiła głowę, nieraz zrywała się z pościeli, otwierała okienko i nasłuchiwała — czy to nie on?
Gdy posłyszała pukanie do bramy, narzucała spódnicę, biegła do kuchni, budziła Zachara, Anisję i wysyłała otworzyć bramę.
Może, pomyślą sobie, jest to dowodem uczciwości gospodyni, która nie życzy sobie, ażeby w domu jej panował nieład, ażeby lokator wyczekiwał w nocy na ulicy, aż pijany stróż posłyszy i otworzy, wkońcu — długotrwałe pukanie może obudzić dzieci...
Dobrze. Ale dlaczego, gdy Obłomow zachorował, ona nikogo nie wpuszczała do jego pokoju, zaścielała go wojłokiem i dywanami, zapuszczała rolety i wpadała w złość — ona, taka zwykle dobra i łagodna — gdy Masza lub Wania głośno się bawiły lub śmiały.
Dlaczego w nocy, nie ufając Zacharowi i Anisji, Agafja Matwiejewna przesiadywała przy jego łóżku, oka z niego nie spuszczała, a potem, narzuciwszy płaszcz na siebie, pisała na skrawku papieru wielkiemi literami „Ilja“ biegła do cerkwi, oddawała papierek dla złożenia na ołtarzu i prosiła o modlitwę za jego zdrowie? Dlaczego potem padała na kolana i długo leżała, schyliwszy głową do podłogi; potem biegła na targ i z trwogą wracała do domu, cicho otwierała drzwi i szeptem pytała:
— Co tam?
Możnaby powiedzieć, że jest to nic innego, jak tylko litość, współczucie — zwykłe składniki duszy kobiecej.
Dobrze. Dlaczego, gdy Obłomow, wyzdrowiawszy, całą zimę był posępny, ledwie parę słów do niej przemówił, nie zaglądał do jej pokoju, nie był ciekawy, co ona robi, nie żartował, nie śmiał się — ona schudła, ogarnął ją nagle chłód, niechęć do wszystkiego; mełła kawę — i nie wiedziała co robi, nakładała taką masę cykorji, że pić tej kawy nie było można — i nie czuła tego, jak gdyby była pozbawioną smaku.
Dawniej nikt jej nie widywał zamyśloną, nawet było jej z tem nie do twarzy: zawsze była w ruchu, na wszystko patrzyła pilnie, widziała wszystko — aż oto nagle z moździerzem na kolanach prawie zasypiała, nieruszała się, potem równie nagle poczynała bić tłuczkiem, że aż pies zaszczekał, bo zdawało mu się, że ktoś walił w bramę.
Gdy tylko Obłomow poprawiać się począł, gdy na twarzy jego pokazał się dobry uśmiech, gdy zaczął patrzeć na nią, jak dawniej, zaglądać przez drzwi i żartować — znowu gospodarstwo jej poszło żywiej z małym tylko, oryginalnym odcieniem. Dawniej poruszała się ona przez cały dzień, jak dobrze zbudowana maszyna, regularnie, równomiernie, chodziła cicho, mówiła ani cicho ani głośno, namełła kawy, narąbała cukru, przesiała mąkę, siadała do szycia, a igła w jej ręku poruszała się równo, jak wahadło zegara; gdy wstała — nie gorączkowała się, zatrzymywała się w pół drogi, otwierała szafę, coś wyjmowała, odnosiła — jak maszyna.
A teraz, gdy Ilja Iljicz został niejako członkiem jej rodziny — ona i tłucze w moździerzu i sieje inaczej. O koronkach swoich zapomniała prawie. Czasem siądzie spokojnie i zacznie szyć, nagle gdy usłyszy jak Obłomow każe Zacharowi podać kawę, w jednej chwili zjawia się w kuchni i patrzy pilnie, jakby czegoś szukała, uchwyci łyżeczkę, naleje kawy i przelewa, przypatrując się czy dostatecznie ugotowana, czy odstała się należycie, ażeby z gąszczem mu nie podano, zobaczy, czy jest kożuszek na śmietance.
Jeśli się gotuje jego ulubiona potrawa, Agafja Matwiejewna patrzy na rondel, podnosi pokrywę, powącha, próbuje, potem bierze sama rondel i trzyma na ogniu. Czy miele dla niego migdały, czy tłucze cokolwiek, to z takim zapałem, z takim ogniem, że pot ją oblewa.
Całe jej gospodarstwo — mielenie, tłuczenie, przesiewanie — wszystko to posiada nowy odcień i cel: spokój i wygodę Ilji Iljicza. Dawniej widziała w tem tylko obowiązek, teraz stało się to dla niej przyjemnością. Poczęła żyć swojem życiem — pełnem i różnorodnem.
Ale Agafja Matwiejewna nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje i przyjęła na siebie to słodkie jarzmo bez zastrzeżeń, i sprzeciwiania się, bez uniesień i trwogi, bez namiętności, bez smutnych przeczuć i tęsknot — bez całej gry i muzyki nerwów.
Zdawało się, jak gdyby przyjęła inne wyznanie wiary, oddawała się temu kultowi nie rozumiejąc co to za wyznanie, jakie dogmaty, lecz tylko ślepo spełniała przepisy.
Wszystko to spadło na nią samo przez się — wpadła jak gdyby pod deszcz ulewny, nie cofając się nazad i nie idąc naprzód. Pokochała Obłomowa prosto, jak gdyby po przeziębieniu, dostała nieuleczalnej febry.
Nawet nie podejrzewała co się z nią stało. Gdyby jej ktoś o tem powiedział — byłoby to dla niej nowością — uśmiechnęłaby się i zawstydziła.
Milcząco przyjęła zobowiązania w stosunku do Obłomowa: poznała każdą jego koszulę, obliczyła wszelkie przetarte piętki w jego skarpetkach, wiedziała jaką nogą wstaje z łóżka, uważała kiedy poczyna się tworzyć jęczmień na oku, jakie potrawy i ile zjada, czy jest wesoły lub smutny, czy dobrze spał lub nie, jak gdyby przez całe życie nic innego nie robiła, nie pytając siebie: dlaczego? czem jest dla niej Obłomow? dlaczego się tak niepokoi?
Gdyby ją zapytano, czy kocha go, uśmiechnęłaby się i powiedziała — tak, ale odpowiedziałaby była również tak samo wtedy, gdy Obłomow od tygodnia dopiero mieszkał u niej.
Zaco i dlaczego pokochała go, dlaczego niekochając wyszła zamąż i dożyła trzydziestu lat; teraz nagle, niewiadomo skąd, spadła na nią miłość?
Chociaż miłość nazywają zwykle uczuciem kapryśnem, nieodpowiedzialnem, które rozwija się jak choroba, niemniej podlega ona, jak wszystko na świecie, swoim prawom i przyczynom. A jeśli dotychczas prawa te są mało zbadane, to tylko dlatego, że człowiek, który zachoruje na miłość, nie może spokojnem okiem śledzić jak wrażenie zakrada się do duszy; jak niby snem okuwa rozum; jak z początku oślepia oczy; od jakiej chwili puls, a potem serce poczyna bić mocniej; jak zjawia się, od następnego zaraz dnia, wierność do grobu, dążenie do ofiar; jak powoli niknie własne „ja“ a przechodzi do „niego“ lub do „niej“; jak rozum bezmiernie tępieje, chociaż niezwykle zaostrza się; jak własna wola idzie w niewolę drugiej; jak schyla się głowa, drżą kolana, zjawiają się łzy, gorączka...
Agafja Matwiejewna mało dawniej widywała takich ludzi, jak Obłomow, a jeśli widywała, to zdaleka. Może nawet podobali się jej, ale żyli w innej zupełnie sferze towarzyskiej, tak, że nie miała sposobności zbliżyć się do nich.
Ilja Iljicz nie tak chodził, jak chadzał jej nieboszczyk mąż, sekretarz kolegjalny Pszenicyn, drobnym przyśpieszonym krokiem człowieka zajętego; nie pisał bezustannie w jakiejś kancelarji i nie drżał ze strachu, że spóźni się do „służby“; nie patrzał na każdego tak jak gdyby prosił, ażeby go osiodłał i jechał, ale patrzał na wszystkich i na każdego tak śmiało i swobodnie, jak gdyby żądał poddania się sobie.
Twarz jego nie jest pospolita, czerwona, policzki są białe, delikatne; ręce nie są podobne do rąk „braciszka“ — nie trzęsą się, nie są czerwone, lecz białe i małe. Gdy siada i założy nogę na nogę, gdy głowę podeprze ręką — wszystko to robi powolnie, spokojnie i pięknie. Mówi wcale nie tak, jak brat lub Tarantjew, a nawet jej mąż nieboszczyk. Wiele rzeczy ona nie rozumie nawet, ale odczuwa, że to jest piękne, rozumne, niezwykłe, ale nawet to, co ona rozumie — z ust jego wychodzi inaczej niż u innych.
Bieliznę ma cieniutką, zmienia ją codziennie, myje się mydłem aromatycznem, czyści paznogcie. On cały taki czysty, ładny, może nic nie robić i nie robi, wszyscy za niego robią. Ma Zachara i trzysta jeszcze takich Zacharów!
To barin. On jaśnieje, błyszczy! Taki dobry, chodzi tak miękko, ruchy jego i dotknięcia ręki — to aksamit. Mąż jej, gdy bywało dotknął się — to jak gdyby uderzył! I spogląda on i przemawia tak miękko, z taką dobrocią...
Agafja Matwiejewna nie rozumowała, co to znaczy, a gdyby kto inny usiłował wytłumaczyć jej wrażenia, jakie w jej życiu wywołało zjawienie się Obłomowa, musiałby tylko tak, a nie inaczej je tłumaczyć.
Ilja Iljicz rozumiał jakie było znaczenie jego w tym domu — co on przyniósł ze sobą do tego zapadłego kąta, poczynając od braciszka, aż do psa łańcuchowego, który począł otrzymywać większą porcję kości — ale nie domyślał się jak głęboko sięgało przekonanie o tem znaczeniu i jak nieoczekiwane zwycięstwo odniósł nad sercem gospodyni.
W jej zapobiegliwej trosce o jego wikt, bieliznę i pokoje, widział tylko główne rysy jej charakteru, które spostrzegł od pierwszego zetknięcia się z nią, kiedy Akulina wniosła nagle do pokoju trzepocącego się koguta i kiedy gospodyni, chociaż zmieszana tą pilnością kucharki, zgoła nie na miejscu, zdołała jednak przestrzec, ażeby sklepikarzowi Akulina oddała nie tego, ale szarego koguta.
Agafja Matwiejewna nie umiała nietylko kokietować Obłomowa, dać mu poznać, w jaki bądź sposób, co się w niej dzieje, ale, jak już powiedziałem, ona nie miała świadomości tego, ani nie rozumiała. Zapomniała nawet, że przedtem nic podobnego z nią się nie działo, a miłość jej objawiała się tylko w bezgranicznej usłużności.
Obłomow nie zdawał sobie także sprawy z jej stosunku do niego — uważał to tylko za objaw charakteru. To też uczucie Pszenicynowej, takie normalne, naturalne, bezinteresowne, było tajemnicą dla Obłomowa, dla jej otoczenia, a nawet dla niej samej.
I w samej rzeczy było ono bezinteresowne, gdyż Agafja Matwiejewna stawiała świeczkę w cerkwi, modliła się o jego zdrowie z myślą tylko, ażeby wyzdrowiał, a Obłomow nigdy nie dowiedział się o tem. Siadywała u jego wezgłowia przez noc całą, opuszczała je świtem, a potem mowy o tem nie było nigdy.
Stosunek Obłomowa do niej był daleko prostszy i w oczach jego Agafja Matwiejewna z wiecznie poruszającymi się łokciami, z oczyma troskliwie zatrzymającemi się na każdym przedmiocie, w ciągłem kręceniu się między szafą a kuchnią, między kuchnią, spiżarnią a piwnicą, z jej ogromną znajomością wszystkich gospodarskich tajemnic, była ideałem tego nie objętego okiem, jak ocean, i niewzruszonego spokoju życia, którego obraz niezatarty od dzieciństwa wyrył się w jego duszy pod dachem ojcowskim.
Jak tam ojciec jego, dziad, dzieci, wnuczęta i goście siadywali lub leżeli w leniwym spokoju, wiedząc o tem, że w domu jest wiecznie czujne oko, wpatrzone w ich potrzeby i dbające o nie, i w wiecznym ruchu będące ręce, które obszyją, nakarmią, napoją i spać ułożą — tak też i tu Obłomow, siedząc nieporuszony na miejscu, nie dźwigając się z kanapy, widział, że porusza się koło niego coś żywego i ruchliwego dla jego pożytku, i że gdyby jutro nie zeszło słońce, wichry zakryły niebo chmurami i burza z końca w koniec przelatywała — zupa i pieczeń zjawią się na stole, bielizna będzie wyprana i świeża, pajęczyna zdjęta ze ścian, a on nie będzie wiedział jak to się zrobiło, nie zada sobie trudu pomyślenia o tem, czego pragnie, wszystko będzie odgadnięte, podsunięte pod nos prawie, nie leniwie, szorstko, nie brudnemi rękoma Zachara, lecz z żywem i łagodnem spojrzeniem, z uśmiechem głębokiego przywiązania, czystemi białemi rękami, z obnażonemi łokciami.
Z każdym dniem coraz bardziej zaprzyjaźniał się z gospodynią. Miłość nawet do głowy mu nie przychodziła, taka miłość, jaką przebył niedawno jak jakąś ospę, dur lub gorączkę i drżał, kiedy o niej wspomniał.
Obłomow zbliżał się do Agafji Matwiejewny jak do ognia, który daje wprawdzie ciepło, ale którego kochać nie można.
Po obiedzie chętnie zatrzymywał się u niej przed odejściem do siebie, palił fajkę, przypatrywał się, jak układała w bufecie srebro, jak wyjmowała filiżanki, jak starannie wymyła i wytarła jedną, a nalawszy kawę, podawała przedewszystkiem jemu, badając, czy jest zadowolony.
Długo zatrzymywał spojrzenie swoje na jej pełnem popiersiu, na okrągłych łokciach, ile razy drzwi otworzyły się do jej pokoju, a nawet wtenczas, gdy się długo nie otwierały, trącał je lekko nogą, żartował z nią, bawił się z dziećmi.
Ale nie doznawał przykrości wcale, gdy przez cały ranek nie mógł jej widzieć. Po obiedzie, zamiast pozostać u niej, wychodził często, aby się przedrzemać jaką godzinkę, ale wiedział, że gdy się tylko obudzi, herbata już jest gotowa i czeka na niego niemal w tej samej chwili, gdy się ocknie.
Co najważniejsze, że wszystko to odbywało się spokojnie. Nie dostrzegał obrzęknięć koło serca, nie męczył się myślą o tem, czy ujrzy Agafję Matwiejewnę lub nie, co ona pomyśli, co jej powiedzieć, co odpowiedzieć na jej pytanie, jak spojrzy — nic, nic.
Męczarni bezsennych nocy, słodkich lub gorzkich łez — nie miewał wcale. Siedział, palił fajkę, patrzył jak ona szyje, czasem coś powiedział, najczęściej nic, nic mu nie potrzeba, niechce się iść nigdzie, cicho, spokojnie — wszystko jest pod ręką.
Żadnych ponagleń i żądań nie miała wobec niego Agafja Matwiejewna. Żadne ambitne pragnienia nie powstawały w jego głowie — porywy, dążenie do bohaterskich czynów, dręczące myśli o tem, że czas ucieka, że siły jego marnieją, że w życiu swojem nic nie uczynił ani dobrego ani złego, że próżnuje, że wegetuje, a nie żyje — to wszystko nie mąciło mu spokoju.
Zdawałoby się, że jakaś dobroczynna ręka usunęła go, jak drogocenną roślinę, w cień, aby upały jej nie spaliły, nie uszkodził deszcz, i pielęgnuje go, ochrania.
— Dlaczego tak zgrabnie, Agafjo Matwiejewno, biega igła koło nosa pani — mówił Obłomow. — Pani tak nisko pochyla się, że ja doprawdy lękam się, ażeby pani nie przyszyła nosa do spódnicy.
Uśmiechnęła się.
— Dokończę jeszcze kilka ściegów i podadzą wieczerzę.
— A co na wieczerzę?
— Kapusta kiszona z łososiem. Jesiotra nigdzie już dostać nie można. Wszystkie sklepy obchodziłam, niema. Może się żywy jesiotr trafi — handlarz jeden zamówił — obiecał zatrzymać dla nas kawałek. Cielęcina pieczona...
— To bardzo dobrze! Jaka pani dobra, że pamiętała o tem. Żeby tylko Anisja nie zapomniała.
— A ja tutaj poco? Słyszy pan? Skwierczy — rzekła, otwierając drzwi do kuchni. — Już się piecze.
Agafja Matwiejewna skończyła szycie, odgryzła nitkę, robotę zwinęła i odniosła do sypialnego pokoju.
Obłomow przysuwał się powoli do ognia. Raz podsunął się tak blisko, że o mało nie było pożaru.
Chodził po pokoju i zwracając się ciągle do drzwi gospodyni, widział jak łokcie jej poruszały się z niebywałą zręcznością.
— Zawsze pani zajęta! — rzekł, wchodząc do jej pokoju. — Co to pani robi?
— Cynamon proszkuję — odrzekła, patrząc w głąb moździerza i bezlitośnie stukając tłoczkiem.
— A jeśli ja pani przeszkodzę — rzekł, biorąc ją za łokieć i wstrzymując robotę.
— Proszę puścić! Jeszcze muszę utłuc cukru i wydać wino na puding.
Obłomow trzymał ją za łokieć, głową, dotykając prawie tyłu szyi.
— Proszę powiedzieć, co byłoby, gdybym... pokochał panią?
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się.
— Czy pani pokochałaby mnie także? — spytał.
— Dlaczegoż nie? Pan Bóg kazał wszystkich kochać.
— A jeśli ja pocałuję panią? — szepnął, nachylając się do jej szyi, tak że jego gorący oddech twarz jej oblał.
— Dziś nie Niedziela Wielkanocna — odpowiedziała z uśmiechem.
— Proszę pocałować!
— Jak Bóg pozwoli doczekać Wielkanocy, wtedy pocałuję — odpowiedziała i niezdziwiona, niewzruszona, niestrwożona stała spokojnie jak koń, któremu nakładają chomąto.
— Proszę uważać, rozsypię cynamon. Nie będzie pan miał czem posypać ciastka — zauważyła.
— Niewielkie nieszczęście!
— Co to pan ma na szlafroku? Znowu plama? — pytała zakłopotana, biorąc w rękę koniec szlafroka.
Powąchała plamę.
— Skąd to? Pewnie z lampki przed obrazem kapnęło?
— Niewiem skąd się wzięło.
— Pewnie o drzwi się pan otarł. Wczoraj posmarowałam zawiasy oliwą, bo skrzypiały. Proszę zrzucić szlafrok, ja wywabię plamę i zapiorę, jutro śladu nie będzie.
— Dobra Agafja Matwiejewna! — rzekł Obłomow, leniwie ściągając szlafrok. — Wie pani co? Pojedziemy żyć na wieś. Tam dopiero gospodarstwo! Czego tam niema: są grzyby, jagody, konfitury, kury, krowy...
— Niechcę — poco? — odpowiedziała westchnąwszy. — Tu urodziłam się, tu się żyło, tu i umrzeć trzeba.
Obłomow patrzył na nią z lekkiem wzruszeniem, ale oczy nie błyszczały mu, nie napełniały się łzami, dusza nie rwała się na zawrotne wyżyny, do czynu. Chciał tylko usiąść na kanapie i nie odrywać oczu od jej łokci.
Dzień św. Jana minął uroczyście. Dzień przedtem Iwan Matwieicz nie poszedł do urzędu. Cały dzień pędził po mieście i zawsze wracał do domu z jakiemś zawiniątkiem lub koszykiem.
Agafja Matwiejewna przez trzy dni żywiła się tylko kawą, ale dla Ilji Iljicza było zawsze trzy potrawy do stołu. Inni jadali cokolwiek i gdziekolwiek.
Anisja w przeddzień święta wcale nie spała. Tylko Zachar wysypiał się za nią i za siebie, a na wszystkie przygotowania spoglądał lekceważąco i z pogardą.
— U nas w Obłomówce każde święto tak obchodzono — mówił do dwóch kucharzy, których zaproszono do pomocy z grafskiej kuchni. — Bywało pięć gatunków leguminy na stole, a serów — niktby nie policzył! Cały dzień państwo jedzą — i na drugi dzień jeszcze. A potem my przez pięć dni dojadamy. Ledwie skończymy — patrz! — goście przyjechali. I znowu zaczyna się! A tutaj co? Raz do roku tylko!
Przy obiedzie półmisek podawał najprzód Obłomowowi i za nic nie zgodził się podać jakiemuś panu z wielkim krzyżem, na szyi.
— Nasz pan szlachcic rodowy — mówił z dumą, — a to co za goście!
Tarantjewowi, siedzącemu na końcu stołu, wcale półmiska nie podawał, tylko stawał przed nim lub sam nakładał mu na talerz ile chciał.
Wszyscy koledzy służbowi Iwana Matwieicza byli obecni — a było tego około trzydziestu osób.
Ogromny pstrąg, faszerowane kurczęta, przepiórki, lody i doskonałe wino — wszystko to godnie uczciło uroczystość imieninową.
Goście pod koniec poczęli się wycałowywać i wychwalać pod niebo dobry gust gospodarza, a potem zasiedli do kart. Muchojarow kłaniał się i dziękował, zapewniając, że dla szczęścia przyjęcia tak miłych gości nie żałował wydać czteromiesięcznej pensji.
Nad ranem goście rozjechali się lub rozeszli i w domu Przenicynowej znowu wszystko umilkło.
W dzień imienin Obłomowa z obcych osób byli tylko u niego z wizytą Iwan Gerasimowicz i Aleksiejew, milczący i niewinny gość, ten sam, który przyjechał był prosić Ilję Iljicza na wycieczkę pierwszego maja. Obłomow nietylko nie chciał dać się wyprzedzić Iwanowi Matwieiczowi, ale chciał go zaćmić pewną wytwornością przyjęcia, nieznaną w tym kącie.
Zamiast tłustej kulebiaki były ptysiowe ciastka. Przed zupą podano ostrygi, kurczęta w papilotach z truflami, słodkie pieczyste, delikatne sałaty, angielskie ciastka.
Środek stołu zdobił olbrzymi ananas, a dokoła leżały morele, wiśnie, pełne wazy żywych kwiatów.
Ledwie podano zupę, ledwie Tarantjew wyłajać zdołał kucharza za głupie pomysły nie wkładania nic do pasztecików, gdy usłyszano rozpaczliwe szarpanie się i ujadanie psa łańcuchowego.
Na dziedziniec wjechał powóz i ktoś pytał o Obłomowa. Goście zaciekawieni, pootwierali gęby.
— Ktoś ze znajomych przypomniał sobie moje imieniny — rzekł Obłomow. — Powiedz, że mnie w domu niema! — szepnął Zacharowi.
Obiad podano w ogrodzie, w altance. Zachar pobiegł wypełnić rozkaz, lecz na drodze zetknął się ze Sztolcem.
— Andrzej Iwanycz! — zachrypiał radośnie.
— Andrzej! — głośno zawołał Obłomow i rzucił się na powitanie.
— Doskonale trafiłem! W sam czas obiadu — mówił Sztolc — nakarmisz mnie, bom strasznie głodny. Ledwie zdołałem cię odszukać!
— Chodźmy! Chodźmy! Siadaj! — mówił zatroskany Obłomow, sadzając go przy sobie.
Ledwie się Sztolc pokazał, Tarantjew pierwszy przeskoczył przez płot i zemknął do ogrodu, po nim Iwan Matwieicz schował się za altankę i poszedł do swojej świetliczki. Gospodyni także poderwała się z miejsca.
— Przeszkodziłem wam — zauważył Sztolc wstając.
— Dokąd to? Poco? Iwan Matwieicz! Michej Andreicz! — krzyczał Obłomow.
Gospodynię zatrzymał na miejscu, lecz Iwana Matwieicza i Micheja Andreicza dowołać się nie mógł.
— Skąd? Jak? Na długo? — posypały się pytania.
Sztolc na dwa tygodnie przyjechał dla różnych spraw, stąd jechał na wieś, potem do Kijowa i Bóg wie gdzie jeszcze dalej.
Przy obiedzie mówił mało, ale jadł dużo. Widać było, że rzeczywiście był głodny. Inni jedli milcząc tem bardziej.
Po obiedzie, gdy już wszystko sprzątnięto ze stołu, Obłomow kazał zostawić w altance szampan i wodę selcerską i pozostał we dwójkę ze Sztolcem.
Kilka chwil milczeli obydwa. Sztolc pilnie i długo wpatrywał się w Obłomowa.
— No, Ilja! — rzekł wkońcu, ale tak ostro i pytająco, że Obłomow spuścił oczy w ziemię i milczał.
— A zatem — nigdy!
— Co — nigdy? — spytał Obłomow, niby nie domyślając się, o co chodzi.
— Zapomniałeś już — teraz albo nigdy.
— Ja innym już jestem teraz... niż byłem wtedy, Andrzeju — przemówił nareszcie. — Sprawy moje uporządkowane, Bogu dzięki, nie leżę bezczynnie, plan mój prawie gotów, książki, zostawione przez ciebie, prawie przeczytane...
— Dlaczegożeś nie wyjechał za granicę? — pytał.
— Zagranicę przeszkodziła mi wyjechać...
Obłomow zatrzymał się.
— Olga? — pytał Sztolc, wpatrując się w niego znacząco.
Ilja Iljicz zmięszał się.
— Jakto — więc i ty wiesz... Gdzie ona teraz? — spytał nerwowo, patrząc na Sztolca.
Sztolc, nie odpowiadając, patrzył na niego, głęboko wzrok zapuszczając w jego duszę.
— Słyszałem, że z ciotką wyjechała za granicę — rzekł Obłomow — wkrótce...
— Wkrótce potem, jak przekonała się o swojej omyłce — dokończył Sztolc.
— Chyba już wiesz... — mówił Obłomow, nie wiedząc, co ze sobą robić z pomięszania.
— Wszystko wiem... — odpowiedział Sztolc, — nawet o gałązce bzu. Czyż ci nie wstyd Ilja, nie boli cię serce? Nie pali cię żal?
— Nie mów! Nie wspominaj o tem! — szybko mu przerwał Obłomow. — Przebolałem wszystko, kiedym się przekonał jaka przepaść nas dzieli, kiedym poznał, że nie wart jej jestem... Ach, Andrzeju! Jeśli mnie kochasz, nie męcz dłużej... Dawno wskazywałem jej omyłkę, ona nie chciała wierzyć... Doprawdy Andrzeju, jam nic nie winien...
— Nie obwiniam ciebie Ilja — miękko, po przyjacielsku odezwał się Sztolc — czytałem twój list. Przedewszystkiem ja zawiniłem, potem ona, wkońcu i najmniej — ty.
— Cóż się z nią teraz dzieje? — bojaźliwie spytał Obłomow.
— Co? Tęskni, płacze i przeklina ciebie...
Przestrach, litość, przerażenie, żal za każdym wyrazem odbijały się na twarzy Obłomowa.
— Co mówisz, Andrzeju! — rzekł, wstając nagle. — Jedźmy, na miłość Boga, zaraz, w tej chwili... Ja u nóg jej wybłagam przebaczenie.
— Siedź spokojnie — przerwał mu Sztolc, zaśmiawszy się — ona wesoła, szczęśliwa nawet. Przesyła ci ukłony, chciała nawet pisać, ale odradziłem, powiedziałem, że to cię wzruszy.
— Chwała Bogu! — prawie ze łzami przemówił Obłomow. — Jakże się cieszę. Pozwól pocałować się Andrzeju! Wypijemy za jej zdrowie!
Wypili po kieliszku szampana.
— Gdzież ona teraz?
— Teraz w Szwajcarji. W jesieni razem z ciotką wyjadą na wieś. Właśnie dlatego przyjechałem. Trzeba jeszcze w Izbie sądowej porobić starania o pośpiech. Baron nie dokończył tej sprawy. Miał zamiar oświadczyć się o Olgę...
— Nie może być! Więc to prawda? — zawołał Obłomow. — Cóż ona na to?
— Wiadomo co — odmówiła. Baron rozgniewał się i odjechał, a ja muszę kończyć. Na przyszły tydzień wszystko się już zakończy. A cóż ty myślisz? Poco ty zabłądziłeś w tę pustynię?
— Spokojnie tutaj, cicho, Andrzeju, nikt nie przeszkadza.
— W czem?
— W pracy.
— Zmiłuj się! Przecież tu także Obłomówka, tylko gorsza. Pojedziemy na wieś — mówił Sztolc, patrząc dokoła.
— Na wieś, i owszem, dobrze, tam budowa rozpocznie się wkrótce. Tylko nie zaraz Andrzeju, trzeba się zebrać, namyśleć...
— Znowu namyślać się! Wiem ja jak się namyślasz — jak przed dwoma laty jechać za granicę. Jedźmy w tym tygodniu.
— Jakże tak zaraz, w tym tygodniu? — bronił się Obłomow. — Ty jesteś w drodze, a ja muszę się przecież przygotować. Tu przecież całe moje gospodarstwo, jak ja je opuszczę? Nic nie mam.
— Nic też nie potrzeba. Cóż ci jeszcze brak?
Obłomow milczał.
— Zdrowie nie dopisuje, Andrzeju — powiedział. — Mam oddech ciężki — to mnie męczy. Znowu jęczmień na oku prześladuje mnie — to na jednem, to na drugiem. Nogi trochę puchną. A czasem w ciągu snu w nocy zdaje się, jak gdyby ktoś w głowę uderzył lub w krzyże, że skoczę na równe nogi...
— Słuchaj Ilja, na serjo ci powiem, że musisz zmienić tryb swego życia, bo inaczej albo dostaniesz wodnej puchliny, albo apopleksja cię zabije. Z nadziejami na przyszłość skończyłeś już. Jeśli Olga, ten anioł prawdziwy, nie podniosła ciebie na skrzydłach swoich z błota, to i ja nic zrobić nie potrafię. Ale wybrać sobie mały zakres działania, urządzić majątek, zająć się chłopami, poznać ich małe sprawy, budować, sadzić — wszystko to ty jeszcze możesz i powinieneś robić... Ja ciebie nie opuszczę. Teraz ja posłuszny być muszę nietylko moim własnym chęciom, ale woli Olgi, ona życzy sobie — słyszysz — ażebyś nie zamierał powoli, nie dał się grzebać za życia, a ja obiecałem odkopywać ciebie z grobu...
— Jeszcze nie zapomniała o mnie? Czyż zasługuję na to? — mówił z uczuciem.
— Nie, niezapomniała i, zdaje się, niezapomni nigdy — ona nie należy do rzędu pospolitych kobiet. Ty powinieneś pojechać do niej na wieś w odwiedziny.
— Tylko nie teraz, na miłość Boga, Andrzeju, nie teraz. Pozwól zapomnieć. Ach, jeszcze tu...
Obłomow wskazał na serce.
— Co tu? Czy nie miłość? — pytał Sztolc.
— Nie, tylko wstyd i smutek! — odpowiedział westchnąwszy.
— Dobrze. Więc jedźmy do ciebie. Zamierzasz budować dom... teraz lato, czas drogocenny ucieka...
— Nie, ja mam pełnomocnika. On teraz właśnie na wsi, a ja mogę później przyjechać, gdy się zbiorę, pomyślę.
Począł chwalić się przed Sztolcem jak, nie ruszając się z miejsca, doskonale pokierował swojemi sprawami, jak pełnomocnik zbiera wiadomości o zbiegłych chłopach, dobrze sprzedaje zboże, że przysłał mu półtora tysiąca i zapewne w tym roku jeszcze ściągnie i przyszłe „obroczne“ pieniądze.
Sztolc w ręce klasnął ze zdziwienia.
— Ależ ciebie zrabowano doszczętnie! — zawołał. — Z trzystu dusz półtora tysiąca rubli? Kto jest twoim pełnomocnikiem? Co to za człowiek?
— Więcej niż półtora tysiąca — poprawił Obłomow. — Z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży zboża, zapłaciłem przecie koszta jego podróży i za pracę...
— Ileż mu dałeś?
— Nie pamiętam, doprawdy, ale ci pokażę... mam gdzieś rachunek.
— Ach, Ilja! Ty w samej rzeczy umarłeś, zginąłeś! — zawołał. — Ubieraj się, pojedziemy do mnie.
Obłomow począł się wykręcać, ale Sztolc przemocą prawie zabrał go ze sobą, napisał pełnomocnictwo na swoje imię, zmusił Obłomowa do podpisania i oświadczył, że bierze Obłomówkę w dzierżawę, aż do chwili przyjazdu i zamieszkania Obłomowa na wsi na stałe.
— Będziesz otrzymywać z majątku trzy razy więcej, niż dotychczas — rzekł. — Tylko ja długo twoim dzierżawcą być nie mogę. Mam swoje sprawy. Jeśli chcesz jedźmy zaraz na wieś, lub przyjedź wkrótce po mnie; będę w majątku Olgi, o trzysta wiorst tylko od ciebie. Zajadę do Obłomówki, wypędzę twego pełnomocnika, wydam odpowiednie dyspozycje, a potem przyjeżdżaj sam. Ja się nie odczepię od ciebie.
Obłomow westchnął.
— Ach, życie!
— Co — życie?
— Szarpie ciągle, nie daje spokoju! Położyłbym się i zasnął chętnie... na zawsze.
— To znaczy — zgasiłbyś ogień i pozostał w ciemnicy. Ładne życie! Ach, Ilja! Mógłbyś pofilozofować trochę — doprawdy. Życie przelatuje jak chwila, a ty chcesz położyć się i zasnąć! Gdyby można było żyć dwieście, trzysta lat! — zakończył — ileżby to zrobić można przez ten czas!
— Ty, inna rzecz Andrzeju — odrzekł Obłomow. — Ty masz skrzydła, nie żyjesz, ale latasz: ty masz rozum, miłość własną, nie utyłeś, nie męczą cię jęczmienie, nie swędzi kark. Zbudowany jesteś inaczej niż ja...
— Pleciesz Bóg wie co! Człowiek jest tak stworzony, że może sam rządzić swoim losem, a nawet zmieniać swoją naturę, a ty wyhodowałeś sobie brzuch i chcesz wmówić, że go ci przyroda dała w podarunku! I ty miałeś skrzydła, ale je straciłeś!
— Gdzież te skrzydła? Gdzie? — smutnie pytał Obłomow. — Ja nic nie umiem.
— To znaczy, że nie chcesz umieć! — przerwał Sztolc. — Niema człowieka, któryby czegoś nie umiał, jak mi Bóg miły, niema!
— A jednak ja nic nie umiem.
— Słuchając ciebie, zdawałoby się, że nie potrafisz napisać zwykłego podania do sądu, listu do gospodarza domu, a przecież do Olgi list napisałeś! Nie wsadziłeś tam bez potrzeby „który“ i „co“. Znalazł się piękny papier i atrament z angielskiego magazynu i ręka była pewna — co?
Obłomow poczerwieniał.
— Gdy potrzeba było, odszukałeś i myśli i styl. Możnaby w jakim romansie wydrukować. A gdy niema potrzeby — nie umiem, oczy słabe, ręka ciężka! Ty swoją umiejętność zatraciłeś w dzieciństwie jeszcze w Obłomówce pośród ciotek, nianiek i wujaszków. Zaczęło się od nieumiejętności wdziewania skarpetek, a zakończyło się — nieumiejętnością życia.
— Wszystko to prawda, Andrzeju, ale już nic nie poradzę. Wrócić przeszłości nie można! — z westchnieniem rzekł Obłomow.
— Jakto nie można wrócić! — z gniewem zawołał Andrzej. — To są głupstwa. Słuchaj, rób co co mówię — i przeszłość wróci!
Mimo wszystko Sztolc sam odjechał na wieś. Obłomow został, przyrzekając później przyjechać.
— Co powiedzieć Oldze? — spytał go przed odjazdem.
Obłomow schylił głowę i smutnie się zamyślił. Potem westchnął.
— Nie wspominaj jej o mnie! — rzekł nakoniec zmartwiony. — Powiedz, żeś mnie nie widział, nie słyszał nic o mnie.
— Nie uwierzy — zauważył Sztolc.
— Powiedz, żem umarł, zginął, przepadł...
— Będzie płakać i długo się nie pocieszy. Poco ją martwić.
Obłomow wzruszony, zamyślił się. Oczy miał wilgotne.
— Dobrze... więc skłamię — zakończył Sztolc — powiem, że żyjesz jej pamięcią i szukasz poważnego i wzniosłego celu w życiu. Pamiętaj, że samo życie i praca są celem, a nie kobieta. Pod tym względem myliliście się oboje. Jaka ona będzie zadowolona!
Pożegnali się ze sobą.
Tarantjew i Iwan Matwieicz na drugi dzień po imieninach Obłomowa znowu zeszli się wieczorem w „traktirze“.
— Herbaty! — ponuro rozkazał Iwan Matwieicz a gdy służący przyniósł herbatą i rum, on ze wstrętem zwrócił mu butelkę. — To nie rum, a paskudztwo! — rzekł — i wyjął z kieszeni płaszcza własną butelkę z rumem, odkorkował ją i dał mu powąchać.
— Widzisz, nie suń się zatem ze swoją butelką — zauważył.
Gdy służący odszedł, rzekł:
— Cóż, kumie — źle!
— Tak! Czort go przyniósł! — ze złością odpowiedział Tarantjew. — Co za szelma Niemiec! Pełnomocnictwo skasował, a majątek wziął w dzierżawę. Czy to kto słyszał takie rzeczy? Oskubie on owieczkę...
— Jeśli on zna się na rzeczy, boję się kumie, aby co złego nie wyszło. Gdy dowie się, że „obroki“ ściągnięte i że my już podzielili się pieniędzmi — gotów wytoczyć skargę.
— Zaraz — skargę! Tchórzliwym stałeś się kumie! Zatiortyj nie po raz pierwszy zapuszcza łapę po cudze pieniądze, umie końce chować. Cóż on, pokwitowanie chłopom dawał, czy co? Bez świadków pewnie brał z ręki do ręki. Pogorączkuje się Niemiec, pokrzyczy — i na tem się skończy. A ty zaraz — skarga!
— Czyż tak? — wesoło odezwał się Muchojarow. — No, wypijmy kumie!
Dolał rumu sobie i Tarantjewowi.
— Patrzysz — i zdaje się, że już żyć na bożym świecie nie można, a wypijesz — pokaże się, że można żyć! — pocieszał się Iwan Matwieicz.
— A ty tymczasem tak kumie zrobisz — mówił Tarantjew. — Zrób rachunek, jaki zechcesz, za drzewo, za kapustę — zaco chcesz. Dobrze, że właśnie teraz Obłomow oddał swoje gospodarstwo w ręce Agafji Matwiejewny, więc przedstawisz mu to jako dług. A gdy Zatiortyj wróci, powiemy, że przywiózł tyle a tyle pieniędzy „obrocznych“ i że wydane zostały na potrzeby Obłomowa.
— A jak on weźmie rachunek, potem pokaże Niemcowi, ten obliczy, a potem może tego...
— Ależ nie! On gdzieś wetknie rachunek, i potem sam czort go nie znajdzie. Kto wie zresztą, kiedy Niemiec przyjedzie. Do tego czasu wszystko się zapomni.
— Czy tak? Wypijmy, kumie! — rzekł Iwan Matwieicz, nalewając do kieliszka. — Szkoda rozwadniać go herbatą... Powąchaj tylko... trzy ruble butelka. Może zamówimy przekąskę?
— Można.
— Hej!
— Patrz, jaki szelma! Oddaj mnie, powiada, w dzierżawę! — zawołał ze wściekłością Tarantjew. — A nam, ruskim ludziom, do głowy to nie przyszło! To wszystko pachnie niemiecką sztuką. Tam, uważasz, wszystko fermy, dzierżawy. Ot, poczekaj tylko, on jego jeszcze akcjami przypiecze.
— Co takiego te akcje? Ja z tem nie mogę trafić do ładu — pytał Iwan Matwieicz.
— Niemieckie wymysły! — odpowiedział Tarantjew wściekły. — Oto, naprzykład, jakiś oszust obmyśli budowę domu, którego się ogień nie chwyta i rozpocznie budować miasto. Na to potrzebne pieniądze, więc on wypuszcza pomiędzy ludzi papierki, naprzykład po pięćset rubli. Głupcy kupują, a potem odsprzedają jeden drugiemu. Jeśli przedsiębiorstwo idzie dobrze, papierki drożeją, gdy źle — wszystko djabli biorą. Będziesz miał „bumażki“, ale pieniędzy nie powąchasz. A gdzie miasto? — spytasz. Spaliło się — powiedzą — nie ukończono budowy a wynalazca umknął z twoimi pieniędzmi. Otóż to są te akcje! Niemiec go do tego wciągnie! Dziwić się trzeba, że dotychczas nie wciągnął. Ja ciągle przeszkadzałem — z życzliwości dla „ziemlaka“.
— Tak, z tem rzecz skończona. Sprawa zdecydowana i złożona do archiwum. Już więcej „obroków“ nie będziemy ściągać w Obłomówce... — mówił dobrze podpity Muchojarow.
— Czort z nim razem, kumie! Ty masz tyle pieniędzy, że choć łopatą garnąć! — odpowiedział Tarantjew, także w stanie już nieco zamglonym. — Źródło masz pewne, czerpaj tylko, nie przestawaj. Wypijmy.
— Co za źródło, kumie? Po rublu, po trzy całe życie zbierać!
— Ale już dwadzieścia lat, kumie, zbierasz, nie grzesz przynajmniej!
— No, naliczyłeś już dwadzieścia! — bełkocąc trochę odezwał się Iwan Matwieicz. — Zapomniałeś, że dopiero dziesiąty rok jestem sekretarzem. A przedtem dziesięcio- i dwudziesto-kopiejkówki wpadały do kieszeni. Niekiedy, wstyd powiedzieć, i miedziaki trzeba było brać. Co to za życie! Ach, kumie! Są na świecie tacy szczęśliwi ludzie, że za jedno słowo, które jeden drugiemu szepnie, albo wiersz jeden napisze na papierze lub nazwisko swoje, odrazu tak spuchnie kieszeń jak poduszka... choć głowę przykładaj i śpij. Ot, gdyby tak popracować... — zamarzył, coraz bardziej pijany. — Nikt do nich nawet zbliżyć się nie śmie, nikogo nie widzą. Siądzie do karety: „do klubu!“ — krzyknie, a tam w klubie... tam w gwiazdy strojni panowie rękę mu ściskają... w karty gra nie po piętaczku, a obiady jada... obiady — ach! O „selance“[6] mówić nawet mu się wstydzą, zmarszczy się i plunie. W zimie kurczęta dla nich hodują na obiad, w kwietniu podają poziomki! W domu żona w jedwabiach chadza, do dzieci — guwernantka, dzieciaki uczesane, ubrane jak lalki. Ach, kumie! Jest raj na świecie, ale grzechy nie puszczają! Wypijmy! Ot i „selankę“ niosą.
— Nie uskarżaj się kumie, nie grzesz! Kapitalik masz — i dobry! — mówił prawie pijany Tarantjew, z krwią nabiegłemi oczyma. — Trzydzieści pięć tysięcy srebrem — nie żarty!
— Ciszej, ciszej, kumie! — przerwał Iwan Matwieicz. — Cóż! Zawsze tylko trzydzieści pięć, kiedyż do pięćdziesięciu dosięgnę? Ale i z pięćdziesięciu nie trafisz jeszcze do raju. Ożenisz się — żyj ostrożnie, obliczaj każdy rubel, o rumie jamajskim zapomnij myśleć nawet — co to za życie!
— Daj spokój, kumie! Ten da rubla, ów dwa, obliczysz się — w ciągu dnia siedem rubli do kieszeni wpadło. Nikt cię nie posądzi, nikt się nie przyczepi — ani plamy, ani dymu. A pod wielką sprawą podpiszesz się czasem, a potem całe życie trzeba bokami wyskrobywać! Nie kumie, nie narzekaj!
Iwan Matwieicz nie słuchał, lecz dawno myślał o czemś innem.
— Słuchajno — zaczął nagle, wytrzeszczywszy oczy i ucieszony czemś tak, że mu przytomność prawie wróciła — nie, nie powiem, nie wypuszczę z głowy takiego ptaszka. To skarb prawdziwy... Wypijmy kumie jeszcze! Prędzej!
— Nie będę pić póki nie powiesz! — mówił Tarantjew, odsuwając kieliszek.
— Sprawa, kumie ważna — szeptał Muchojarow, spoglądając na drzwi.
— Cóż? — niecierpliwie nalegał Tarantjew.
— Natrafiłem na skarb. Wiesz co, to wszystko jedno, co pod wielką sprawą podpisać imię swoje, jak Boga kocham, tak!
— Cóż takiego? Mów!
— A „mohorycz“ jaki będzie?
— Więc cóż?
— Poczekaj, pozwól jeszcze pomyśleć. Tak, tego nie można skasować — tu prawo. Niech już tak będzie kumie — powiem i to tylko dlatego, że potrzebna twoja pomoc. Bez ciebie nie pójdzie gładko. Inaczej, Bóg mi świadkiem, nigdybym nie powiedział. Nie jest to taka sprawa, aby inni mogli wiedzieć o niej.
— Czyż ja dla ciebie „inny“ jestem kumie? Nieraz, zdaje się, usłużyłem ci, świadkiem bywałem i kopję... pamiętasz? Taka świnia jesteś!
— Kumie, kumie! Trzymaj język za zębami. Ot, jaki ty jesteś! Od ciebie grzmi, jak z armaty.
— Jaki tu djabeł podsłuchiwać nas będzie? Cóż to nieprzytomny jestem, czy co? — mówił Tarantjew ze złością. — Poco ty mnie męczysz? Gadaj!
— Słuchaj więc: Ilja Iljicz jest tchórzem podszyty, nie zna żadnych porządków. Wtedy przeczytawszy kontrakt, stracił głowę; przysłali pełnomocnictwo — nie wiedział od czego zacząć, nie pamiętał nawet, ile „obroków“ ściągał z chłopów. Sam mówił że nic nie wie.
— Więc cóż? — niecierpliwie pytał Tarantjew.
— Widzisz, on do siostry bardzo często zagląda. Niedawno zasiedział się do pierwszej godziny, wychodząc zetknął się ze mną w przedpokoju i udał, że mię nie widzi. Poczekajmy jeszcze trochę, zobaczymy, co będzie, a wtedy... Ty na stronie z nim pogadasz — powiedz, że to hańba dla domu, że wstydu do domu wprowadzać nie powinien, że ona wdowa, powiesz, że już o tem dowiedzieli się ludzie, że teraz już zamąż nie wyjdzie, że starał się o nią bogaty kupiec, lecz dowiedziawszy się, że on wieczorami przesiaduje, odstąpił.
— Cóż? On się przestraszy, położy się do łóżka, będzie się w niem obracał jak wieprz, wzdychał — i tyle będzie wszystkiego — zauważył Tarantjew. — Jaka stąd korzyść? Zaco wypijemy „mohorycz“?
— Ach, ty! Powiedz mu, że wniosę na niego skargę... że go podpatrzyli... że są świadkowie...
— I cóż?
— Jeżeli się bardzo przelęknie, powiesz mu, że można tę sprawę załagodzić... dać trochę pieniędzy...
— Skąd on ma pieniądze? — rzekł Tarantjew. — Obiecać może ze strachu choćby i dziesięć tysięcy...
— Daj mi tylko znać — zaraz napiszę skrypcik dłużny: „Ja, Obłomow, pożyczyłem od takiej i takiej wdowy dziesięć tysięcy, z obowiązkiem spłacenia i t. d.“
— Jakiż pożytek z tego wszystkiego, kumie? Pieniądze otrzyma siostra i jej dzieci, a z czegoż będzie „mohorycz“?
— Siostra wyda mi skrypt dłużny na taką samą sumę. Dam jej do podpisu.
— Jeżeli nie zechce podpisać? Uprze się?
— Kto, siostra?
Iwan Matwieicz śmiać się począł cieniutkim głosem.
— Podpisze kumie, podpisze. Nawet wyrok śmierci na siebie podpisze. Nie zapyta nawet co podpisuje, tylko się uśmiechnie. Podpisze krzywo: Agafja Matwiejewna, i nigdy nie dowie się co podpisała. Uważasz, my będziemy w porządku. Siostra będzie miała pretensję do sekretarza kolegjalnego, Obłomowa, a ja do jego żony, Pszenicynowej. Niech wtedy Niemiec rzuca się jak chce — zakończył, podniósłszy drżące ręce do góry. — Wypijmy kumie!
— Zupełnie według prawa! — wykrzyknął zachwycony Tarantjew. — Wypijmy!
— A jak się to raz uda, można po dwóch latach powtórzyć. Zupełnie według prawa.
— Zupełnie według prawa — skinął głową na znak zgody Tarantjew. — A więc i my powtórzmy!
— Powtórzmy!
Znowu wypili.
— Gdyby twój ziemlak uparł się i napisał do Niemca — zauważył z obawą Muchojarow — wtenczas bracie, źle będzie. Nie można żadnego procesu wytoczyć, ona przecież jest wdową, nie dziewczyną!
— Napisze? Pewnie! Za dwa lata chyba napisze — rzekł Tarantjew. — A jeśli upierać się będzie — wyłaję!
— Nie, nie, Boże uchowaj! Wszystko zepsujesz kumie: powie, że go zmuszono, może nawet powie żeś go bił, a wtenczas to sprawa kryminalna. Można z nim przedtem zakąsić i wypić. On lubi wódeczkę na liściu bzowym. Gdy mu się we łbie zakurzy, migniesz do mnie, a ja z pisemkiem przyjdę. Nie popatrzy nawet jaka suma, jak wtenczas kiedy kontrakt podpisywał, a potem jak przez notarjusza będzie dokument zaświadczony — niech szuka wiatru w polu. Wstyd będzie przyznać się takiemu panu, że po pijanemu podpisał. A rzecz według prawa słuszna!
— Zupełnie według prawa! — zawyrokował Tarantjew.
— Niech wtedy Obłomówka przejdzie do sukcesorów!
— Niech przejdzie! Wypijmy kumie!
— Za zdrowie niedołęgów! — rzekł Iwan Matwieicz.
I wypili.
Musimy się teraz cofnąć wstecz, zanim Sztolc przyjechał na imieniny Obłomowa, do innych miejsc, daleko od Wyborgskiej strony. Tam spotkamy znajome nam osoby, o których Sztolc nie wszystko jeszcze, co wiedział, zakomunikował Obłomowowi. Może miał jakie powody po temu, a może wprost, Obłomow nie pytał o wszystko — także zapewne nie bez powodu.
Raz w Paryżu Sztolc szedł bulwarem i roztargnionym wzrokiem spoglądał na przechodniów, na szyby magazynów, nie zatrzymując wzroku na niczem. Długi czas nie miał już listów z Rosji — ani z Kijowa, ani z Odesy, ani z Petersburga. Było mu przykro. Odniósł był właśnie trzy listy na pocztę i wracał do domu.
Nagle wzrok jego zatrzymał się na czemś nieruchomo i z ciekawością, ale wkrótce się zrównoważył... Jakieś dwie panie zeszły z bulwaru i wstąpiły do sklepu.
— Nie, nie może być — myślał — co za myśl! To nie one. Przecież wiedziałbym o tem.
Mimo to zbliżył się do wystawy magazynu i przez okno począł się paniom przypatrywać.
— Nic nie dojrzę — zwrócone są tyłem do okna.
Sztolc wszedł do sklepu i począł coś wybierać. Jedna z pań odwróciła się — poznał Olgę Iljińską. Ale jakże zmieniona! Chciał się zbliżyć — wahał się — może to nie ona! Począł się wpatrywać.
Boże! jaka zmiana! Ona — i nie ona. Rysy twarzy dawne, ale blada, oczy nieco zapadłe, nie ma dawnego dziecinnego uśmiechu na ustach, nie ma dawnej naiwności, dobroduszności. Na czole wisi myśl niby smutna, niby poważna, w oczach jakiś dziwny wyraz, którego dawniej nie było. Spojrzenie jej nie jest jak dawniej, jasne, otwarte, a na całej twarzy, niby mgła, wiesza się obłok smutku.
Sztolc zbliżył się do niej. Brwi Olgi ściągnęły się trochę, patrzyła na niego przez chwilkę z wahaniem, potem go poznała. Brwi ułożyły się symetrycznie, oczy błysnęły głęboko, jakąś jasną i cichą radością. Każdy brat czułby się szczęśliwym, gdyby się tak do niego uśmiechnęła ukochana siostra.
— Boże mój! Czy to pan? — zawołała głosem pełnym serdecznej radości.
Ciotka odwróciła się nagle i wszyscy troje zaczęli mówić razem. Sztolc robił im wymówkę, że nie pisały do niego — panie się usprawiedliwiały. Od trzech dni dopiero są w Paryżu i wszędzie go szukają. W jednem miejscu powiedziano im, że wyjechał do Lyonu — zgubiły ślad, nie wiedziały co robić.
— Jakże to się stało? Ani słowa do mnie! — rzekł Sztolc z wymówką.
— Zdecydowałyśmy się tak nagle, że niechciałyśmy pisać. Olga chciała zrobić panu niespodziankę.
Spojrzał na Olgę, lecz w twarzy jej nie znalazł potwierdzenia słów ciotki. Przypatrywał się jej pilnie, ale Olga była nieprzenikliwa, niedostępna dla jego spostrzeżeń.
— Co się z nią stało? — myślał Sztolc. — Dawniej odgadywałem wszystko, a teraz — jaka zmiana!
— Jak się pani rozwinęła, Olgo Siergiejewno, wyrosła, dojrzała — powiedział głośno — zupełnie nie poznaję pani! A przecież ledwie rok minął od naszego ostatniego widzenia się. Co pani robiła? Co się z panią działo? Proszę opowiadać, opowiadać!
— Właściwie... nic nadzwyczajnego — odpowiedziała, przypatrując się jakiejś materji.
— Jakże śpiew pani idzie? — mówił Sztolc, badając nową dla niego Olgę i starając się wyczytać z jej twarzy nieznane mu myśli, ale myśli uciekały i chowały się.
— Dawno nie śpiewałam... od dwóch miesięcy może — odpowiedziała niedbale.
— A cóż się dzieje z Obłomowym? — rzucił nagle pytanie. — Czy zdrów? Nie pisze do mnie wcale.
Olga byłaby może zdradziła tajemnicę, gdyby jej na ratunek nie przyszła ciotka.
— Proszę sobie wyobrazić — rzekła, wychodząc z magazynu — bywał u nas codziennie, nagle znikł. Gdyśmy się wybierały wyjechać za granicę, posłałam dowiedzieć się o niego. Powiedziano chory — nie przyjmuje nikogo. I tak niewidzieliśmy się wcale.
— I pani nic nie wie? — spytał z pewną troskliwością Olgę.
Olga pilnie lornetowała przejeżdżający powóz.
— On rzeczywiście zachorował — powiedziała, przypatrując się powozowi.
Zwróciła się do ciotki.
— Czy to nie pojechali nasi towarzysze podróżni?
— Nie — napierał się Sztolc — niech mi pani zda relację o moim Iljuszy. Co pani z nim zrobiła? Dlaczego nie kazała mu pani jechać ze sobą?
— Mais ma tante vient de dire — odrzekła.
— On bardzo leniwy — zauważyła ciotka — i straszny dzikus. Jak tylko kilka osób zebrało się u nas, zaraz uciekał. Proszę sobie wyobrazić, abonował się na fotel w operze i nawet do połowy nie wytrwał.
— Rubiniego nie słyszał — dodała Olga.
Sztolc głową pokiwał i westchnął.
— Jakże to panie zdecydowały się na wyjazd? Czy na długo? Skąd przyszło do tego? — wypytywał.
— Wszystko dla niej, z porady lekarza — rzekła ciotka, wskazując Olgę. — Petersburg bardzo niedobrze na nią oddziaływał. Wyjechałyśmy pod zimę, ale nie jesteśmy jeszcze zdecydowane, gdzie ją spędzimy, w Nizzy, czy w Szwajcarji.
— Tak, pani się bardzo zmieniła — zauważył Sztolc, pilnie wpatrując się i badając całą postać Olgi.
Pół roku przemieszkały panie w Paryżu. Sztolc był codziennym i jedynym ich gościem i ciceronem.
Zdrowie Olgi poczęło się poprawiać widocznie: od zamyślenia przeszła do spokojnej obojętności — przynajmniej nazewnątrz. Co się działo w głębi jej duszy — Bogu wiadomo. Powoli jednak, w stosunku do Sztolca stawała się po dawnemu przyjacielską, chociaż już nie śmiała się, jak dawniej, wesołym, dziecinnym, srebrnym śmiechem, lecz tylko uśmiechała się dyskretnie, gdy Sztolc starał się ją rozbawić. Niekiedy przykro jej nawet było, że — śmiać się nie może.
Sztolc spostrzegł, że Olgi już nie można rozśmieszać. Często jakiegoś wesołego dowcipu Sztolca wysłuchiwała z niesymetrycznie podniesionemi brwiami, ze zmarszczką na czole — i nie uśmiechała się wcale, tylko milcząco patrzyła na niego jakby chciała zrobić wymówkę za lekkomyślny żart. Czasem w odpowiedzi na żart, rzucała jakieś poważne zapytanie i wpatrywała się weń tak uporczywie, czekając odpowiedzi, że Sztolc wstydził się swojej lekkiej rozmowy.
Niekiedy na twarzy jej odbijało się takie wewnętrzne zmęczenie z powodu codziennego beztreściowego życia i pustej rozmowy, że Sztolc nieraz przechodzić musiał do poważnych tematów, których zwykle z kobietami nie poruszał. Dużo myśli i energji traciło się nato, ażeby zamglony wzrok Olgi rozjaśnić i uspokoić i aby nie pragnął, nie szukał czegoś jeszcze poza odpowiedzią.
Sztolc niepokoił się, gdy z powodu niedokładnego wyjaśnienia, spojrzenie Olgi przybierało wyraz suchy, surowy, brwi jej ściągały się, a na twarzy zapadał cień milczącego, ale głębokiego niezadowolenia. Musiał przez kilka dni wysilać wszystek swój rozum, przebiegłość, zapał i znajomość kobiet, ażeby z trudem, powoli wydobyć z serca Olgi uśmiech, rozjaśniający twarz łagodnem spojrzeniem.
Wieczorem wracał niekiedy do domu, zmęczony tą walką wewnętrzną, lecz czuł się rozradowany, gdy z tej walki wychodził zwycięsko.
— Jak ona dojrzała, mój Boże! — myślał. — Jak się rozwinęła ta dziewczyna. Kto był jej mistrzem? U kogo ona brała lekcje życia? U barona? Nie, z jego pustych, gładkich frazesów nic nie można było zaczerpnąć. U Iljuszy? — Chyba także nie...
Nie mógł zrozumieć Olgi. Na drugi dzień znowu biegł do niej i z trudnością, powoli odcyfrowywał hieroglify jej oblicza, nieraz z jakąś trwogą, ale zwycięsko, odczytywał te wszystkie pytania, wątpliwości, wymagania, wszystko co tylko odbijało się w rysach jej twarzy.
Z doświadczeniem zapuszczał się Sztolc w labirynt jej rozumu i charakteru. Codziennie wykrywał i badał nowe rysy i fakty, a mimo to do dna jeszcze nie sięgnął. Z niepokojem i podziwem przekonywał się, że jej rozum potrzebuje codziennego chleba, a dusza milknie, pragnąc doświadczenia i życia.
Do tak obszernej działalności Sztolca, przybywała jeszcze cudza działalność i życie. Otoczywszy Olgę kwiatami, książkami, nutami i albumami, Sztolc uspokajał się, przypuszczając, że na długo wypełnił dnie swojej przyjaciółki i szedł do pracy. Oglądał jakieś kopalnie, jakąś świetnie urządzoną fermę, bywał w towarzystwie, robił znajomości, stykał się z nowymi albo wybitnymi ludźmi. Potem wracał do Olgi zmęczony, siadał obok fortepianu i wypoczywał przy dźwięku jej śpiewu. Nagle na twarzy jej dostrzegał już nowe zapytania i uporczywe szukanie odpowiedzi. Niepostrzeżenie, mimowolnie, powoli opowiadał jej co widział i czem się zajmować.
Czasem Olga objawiała chęć oglądania i poznania tego co on poznał. Wówczas Sztolc jechał z nią, oglądał znowu te same budynki, miejscowości, maszyny, odczytywał na ścianach i na kamieniach stare napisy. Powoli przyzwyczaił się myśleć przy niej głośno, wypowiadać się i nagle, zbadawszy siebie, przekonał się, że nie sam żyje, że żyją we dwoje, wspólnie z Olgą, nieomal od chwili jej przyjazdu do Paryża.
Prawie nieświadomie, jak przed sobą samym, zwierzał się przed nią z nowonabytego skarbu, dziwiąc się zaszłym zmianom. Potem sprawdzał troskliwie, czy niema jakich wątpliwości w jej wzroku, czy nie świeci tam zorza zadowolonej myśli, i czy wzrok jej biegnie za nim jak za zwycięzcą.
Gdy się to dało sprawdzić, wracał do domu z dumą, wzruszony i długo w nocy, śród ciszy, przygotowywał się do dnia jutrzejszego. Najnudniejsze codzienne zajęcia nie wydawały mu się nudnemi, lecz tylko koniecznemi; głęboko wciskały się w jego istotę, w życie. Myśli, spostrzeżeń i zjawisk nie składał milcząco i niedbale do archiwum pamięci — one nadawały swoją barwę całemu dniowi.
Gorąca zorza oświetlała twarz Olgi, gdy Sztolc, nie czekając jej pytającego, ciekawego spojrzenia, rzucał przed nią z ogniem i energją nowy zapas materjałów do przemyślenia.
I sam Sztolc czuł się bardzo szczęśliwym, gdy widział, jak umysł jej z troskliwością i miłą pokorą, śpieszył znaleźć odpowiedź w jego spojrzeniu, w jego słowach. Oboje patrzyli pilnie: on na nią, czy niema jeszcze jakiego pytania w jej oczach, — Olga na niego: czy zostało co jeszcze niedopowiedzianego, czy nie zapomniał o czem, a przedewszystkiem czy nie zaniedbał odkryć przed nią jakiego niedostępnego kącika, czy dokończył rozwijania jakiejś myśli?
Im ważniejszą, bardziej skomplikowaną była jakaś kwestja, im pilniej była przez niego rozwijana, tem dłużej i pilniej zatrzymywał się na nim jej wzrok ciekawy, i wtedy wzrok ten wydawał się bardziej serdecznym i głębszym.
— To dziecko — szeptał Sztolc myśląc o Oldze — wkrótce mnie przerośnie.
Na wiosnę wszyscy wyjechali do Szwajcarji. Jeszcze w Paryżu Sztolc przyszedł do przekonania, że bez Olgi niema dla niego życia. Rozwiązawszy to pytanie, począł zastanawiać się i nad drugiem: czy Olga może żyć bez niego? Pytanie to nie było łatwem do rozwiązania.
Przystępował do tej sprawy oględnie, ostrożnie, szedł albo szukając drogi, albo śmiało i myślał: jeszcze trochę a będę bliskim celu, znajdę jakiś pewny znak, spojrzenie, słowo; nudy lub radość z mojej obecności. Jeszcze parę drobiazgów braknie: ledwie dostrzegalnych poruszeń brwi Olgi, jej westchnienia — a jutro tajemnicy już nie będzie — ona mnie kocha.
W twarzy jej dostrzegał dziecinne prawie zaufanie do siebie; patrzyła na niego tak jak nigdy na nikogo; jak patrzyłaby chyba tak na matkę, gdyby ją jeszcze miała.
Wizyt jego, całych dni poświęconych dla niej, Olga nie uważała jako jakąś grzeczność, chęć przypodobania się dla pozyskania miłości, dobroć serca, ale wprost jako obowiązek, jak gdyby on był jej bratem, ojcem lub nawet mężem — było to już bardzo wiele. W każdem słowie, które z nim zamieniła, w całem swojem postępowaniu była tak swobodną i szczerą, jak gdyby uznawała jego niezaprzeczoną wartość i powagę.
Sztolc wiedział, że tę siłę wobec niej posiada: Olga każdej chwili dawała mu to do zrozumienia, mówiąc, że ufa tylko jemu, a w życiu polega tylko na nim, więcej na nikim w świecie.
Był dumny tem zaufaniem, ale tem mógł być dumnym także jakiś stary, rozumny i doświadczony wujaszek, nawet baron, gdyby to był człowiek z jasną głową i dzielnym charakterem.
Ale czy to była miłość? — to pytanie. Czy w jej zachowaniu się było cokolwiek tego czarującego samołudzenia się, tego zaślepienia, któremi kobieta mogła się upajać i czuć się szczęśliwą — nawet pomimo omyłki!
Nie, Olga zbyt świadomie mu ulegała. Wprawdzie oczy jej błyszczały gdy Sztolc rozwijał przed nią jakąś ideę; obnażała swoją duszę, obrzucała go promieniami swoich spojrzeń, ale zawsze widać było dlaczego — ona sama wyjaśniała przyczynę. W miłości zasługę zdobywa się ślepo, nieświadomie, i w tej właśnie nieświadomości, w tym braku wszelkiego rachunku spoczywa odrobina szczęścia. Jeśli się czuła obrażoną — zaraz było widać za co.
Niespodziewanego rumieńca, ani radości aż do przestrachu, lub tęsknego i drżącego ogniem spojrzenia Sztolc nie spostrzegł nigdy. Gdy nawet objawiało się coś podobnego, to zdawało mu się, że twarz jej wtedy jak gdyby bólem drgnęła. Raz gdy jej powiedział, że w najbliższych dniach wyjedzie do Włoch — ona drgnęła, zarumieniła się i pobladła, a jemu serce prawie bić przestało z radości, że wiadomość ta zrobiła na niej takie wrażenie — lecz po chwili Olga naiwnie i spokojnie rzekła:
— Jaka szkoda, że nie mogę z panem pojechać, a chciałabym bardzo! Ale pan wszystko mnie tak opowie, jak gdybym tam była.
I cały czar prysł pod wpływem tych naiwnych słów, nieukrywanych przed nikim i tej pospolitej, zwyczajnej pochwały jego umiejętności opowiadania. Gdy tylko udało się Sztolcowi zebrać drobniutkie okruchy, uprząść jakąś wątłą tkaninę miłości, tak że zdawałoby się iż braknie tylko ostatniego ognia... Olga znowu stawała się spokojną i zrównoważoną, a niekiedy chłodną. Siedziała, pracowała i słuchała go milcząco. Czasem podnosiła głowę i stawiała mu takie ciekawe zapytania, wprost odnoszące się do rzeczy, że Sztolc z gniewem rzucał książkę lub przerywał jakieś wyjaśnienia, zrywał się i uciekał. Widział jak ona przeprowadzała go zdziwionym wzrokiem, sumienie go tknęło, zatrzymywał się i wracał, wymyśliwszy cokolwiek na swoje usprawiedliwienie.
Olga wysłuchała — i uwierzyła. Nawet na jej twarzy nie można było dostrzec wątpliwości lub złośliwego uśmiechu.
— Kocha, czy nie kocha? — plątały mu się w głowie dwa pytania.
— Jeśli kocha, dlaczegoż tak ostrożna? Jeśli nie kocha — dlaczego tak uprzedzająca i pełna pokory?
Sztolc miał zamiar wyjechać na tydzień z Paryża do Londynu i w dzień wyjazdu przyszedł powiedzieć jej o tem.
Gdyby Olga przelękła się nagle, gdyby się zmienił wyraz jej twarzy — wystarczyłoby! Zagadka byłaby rozwiązana, a on uważałby się za szczęśliwego. A tymczasem ona uścisnęła mu mocno rękę i zasmuciła się. To go do rozpaczy doprowadzało.
— Będzie mi bardzo przykro — powiedziała — gotowam płakać. Jestem teraz jak sierota. Widzi ciotka, Andrzej Iwanycz odjeżdża — dodała rzewnie.
To podcięło Sztolca.
— Do ciotki się zwraca — myślał — tego chyba jeszcze brakowało. Widzę, że jej przykro będzie, że mnie kocha..., ale takiej miłości można kupić jak papierów na giełdzie — na taki a taki czas, na tyle a tyle uwagi lub zainteresowania się. Co się z nią stało? Olga — ta dziewczynka, która niegdyś jak po równej linji szła za moją myślą — teraz? Co to jest?
Sztolc zapadał w głęboką zadumę.
Co się z nią stało? Sztolc nie wiedział, że Olga już raz kochała, że już pozbyła się dziewiczej nieumiejętności kierowania sobą, nagłych rumieńców, nieoczekiwanych bólów serca, gorączkowych oznak miłości, pierwszych uniesień.
Gdyby to był wiedział, to jeśli nie tajemniczą odpowiedź na pytanie: kocha czy nie kocha, byłby jednak potrafił odgadnąć co się z nią dzieje.
W Szwajcarji zwiedzali wspólnie te wszystkie miejscowości, które zwykle zwiedzają podróżni, ale najczęściej, z największą przyjemnością zatrzymywali się w cichych, zapadłych kątach, mało odwiedzanych. Oboje, a właściwie tylko Sztolca tak pochłaniała jego własna sprawa, że podróż była dlań nużącą i zajmowała w życiu jego drugie miejsce.
Chodził z nią po górach, zaglądał w przepaści, oglądał wodospady, ale wszędzie myślał tylko o niej. Chodził za nią wąską drożyną, gdy ciotka u stóp góry siedziała w powozie, śledził pilnie w cichości, czy ona gdy zatrzyma się na szczycie, odetchnie szeroko, przedewszystkiem nie spojrzy na niego. Wiedział, że tak uczyni, i był tego pewny.
To go uspokajało. Serce jego odczuwało jasność i ciepło, gdy nagle Olga obrzucała okiem okolicę, zaniemiała zapatrzyła się — a on znikał przed nią.
Ledwie się ruszył, słówko o sobie powiedział, ona przelękła się, krzyknęła nawet czasem — oczywiście zapominała czy on był przy niej, czy go niebyło, wogóle czy on istnieje na świecie.
Ale po powrocie, w domu, przy oknie, na balkonie Olga rozmawiała tylko z nim, rozmawiała długo, wydobywała z duszy wrażenia dopóki nie wypowiedziała się zupełnie; mówiła namiętnie, z uniesieniem, zatrzymywała się chwilkę, wyszukiwała wyrazy, chwytała w lot podpowiedziane, a w spojrzeniu jej widać było wdzięczność dla niego... Siadała czasem na fotelu, zmęczona do niemożliwości, ale chciwe wrażeń i ciekawe jej oczy mówiły, że rada go słuchać będzie.
Słuchała prawie nieruchoma, ale nie opuściła jednego wyrazu, jednego jakiegoś rysu. Sztolc już przestał mówić, ona słuchała jeszcze, oczy jeszcze pytająco zwrócone były do niego, a on rozumiał znaczenie tych spojrzeń i mówił dalej z nowym zapałem, z nowem uniesieniem.
Wszystko tak dobrze — jasno, spokojnie, ciepło, serce biło równomiernie. Zdawałoby się, że ona teraz właśnie żyła pełnem życiem. Niczego jej nie trzeba, tu jej świat, ciepło, życie. Nagle wstawała zmęczona i te same ciekawe pytające do niedawna oczy, zdawały się mówić: odejdź! lub: chcę jeść — i jadła z apetytem...
Wszystko to byłoby zrozumiałem, dobrem; Sztolc nie był marzycielem. Nie życzył on sobie namiętnej miłości jak nie życzył jej sobie i Obłomow, tylko z innych względów. Ale on pragnąłby, ażeby fala uczucia popłynęła równą linją, lecz buchnęła wrzątkiem u źródła, z którego możnaby zaczerpnąć uczucia na całe życie i mieć świadomość skąd wypływa strumień szczęścia.
— Kocha mnie, czy nie? — pytał siebie z męczącem wzruszeniem, prawie do łez.
Pytanie to zaogniało się w nim coraz bardziej, otaczało go jak płomień, unieruchomiało jego zamiary. Była to już kwestja nie miłości, lecz życia. Na nic innego już nie było miejsca w jego duszy.
Zdawało mu się nieraz, że w ciągu tego półrocza zwaliły się na niego wszystkie męki i rozpacze miłości, których on dotychczas tak zręcznie unikał w stosunkach z kobietami.
Czuł, że jego mocny organizm nie wytrzyma tych prób, jeśli trwać będą jeszcze miesiące takiego natężenia rozumu, woli i nerwów. Zrozumiał, czego dotychczas zrozumieć nie mógł, ile sił się traci w tych wewnętrznych walkach duszy z namiętnością, jak tworzą się w sercu nieuleczalne, bezkrwawe rany, wywołujące cierpienia, z których życie ucieka.
Opuszczała go powoli dotychczasowa pyszałkowata pewność siebie: Sztolc już nie żartował lekkomyślnie, jak dawniej, słuchając opowiadań jak inni tracą rozum z miłości; marnieją bez widomej przyczyny, a między innemi także — z miłości.
Lęk go począł ogarniać.
— Nie, trzeba z tem wszystkiem skończyć — myślał. — Zajrzę do głębin jej duszy jak dawniej, i jutro albo powiem, żem szczęśliwy, albo odjadę.
— Nie mam już siły! — mówił sam do siebie, patrząc do lustra. — Do czegom ja stał się podobny? Dosyć tego...
Postanowił pójść wprost do celu — rozmówić się z Olgą.
A cóż Olga? Czy niedostrzegała co się w nim działo, czy też była tylko dla niego zupełnie obojętną?
Nie mogła nie dostrzec tego, co się działo w duszy Sztolca. Nie takie czujne i bystre kobiety jak ona potrafią odróżnić przyjaźń i grzeczność od innego bardziej czułego uczucia, a cóż dopiero Olga! Nie było w niej żadnej kokieterji — natura to była prosta, szczera i wysoce moralna. Nie potrzebowała posługiwać się kokieterją, panowała nad nią.
Pozostaje jedno: przypuścić, że jej podobało się, bez żadnych widoków praktycznych, że człowiek takiej niezwykłej miary jak Sztolc, składa jej czołobitność, pełną rozumu i namiętności. Było to do pewnego stopnia rekompensatą jej obrażonej miłości własnej i powoli podnosiło ją na tę wyżynę, z jakiej upadła; odradzała się jej duma niewieścia.
Jakże — myślała Olga — czem może się zakończyć ta czołobitność? Nie mogła ona przecie zawsze objawiać się tylko zaciekawieniem Sztolca, a jej uporczywem milczeniem. Czy też ona przeczuwała przynajmniej, że ta długa walka jego nie będzie daremną, że wkońcu on wygra sprawę, w którą włożył tyle siły i charakteru? Czy tracił bezużytecznie płomień i blask miłości? Czy w tych promieniach utonie obraz przeżytej miłości?
Olga nie rozumiała tego wszystkiego, nie uświadamiała sobie jasno i walczyła rozpaczliwie z temi wątpliwościami i sama ze sobą; niewiedziała jak wyjść z chaosu myśli.
Jak się to wszystko rozwiąże? Niepewne położenie trwać długo nie może. Kiedyś od niemej gry i walki, zamkniętej w piersi musi przyjść do słów, a wtedy co ona powie o tem, co przebyła? Jak się odezwie do Sztolca i jakim wyrazem nazwie uczucie swoje do niego?
Jeżeli ona go kocha, to czemże była tamta miłość? Kokieterją, lekkomyślnością, czy może jeszcze czemś gorszem? Twarz jej buchała ogniem, a wstyd wywoływał rumieńce na twarzy na samo wspomnienie, o tem co było. Takiego oskarżenia samej siebie ona nie uczyni.
Jeśli tamto było pierwszą czystą miłością, to czemże jest jej stosunek do Sztolca? Czyż tylko zabawką, oszukiwaniem i zręcznym rachunkiem, ażeby go wciągnąć i zmusić do ożenienia się i pokrycia w ten sposób lekkomyślność jej zachowania się? Chłód ją ogarniał, twarz pokrywała się bladością na samo przypuszczenie takiej myśli.
A jeśli nie zabawka, nie oszukiwanie, nie rachunek, zatem — miłość? Gubiła się w domysłach — więc druga miłość w siedem, osiem miesięcy po pierwszej. Któż jej uwierzy? Jak ona wymówi ten wyraz i nie wywoła zdziwienia, a może nawet pogardy? Pomyśleć nawet o tem nie może, nie ma prawa.
Olga cofnęła się w przeszłość swoją — innych — i tam nie znalazła żadnej odpowiedzi na temat drugiej miłości. Przypomniała sobie słowa ciotek, starych panien, różnych przemądrzałych kobiet, wreszcie pisarzy — „myślicieli“ w kwestji miłości, ze wszystkich stron słyszała tylko jeden, nieubłagany wyrok — prawdziwie kochać można tylko raz jeden w życiu. Taki sam wyrok wydał i Obłomow. Pomyślała sobie: coby też powiedziała Soniczka o drugiej miłości? od osób, przyjeżdżających z Rosji słyszała, że ona drugą już przeżyła, a jest w okresie trwania — trzeciej.
Tak Olga odpychała od siebie myśl, a nawet możliwość miłości dla starego przyjaciela.
Nie, zdecydowała — w sercu jej nie może być miłości dla Sztolca. Ona kochała Obłomowa i miłość ta zgasła; kwiat życia uwiądł na zawsze. Zatem w jej sercu może być tylko przyjaźń dla Sztolca, oparta na jego świetnych przymiotach, na jego przyjaźni dla niej, na zaufaniu.
Oto w tem leżała przyczyna, dlaczego Sztolc nie mógł znaleźć ani w wyrazie jej twarzy, ani w słowach żadnego śladu ani zupełnej obojętności, ani przelotnej błyskawicy, ani nawet iskierki uczucia któreby o włos bodaj przekraczało granice serdecznej ale zwykłej przyjaźni.
Ażeby skończyć z tą niepewnością, pozostawało tylko jedno wyjście: dostrzegłszy początki rodzącej się miłości u Sztolca, nie podtrzymywać jej niczem i wyjechać jak najrychlej. Ale Olga straciła dużo czasu — stało się to już dawno. Nie przypuszczała, ona, że uczucie Sztolca przybierze charakter namiętności; to nie Obłomow, od niego nie można było odjechać.
Przypuśćmy, że byłoby to nawet możliwe, ale moralnie czuła się ona skrępowaną: z początku była ze Sztolcem na stopie przyjaźni — był to wesoły, dowcipny, ironiczny towarzysz rozmowy, ale także pewny siebie i głęboki spostrzegacz zjawisk życia, wszystkiego co się zdarzało nie tylko z nimi, ale przesuwało się koło nich i interesowało ich.
Ale im częściej widywali się, im bardziej zbliżali się moralnie, tem bardziej zmieniała się rola Sztolca: ze zwykłego spostrzegacza stawał się jej doradcą i kierownikiem. Niewidocznie stawał się jej rozumem, jej sumieniem, a stąd rodziły się nowe prawa, powstawały nowe tajemne związki, które ogarniały całe życie Olgi, całą jej istotę z wyjątkiem jednego ukrytego kącika, do którego starannie nie dopuszczała jego spostrzeżeń i sądów.
Olga pogodziła się z moralną opieką Sztolca nad jej rozumem i sercem, ale widziała, że i sama uzyskała wpływ na niego. Zamienili prawa swoje — Olga powoli, nieznacznie uznała tę zamianę.
Jakże to wszystko opuścić nagle? Zresztą — tyle w tem zajęcia, przyjemności, rozmaitości, życia. Co ona będzie robić, jeśli tego wszystkiego zabraknie? Gdy przeto przyszła jej myśl ucieczki — już było zapóźno — nie miała siły, aby zamiar wykonać.
Każdy dzień, spędzony bez Sztolca, nie podzielona z nim myśl, traciły dla niej urok i znaczenie.
— Boże mój! — myślała, — gdybym ja mogła być jego siostrą! Co to za szczęście, mieć wieczne prawo do takiego człowieka, nietylko do jego rozumu, lecz i serca, cieszyć się jego obecnością jawnie, otwarcie, nie opłacając się żadnemi ciężkiemi ofiarami, smutkami, żalem za straconemi chwilami. A teraz czem ja jestem? Jeśli zechce odjechać — ja nietylko nie mam żadnego prawa zatrzymać go, ale nawet powinnam życzyć odjazdu. Jeśli zechcę zatrzymać — co mu powiem, jakiem prawem pragnę go ciągle widzieć i słuchać? Dlatego, że mnie przykro, że tęsknię, że on mnie uczy, bawi, że jest dla mnie przyjaznym i pożytecznym. Jest to może przyczyna, ale nie prawo. A cóż ja wzamian daję jemu? Prawo patrzenia na mnie, ale nie śmię pomyśleć o wzajemności, gdy tyle innych kobiet uważałoby to za szczęście.
Olga trapiła się tem i namyślała jak wyjść z tego położenia, a nie widziała ani celu ani końca... Przed nią był tylko lęk przed jego rozczarowaniem i wieczną rozłąką. Czasem przychodziło jej na myśl wyjawić przed nim wszystko, ażeby zakończyć jego walkę ze sobą i swoją, ale słowa zamierały jej na ustach, gdy pomyślała o tem. Wstyd jej było i boleśnie.
Najdziwniejszem było to, że ona straciła szacunek dla tego, co miało miejsce w niedawnej przeszłości, a nawet wstydziła się tej chwili, gdy się zbliżyła ze Sztolcem, gdy on zawładnął poniekąd jej życiem. Gdyby o tem co zaszło było dowiedział się baron lub ktoś inny, byłoby jej przykro i nieprzyjemnie, zmartwiłaby się może, ale nie męczyłaby się tak, jak teraz na samą myśl, że Sztolc dowiedzieć się może o wszystkiem.
Olga z przestrachem myślała o tem, jak ta wiadomość odbije się na jego twarzy, jak on spojrzy na nią, co powie, co będzie myślał potem? Lękała się, że w jego oczach stanie się małą, słabą, pospolitą. Nie, nie, za nic nie opowie mu tego!
Poczęła badać siebie, i przekonała się, że nietylko wstydzić się musi przeszłej miłości, ale i jej bohatera... Dręczyła ją świadomość niewdzięczności, popełnionej wobec dawnego przyjaciela, za jego szczerość.
Być może, że byłaby przywykła do swego wstydu, przebolała go — bo do czegoż nie przyzwyczai się człowiek! — gdyby jej przyjaźń dla Sztolca wolną była zupełnie od wszelkich osobistych korzyści i pragnień. Ale gdy nawet zagłuszyła w sobie wszelki ukryty i pochlebny dla niej szept serca, to nie potrafiła owładnąć marzeniami swojej wyobraźni. Często przed jej oczyma, wbrew woli, przesuwał się i jaśniał obraz tej drugiej miłości, coraz bardziej czarujący; zwiększało się marzenie o szczęściu nie z Obłomowym, nie śród leniwej drzemki, lecz na szerokiej arenie wszechstronnego życia, z jego głębią, rozkoszami i smutkami — obraz szczęścia ze Sztolcem...
Wtedy Olga oblewała łzami swoją przeszłość, lecz i zmyć jej nie mogła. Trzeźwiła się z marzeń i odgradzała od nich ścianą nieprzenikalnego milczenia i tej przyjacielskiej obojętności, która tak szarpała duszę Sztolca. Potem, zapominając o wszystkiem, znowu dawała się unosić bezinteresownej życzliwości przyjaciela, stawała się czarującą, miłą, pełną dobrej wiary, póki znowu marzenie o szczęściu, do którego straciła prawo, nie przypomniało jej, że przyszłość dla niej stracona, że różowe myśli już minęły, że opadł kwiat życia.
Zapewne, zczasem Olga zdołałaby pogodzić się ze swojem położeniem i zapomniałaby o nadziejach na przyszłość, jak robią wszystkie stare panny; otoczyłaby się chłodną apatją, czas swój poświęcając dobrym uczynkom, ale nagle z kilku słów, które nieostrożnie wyrwały się z ust Sztolca, Olga przekonywała się niezbicie, że straciła w nim przyjaciela, a zyskała namiętnego czciciela. Przyjaźń utonęła w miłości.
Bladą była Olga tego rana, kiedy zrobiła to odkrycie: przez dzień cały nie wychodziła z pokoju, walczyła ze sobą, myślała nad tem, jak ma teraz postąpić, jaki obowiązek spoczywa na niej — i nie znajdowała na to wszystko odpowiedzi. Przeklinała siebie zato, że nie zapanowała nad wstydem i nie wyznała Sztolcowi wcześniej tego, co zaszło. Teraz trzeba zwyciężyć lęk w samej sobie.
Przychodziły nieraz chwile stanowczości, gdy pierś jej wzbierała się bólem, kiedy łzy ją paliły, gdy pragnęła rzucić się ku niemu i nie słowami, ale łkaniem, wstrząśnieniem całej duszy, omdleniem opowiedzieć dzieje swojej miłości, ażeby on widział wyznanie błędu.
Słyszała, jak robią inne w podobnych wypadkach. Soniczka, naprzykład, opowiedziała swemu narzeczonemu jak zbałamuciła oficerka od ułanów, jaki był śmieszny, że to był smarkacz, że umyślnie kazała mu wyczekiwać na mrozie aż ona wyjdzie usiąść w powozie.
Soniczka, nie namyślając się wiele, powiedziałaby i o Obłomowie, że się nim bawiła, że zbyt śmieszny, aby go kochała, że przecież nie można kochać się w pełnym worku, że temu nie mógł nikt uwierzyć. Ale takie usprawiedliwienie się mogło znaleźć wiarę tylko w oczach męża Soniczki i wielu innych, ale nie w oczach Sztolca.
Olga mogłaby całą tę przeszłość przedstawić w barwach o wiele lepszych, powiedzieć, że pragnęła wyciągnąć tylko Obłomowa z przepaści i dlatego posługiwała się przyjacielską kokieterją, ażeby ożywić gasnącego człowieka, a potem zostawić go samemu sobie. Ale byłoby to już zbyt naciągnięte i nieprawdziwe. Niema, niema ratunku!
— Boże, Boże! w jakie ja sieci wpadłam! — myślała Olga. — Wyjawić wszystko? Ach, nie! Niech on o tem tak długo nic nie wie. Nie wyjawić? To wszystko jedno, co okradać kogoś. To miałoby pozór oszukiwania, może chęci zjednania Sztolca. Boże! Dopomóż mnie...
Ale pomocy nie było.
Jakkolwiek miłą jej była zawsze obecność Sztolca ale czasem zdawało się jej, że lepiejby było nie stykać się z nim więcej, przejść przez życie jego jak cień ledwie dostrzegalny, nie zaciemniać jego jasnego, rozumnego życia swoją nieprawą miłością.
Olga przetęskniłaby za swoją nieszczęśliwą miłością dla Sztolca, opłakałaby przeszłość, zamknęłaby w duszy pamięć o nim, a potem, potem może znalazłaby „przyzwoitą partję“, jak wiele innych panien, i byłaby rozumną, troskliwą żoną i matką, a przeszłość uważałaby jako dziewicze marzenia i nie przeżyłaby, lecz przecierpiała resztę życia. Przecież wszystkie kobiety tak robią.
Ale ta cała sprawa nie samej jej dotyczy. Wplątany do niej inny jeszcze człowiek, który na niej opiera swoje niezbędne, najlepsze nadzieje przyszłego życia.
— Dlaczegoż ja kochałam? — męczyła się Olga w tęsknocie, wspominając ten poranek w parku, kiedy Obłomow chciał uciekać, a jej się zdawało, że księga jej życia zamknie się na zawsze, gdy on ją opuści. Wówczas tak śmiało i lekko rozwiązała kwestję miłości i życia, tak wszystko wydawało się jej jasnem, a jednak wszystko związało się w nierozplątany węzeł.
Zbyt ufała swemu rozumowi. Zdawało się, że trzeba tylko patrzyć prosto, iść śmiało, a życie posłuszne jak dywan będzie się samo rozścielać pod jej nogami — i cóż się stało? Niema nikogo, kogoby o przyczynę błędu obwinić można — ona sama winna.
Wszedł Sztolc. Olga nie podejrzywała powodu przyjścia, wstała z kanapy, odłożyła książkę na stronę i poszła na jego spotkanie.
— Nie przeszkadzam pani? — spytał, siadając w jej pokoju przy oknie, które wychodziło na jezioro. — Pani czytała — prawda?
— Nie, skończyłam właśnie czytanie — już ciemno. — Czekałam na pana — rzekła miękkim, przyjacielskim akcentem.
— Tem lepiej: ja muszę pomówić z panią — dodał poważnie, przysuwając dla niej drugie krzesło do okna.
Olga drgnęła i zaniemiała prawie, potem usiadła machinalnie na krześle, schyliła głowę i nie podnosząc oczu, siedziała w męczącem oczekiwaniu. Chciałaby w tej chwili być o sto wiorst oddaloną od Sztolca.
Nagle jak błyskawica zaświeciła w jej pamięci cała przeszłość.
— Sąd się zbliża! — pomyślała. — Nie można bawić się życiem jak lalkami — zdawało się jej słyszeć głos jakiś — nie żartuj z życiem, bo trzeba się porachować.
Przez kilka chwil Olga milczała. Sztolc widocznie skupiał myśli. Olga, nie bez trwogi, wpatrywała się w jego schudzoną twarz, w nachmurzone brwi, w usta zaciśnięte z wyrazem stanowczości.
— Nareszcie! — pomyślała, drgnąwszy wewnętrznie.
Zdawało się, że oboje sposobią się do pojedynku.
— Pani zapewne zgaduje, Olgo Siergiejewno, o czem ja mam zamiar mówić z panią — zaczął Sztolc, wpatrując się w nią pytająco.
Siedział w głębi niszy, która zakrywała twarz jego, gdy przeciwnie białość śniegu od okna padała wprost na nią, tak że mógł prawie każdą jej myśl odczytywać z twarzy.
— Skąd ja mogę wiedzieć? — odpowiedziała cicho.
Wobec tak niebezpiecznego przeciwnika, Olga nie miała dość siły woli, charakteru, ani przenikliwości, ani umiejętności panowania nad sobą, z któremi zawsze stawała wobec Obłomowa.
Olga rozumiała dobrze, że jeśli dotychczas mogła wszystko ukrywać przed bystrym wzrokiem Sztolca i pomyślnie prowadzić wojnę, to dzięki zgoła nie własnej sile, jak w walce z Obłomowym, a tylko dzięki uporczywemu milczeniu Sztolca i jego skrytości. W otwartej wojnie, przewaga nie była po jej stronie i dlatego pytaniem: skąd ja mogę wiedzieć — Olga chciała tylko zdobyć trochę przestrzeni i chwilkę czasu, ażeby nieprzyjaciel mógł jaśniej odkryć swoje zamiary.
— Nie wie pani? — rzekł otwarcie — bardzo dobrze, ja powiem...
— Ach, nie! — wyrwało się nagle z ust Olgi.
Uchwyciła go za rękę i patrzyła na niego, jakby prosząc o litość.
— Widzi pani, ja zgadłem, że pani wie. Ale dlaczego — nie? — dodał.
Olga milczała.
— Jeśli pani przewidywała, że prędzej, czy później ja wypowiedzieć się muszę, to wie pani zapewne, jaką mi dać odpowiedź — mówił.
— Przewidywałam i męczyłam się — rzekła, opierając się o tylną część krzesła. Odwróciła się od światła i pragnęła, ażeby co prędzej zmrok zapadł i przyszedł jej z pomocą, by Sztolc nie widział, w jej twarzy śladów walki ze sobą, trwogi i smutku.
— Męczyła się pani! — to straszne słowo — prawie szeptem mówił Sztolc — to Dantejskie „porzuć nadzieję na zawsze“. Już nic nie mam do powiedzenia, w tem słowie — wszystko. Ale dziękuję i za to — dodał z głębokiem westchnieniem. — Wyszedłem z chaosu, z ciemności i wiem przynajmniej, co mam robić. Jedyny ratunek — uciekać co prędzej.
Sztolc powstał.
— Nie, na miłość Boga, nie! — krzyknęła Olga, rzuciwszy się ku niemu, chwytając go za rękę, i szepcąc prawie z przerażeniem i prośbą — proszę mieć litość nade mną, co ze mną będzie?
Sztolc usiadł. Olga usiadła także.
— Ja kocham panią, Olgo Siergiejewno! — rzekł prawie ostro. — Pani widziała, co się ze mną stało w ciągu tego półrocza. Czegoż pani chce więcej? Zupełnego zwycięstwa, ażebym zesechł zupełnie i zginął marnie. Dziękuję pięknie.
Twarz Olgi zmieniła się nagle.
— Więc proszę stąd wyjechać! — rzekła z godnością, tłumiąc w sobie obrazę a równocześnie głęboki smutek, którego ukryć zupełnie nie mogła.
— Przepraszam, winien jestem — usprawiedliwiał się Sztolc. — Otóż widzi pani, jeszcze nie wiedząc dobrze o co chodzi, już się kłócimy. Pewny jestem, że pani nie może życzyć sobie tego, ale pani nie może także wnijść w moje położenie i dlatego pani dziwi się memu zamiarowi — ucieczki. Człowiek czasem nieświadomie staje się samolubem.
Olga poprawiła się na siedzeniu, jak gdyby jej było niewygodnie, ale nic nie odpowiedziała.
— Przypuśćmy, że zostanę — i cóż z tego? — mówił dalej. — Pani zaproponuje mi przyjaźń, lecz ja już ją mam i bez tego. Wyjadę — a po roku, po dwóch, pani nie cofnie przede mną swojej przyjaźni. Przyjaźń — to rzecz piękna, Olgo Siergiejewno, kiedy jest tylko uczuciem między młodym mężczyzną, a dziewczyną lub wspomnieniem starych ludzi. Ale broń Boże, jeśli to z jednej strony przyjaźń, a z drugiej — miłość. Ja wiem, że pani ze mną nie nudzi się, ale jak mnie jest z panią?
— Jeśli tak tylko, proszę wyjechać — powiedziała ledwie dosłyszalnie.
— A zostać — myślał głośno — to znaczy chodzić po ostrzu noża. Piękna przyjaźń!
— Czyż mnie lżej będzie? — spytała.
— Pani? — Dlaczego? — spytał nagle. — Pani przecież... nie kocha...
— Nie wiem! Na Boga żywego, prawdę mówię — niewiem! Ale jeśli pan... jeśli kiedykolwiek odmieni się mój teraźniejszy tryb życia, co ze mną się stanie? — spytała smutnie, prawie szeptem.
— Jak mam rozumieć to wszystko? Proszę mi wyjaśnić na miłość Boga — rzekł Sztolc, zbliżając do Olgi swoje krzesło, zdziwiony temi słowami i głębokim, szczerym tonem, jakim były wypowiedziane.
Sztolc starał się zbadać rysy jej twarzy. Olga milczała. W sercu jej paliła się chęć uspokojenia go, cofnięcia słowa „męczyłam się“ lub wyjaśnienia jego prawdziwego znaczenia, ale nie wiedziała jak to uczynić. Czuła tylko, że oboje nie rozumieją się, są w fałszywem położeniu i oboje cierpią. On tylko — lub ona, przy jego pomocy mogą wyjaśnić i uporządkować przeszłość i teraźniejszość. Dlatego trzeba przekroczyć przepaść, odkryć przed nim co było, jak ona pragnęła, a również obawiała się jego sądu.
— Sama nic nie rozumiem! W większym jestem chaosie, w większej żyję ciemności, niż pan — odpowiedziała.
Sztolc ujął ją za rękę.
— Czy wierzy mnie pani? — zapytał.
— Bezgranicznie, jak matce, pan o tem wie — odrzekła słabym głosem.
— Proszę mi zatem opowiedzieć, co się z panią działo od czasu kiedyśmy się rozstali. Pani wydaje się teraz tajemnicą dla mnie. Dawniej umiałem na twarzy pani odczytać każdą myśl. Zdaje się, że jest to jedyny środek pojmowania siebie wzajemnie. Czy zgadza się pani z tem?
— O, tak, jest to niezbędne... trzeba skończyć nareszcie! — rzekła ze smutkiem wobec konieczności wyjawienia przed nim wszystkiego co zaszło.
Schyliła głowę. W myśli jej plątał się wyraz: Nemezys! Nemezys! Milczała schyliwszy głowę. A Sztolcowi ogarnął duszę od tych słów jakiś lęk, a jeszcze większy od jej milczenia.
— Męczy się... Mój Boże! — myślał — co się z nią działo? Uczuł chłód, a ręce i nogi drżeć mu poczęły. Wyobrażał sobie coś strasznego. Olga milczała. Widocznem było, że walczyła ze sobą.
— Więc cóż... Olgo Siergiejewno? — nalegał Sztolc.
Olga milczała, zrobiła tylko jakiś ruch nerwowy, którego nie można było dostrzec w ciemności, lecz zdradził go tylko szelest jedwabnej sukni.
— Staram się skupić wszystkie moje siły — rzekła w końcu. — Gdybyś pan wiedział, jak to trudno — dodała, patrząc na stronę i usiłując zapanować nad sobą.
Pragnęła, ażeby Sztolc dowiedział się o wszystkiem nie z jej ust, lecz od kogoś innego, cudem może.
Na szczęście ściemniać się poczęło coraz bardziej. Twarz jej ukryta była w cieniu. Głos tylko mógł ją zdradzić, ale słowa nie mogły jej przemknąć się przez usta, jak gdyby nie wiedziała jak zacząć.
— Boże mój! Jakże ja muszę być winną, gdy taki wstyd i ból odczuwam! — myślała, walcząc ze sobą.
A niedawno przecież z taką pewnością siebie rozporządzała losem swoim i cudzym, czuła się taką rozumną, taką silną! Teraz na nią przyszła kolej: drżała jak dziewczynka! Wstyd jej było przeszłości, a miłość własna dręczyła ją za fałszywe teraźniejsze położenie... Było jej ciężko.
— Ja pomogę pani... pani kochała — ledwie wymówił Sztolc, takim bólem dotknęło go własne słowo.
Olga potwierdziła milczeniem. Znowu fala przerażenia uderzyła na Sztolca.
— Kogo? To przecież nie musi być tajemnicą? — mówił, starając się nadać swemu głosowi cechę pewności, chociaż czuł, że usta mu drżały.
Olgę ogarniał ból jeszcze większy. Chciałaby wymyślić jakieś inne wyjście, inne wymówić nazwisko. Chwilkę wahała się. Jak człowiek co w ostateczności rzuca się nagle w przepaść lub ogień, tak nagle wymówiła:
— Obłomowa!
Sztolc zdrętwiał. Przez parę minut panowało milczenie.
— Obłomowa? — powtórzył ze zdziwieniem. — To nie może być — dodał potem stanowczo, zniżywszy głos.
— Prawda! — odpowiedziała spokojnie.
— Obłomowa! — powtórzył Sztolc. To nie może być! Albo pani nie rozumiała siebie i Obłomowa, albo — miłości.
Olga milczała.
— To nie mogła być miłość! To musiało być coś innego! — mówił.
— Tak, kokietowałam go, wodziłam za nos, zrobiłam nieszczęśliwym... a teraz do pana się zabieram! — rzekła niby spokojnie, ale w głosie jej drżały łzy obrażonej kobiety.
— Droga Olgo Siergiejewna! Proszę się nie gniewać, nie mówić tak — to nie jest ton pani. Pani wie, że ja nic podobnego nie myślę. Ale w mojej głowie nie mieści się, ja nie rozumiem w jaki sposób Obłomow...
— Mimo wszystko on godzien pańskiej przyjaźni. Pan niedocenia go — on godzien miłości — broniła Olga.
— Wiem, że miłość mniej wymagająca niż przyjaźń. Często bywa nawet ślepą. Kochają nie dla zasług, a — tak sobie. Ale miłość wymaga także czegoś, nieraz drobnostki, czego ani określić ani nazwać niepodobna, ale czego niema w moim dobrym ale niedźwiedziowatym Iljuszy. Dlatego dziwię się. Proszę mnie wysłuchać, inaczej nigdy nie dojdziemy do końca, nie zrozumiemy się wzajemnie. Pani się wstydzi. Niech pani przez pół godziny nie pożałuje siebie, proszę mnie opowiedzieć wszystko, a ja pani powiem co to było, a może nawet — co będzie... Ciągle mi się zdaje, że w tem jest coś innego... Ach, gdyby to była prawda! — dorzucił z ożywieniem. — Gdyby Obłomowa, a nie kogoś innego... Obłomowa! To znaczy że panią z przeszłością nic nie wiąże, że pani wolna... Proszę opowiadać, opowiadać prędzej! — spokojnym, prawie wesołym głosem zachęcał Sztolc.
— Na miłość Boga — odezwała się z zaufaniem Olga, rada, że część ciężaru spadła jej z serca — czy to ja jedna rozum tracę! Gdybyś pan wiedział, jak jestem godną litości! Niewiem czy jestem winną lub nie, czy mam się wstydzić mojej przeszłości, litować się nad nim, mieć nadzieję na przyszłość, czy rozpaczać za wszystkiem... Pan mówi o swoich męczarniach, a moich nie podejrzywa nawet. Proszę mię tedy wysłuchać do końca, nie rozumem, sercem raczej. Ja lękam się pańskiego rozumu, z sercem lepiej — może ono zrozumie, że ja nie mam matki, że żyłam jak w lesie — dodała głosem zdławionym. — Nie, niech mnie pan nie oszczędza — dorzuciła pośpiesznie. — Jeśli to była miłość — to proszę wyjeżdżać. — Zatrzymała się chwilkę. — Proszę wrócić wtenczas, gdy się odezwie znowu głos przyjaźni. Jeśli zaś to była tylko kokieterja, to proszę mnie ukarać, uciec najdalej, zapomnieć o mnie. Więc — proszę słuchać.
Sztolc w odpowiedzi mocno uścisnął obie jej ręce.
Rozpoczęła się spowiedź Olgi, długa, szczegółowa. Olga świadomie, słowo po słowie przelewała wszystko ze swojej duszy w jego. Mówiła o tem co ją tak męczyło, dlaczego rumieńce wstydu wybiegały na jej policzki od tego, co przedtem uważała za szczęście, i jak później nagle spadła w odmęt smutku i wątpliwości.
Opowiedziała o przechadzkach, o parku, o nadziejach, o chwilach obudzenia się i upadku Obłomowa, o gałązce bzu, nawet o pocałunku. Przemilczała tylko o tym wieczorze w ogrodzie, gdy omdlewała prawie obok Obłomowa — może dlatego, że sama nie umiała jeszcze wytłumaczyć sobie przyczyny tego stanu.
Z początku słychać było tylko jej szept niespokojny. W miarę rozwijania się opowiadania głos jej nabierał jasności i swobody; od szeptu przechodził w półton, a potem dźwięczał pełną piersiową nutą. Kończyła zaś opowiadanie już tak spokojnie, jak gdyby opowiadała historję cudzej miłości.
Przed nią samą spadała zasłona, rozjaśniała się przeszłość, w którą do tej chwili lękała się spojrzeć. Wiele chwil przedstawiało się jej teraz inaczej. Śmiało spojrzałaby w oczy Sztolca, gdyby nie było ciemno.
Olga skończyła i czekała na wyrok, ale odpowiedzią była zupełna cisza.
A cóż Sztolc? Nie słychać było ani słów, ani ruchu, nawet oddechu, jak gdyby nikogo przy niej nie było.
Ta cisza znowu wywołała szereg wątpliwości w duszy Olgi. Co znaczy to milczenie? Jaki wyrok usłyszy od najbardziej przenikliwego i łagodnego sędziego? Wszyscy mogliby ją bezlitośnie potępić, on jeden mógłby być jej obrońcą, jemu oddałaby obronę... on zrozumiałby wszystko, zważył i lepiej, niż ona sama osądził jej czyny. A tymczasem on milczał — czyżby sprawa jej była stracona?
Olgę lęk ogarnął.
Otworzyły się drzwi i służąca wniosła dwie świece, które jasnością rozświeciły ich kącik.
Olga spojrzała na Sztolca pytającem, ciekawem spojrzeniem. On skrzyżował ręce na piersi i patrzył na nią rozwartemi oczyma, pełnemi łagodności, jakby się cieszył jej zaniepokojeniem.
Serce Olgi rozgrzało się. Spojrzała na niego spokojnie i ledwie nie zapłakała. Wróciła jej nagle wyrozumiałość dla samej siebie, zaufanie do niego. Czuła się tak szczęśliwą, jak dziecko, któremu przebaczono jego błąd, które uspokojono, popieszczono.
— Wszystko? — spytał cicho.
— Wszystko.
— A list jego?
Olga wyjęła list z portfelu i podała mu. Sztolc zbliżył się do światła, list przeczytał i na stole położył. Oczy jego zwróciły się znowu ku niej z takim wyrazem, jakiego już dawno nie widziała u niego.
Przed nią stał ten sam dawny, pewny siebie, trochę ironiczny, bezbrzeżnie dobry i pobłażliwy przyjaciel. W twarzy jego ani śladu jakiegoś cierpienia, ani wątpliwości. Ujął ją za obie ręce, pocałował każdą po kolei i zamyślił się nad czemś. Olga milczała i milcząc, utkwiwszy wzrok, badała każdy ruch jego myśli na twarzy.
Nagle Sztolc powstał.
— Mój Boże! Gdybym był przypuszczał, że rzecz idzie o Obłomowa, czyżbym się tak męczył? — rzekł, patrząc na nią tak łagodnie, z takiem zaufaniem, jak gdyby nie było za nią smutnej przeszłości.
Olgę ogarnęło łagodne, wesołe, świąteczne uczucie. Uczuła ulgę na sercu. Zrozumiała, że wstyd jej było przed nim tylko jednym, ale on nie karał jej, nie uciekał od niej! Cóż ją może obchodzić teraz sąd całego świata!
Sztolc panował już nad sobą, był wesół, ale to jej nie wystarczało. Wiedziała, że jest usprawiedliwioną, ale jako podsądna chciała usłyszeć wyrok.
Sztolc ujął za kapelusz.
— Dokąd? — spytała.
— Pani wzruszona — odpowiedział — proszę wypocząć! Jutro pomówimy.
— Chce pan, ażebym całą noc nie spała? — przerwała mu, biorąc go za rękę i sadzając na krześle. — Chce pan odejść, nie powiedziawszy mi co to... było, czem ja dziś jestem... czem ja... Proszę mieć litość nade mną... kto mnie to powie? Kto mnie ukarze, jeśli zasłużyłam, albo... kto mi przebaczy? — dorzuciła, patrząc na niego takiem łagodnem, pełnem przyjaźni spojrzeniem, że Sztolc położył kapelusz i ledwie sam nie padł przed nią na kolana.
— Aniele... — proszę pozwolić powiedzieć — mój... — zaczął. — Proszę się nie męczyć nadaremnie; ani karać, ani ułaskawiać pani nie trzeba. Ja nic nawet dodać nie mogę do opowiadania pani. Jakże panią mogę męczyć wątpliwością? Chce pani wiedzieć, co to było, nazwać to po imieniu? Pani wie już oddawna... Gdzie list Obłomowa?
Wziął list ze stołu.
— Proszę słuchać... — Począł czytać: — „pani „prawdziwe kocham“, nie jest prawdziwą miłością, lecz przyszłą. Jest to tylko bezwiedna potrzeba kochania, która z braku prawdziwej miłości, objawia się często u kobiet w miłości do dziecka, do drugiej kobiety, nawet często we łzach lub w objawach histerycznych. Pani omyliła się — czytał Sztolc, akcentując ten wyraz. — Przed panią nie ten, którego pani oczekuje, o kim marzyła. Proszę poczekać — on przyjdzie, a wtedy pani będzie męczyć się i wstydzić swojej omyłki“.
— Widzi pani jak to jest zupełnie prawdziwe — dokończył Sztolc. — Pani zła była na siebie, wstyd pani było z powodu omyłki. Do tego nic dodać nie można. Obłomow miał słuszność, pani nie uwierzyła mu — i w tem wina pani. Wtenczas należało zerwać stosunek, ale jego zwyciężyła piękność pani, a panią wzruszała jego gołębia dobroć — dodał z ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
— Nie wierzyłam mu. Myślałam, że serce omylić się nie może.
— O, nie! Myli się i często ze strasznemi następstwami. Ale u pani nie doszło jeszcze do omyłki serca — dodał — była to z jednej strony gra wyobraźni, z drugiej — słabość charakteru... A pani lękała się, że już drugiego święta w życiu być nie może, że ten blady promyczek oświecił życie pani, a potem już będzie wieczna noc...
— A łzy? — mówiła. — Czyż one nie płynęły z serca, gdym płakała? Ja nie kłamałam, byłam szczerą...
— Mój Boże! Nad czem nie płaczą kobiety? Pani przecież sama mówi, że żal pani było gałązki bzu, ulubionej ławeczki. Proszę dodać do tego oszukaną miłość własną, zwichniętą rolę zbawicielki, trochę przyzwyczajenia... Czyż mało przyczyn do łez?
— Czy nasze widywania się, przechadzki — także omyłka? Proszę pamiętać, że ja... byłam u niego — dodała ze smutkiem i sama pragnęła, zdaje się, własne słowa zagłuszyć.
Olga oskarżała sama siebie dlatego tylko, ażeby tem gorliwiej mógł jej bronić Sztolc, ażeby być zupełnie uniewinnioną w jego oczach.
— Z opowiadań pani widzę, że w czasie ostatniego widzenia się z Obłomowym, nie było nawet o czem mówić. Tak zwanej przez panią „miłości“ brakło treści. To był jej kres. Dalej pójść nie mogła. Wyście jeszcze przed chwilą rzeczywistej rozłąki rozeszli się. Pani wierna była nie miłości, lecz widziadłu, które sama stworzyła — w tem cała tajemnica.
— A pocałunek? — szepnęła tak cicho, że Sztolc nie słyszał, lecz domyślał się tylko.
— O, to bardzo ważne! — zawołał z komiczną surowością — za to trzeba było pozbawić panią jednej potrawy przy obiedzie!
Spoglądał na nią z coraz większem wzruszeniem i miłością.
— Żart nie może usprawiedliwić takiej „omyłki“ — odpowiedziała twardo, obrażona jego obojętnością i lekceważącym tonem. — Lżejby mi było, gdyby pan znalazł na to jakieś ostre słowo, nazwał właściwem imieniem...
— Jabym też nie żartował, gdy rzecz dotyczyła kogoś innego, nie Obłomowa — usprawiedliwiał się Sztolc. — Tam omyłka mogła się zakończyć nieszczęściem, ale ja znam dobrze Iljuszę.
— Innego — nigdy! — z uniesieniem zawołała Olga. — Ja poznałam go lepiej, niż pan.
— Tak, rzeczywiście — potwierdził Sztolc.
— Ale gdyby on... zmienił się, ożył, posłuchał mnie i... czyżbym go wtedy nie kochała? Czy i wtenczas miłość byłaby kłamstwem, omyłką? — mówiła pytająco, ażeby winę swoją oświetlić ze wszystkich stron, ażeby nie pozostało na niej najmniejszej plamy żadnej wątpliwości.
— To znaczy, gdyby na jego miejscu był inny człowiek — przerwał Sztolc. — Wasz stosunek przybrałby charakter miłości, umocnił się i wtedy... Ale to byłby już drugi romans i drugi bohater, który nas nic nie obchodzi.
Olga westchnęła, jak gdyby ostatni ciężar spadł jej z serca. Oboje milczeli.
— Jakie to szczęście... wyzdrowieć — mówiła powoli, jakby rozkwitając na nowo i zwróciła ku niemu spojrzenie takiej głębokiej wdzięczności, takiej gorącej niebywałej przyjaźni, że w tem spojrzeniu zobaczył wreszcie tę iskierkę uczucia, którą przez cały rok pragnął dojrzeć. Dreszcz radości ogarnął go.
— To ja właśnie wracam do zdrowia — zauważył — i zamyślił się. — Ach, gdybym był wiedział, że bohaterem tego romansu był Obłomow! Tyle czasu przeszło, tyle krwi się napsuło! Zaco? Dlaczego? — pytał prawie z gniewem.
Ale powoli opuszczał go gniew, wracało otrzeźwienie; Sztolc ocknął się z zamyślenia. Czoło wygładziło się, spojrzenie poweselało.
— Widać, że było to niezbędnem. Zato teraz jakże jestem spokojny, jak... szczęśliwy! — zawołał w upojeniu.
— Jak sen wszystko minęło, jak gdyby nic nie było — zauważyła Olga w zamyśleniu, ledwie dosłyszalnym głosem, dziwiąc się swemu nieoczekiwanemu odrodzeniu. — Pan zdjął mi z serca nietylko wstyd, żal, ale gorycz i ból... wszystko. Jak to pan uczynił? — pytała cichym głosem. — Czyż to wszystko minęło, i ta... omyłka?
— Ja myślę, że już wszystko minęło — rzekł — spojrzawszy na nią po raz pierwszy spojrzeniem namiętności i nie ukrywając jej — wszystko co było...
— A cóż będzie prawdą, nie... omyłką? — pytała.
— Tu właśnie napisano — odpowiedział głosem stanowczym, biorąc do ręki list Obłomowa: „przed panią nie ten, kogo pani oczekuje, kto przyjdzie; on przyjdzie i pani obudzi się...“ I pokocha go pani, dodam od siebie, tak pokocha, że miłość ta trwać będzie nie rok, ale całe życie, tylko niewiem... kogo? — dodał, oczy w nią utkwiwszy.
Olga spuściła wzrok ku ziemi, zacisnęła usta, ale przez powieki przeciskały się promienie, usta ukrywały uśmiech. Spojrzała na niego i zaśmiała się tak szczerze, tak serdecznie, że aż łzy błysnęły.
— Powiedziałem pani, co z panią było, Olgo Siergiejewna, a nawet co będzie. A pani nie dała mi odpowiedzi na pytanie, nie pozwoliła nawet dokończyć...
— Cóż ja mogę powiedzieć? Czyż miałabym prawo powiedzieć panu to, na co pan zasługuje, czego... pan wart? — spytała prawie szeptem i spojrzała na niego.
W tem spojrzeniu zdało mu się, że widział znowu iskierkę nadzwyczajnej przyjaźni. Drgnęło w nim poczucie szczęścia.
— Proszę się nie śpieszyć, ale spokojnie odpowiedzieć mi, czego wart jestem, kiedy się skończy pani serdeczna żałoba, żałoba przyzwoitości. Rok ubiegły także mnie coś nauczył. Teraz proszę tylko rozwiązać pytanie: czy mam odjechać, czy... zostać?
— Przepraszam... ale pan mnie kokietuje! — rzekła wesoło.
— O, nie! — poważnie odpowiedział Sztolc. — To już nie dawne pytanie; teraz ma ono inne znaczenie: — jeśli mam zostać, to — jakiem prawem?
Olga zamyśliła się.
— Widzi pani, że ja — nie kokietuję! — zaśmiał się, zadowolony, że ją przyłapał na sprzeczności. — Po dzisiejszej rozmowie musimy być na innej stopie ze sobą. Dziś nie jesteśmy już ci sami, cośmy byli wczoraj.
— Nie wiem... — odpowiedziała jeszcze bardziej zmieszana.
— Pozwoli pani dać sobie radę?
— I owszem... proszę mówić, ja ślepo ją wypełnię — prawie z namiętną pokorą powiedziała Olga.
— Niech pani wyjdzie zamąż za mnie, zanim „on“ przyjdzie.
— Jeszcze nie śmiem... — szepnęła, zakrywając oczy rękoma, wzruszona głęboko, ale szczęśliwa.
— Dlaczego pani nie śmie? — zapytał cicho, głowę jej ku sobie schylając.
— A przeszłość... — rzekła, kładąc mu głowę na piersi jak matce.
Sztolc łagodnie odchylił jej ręce od twarzy, pocałował w głowę i długo cieszył się jej zakłopotaniem, wpatrując się jak kolejno błyszczały w jej oczach łzy i chowały się w głębi.
— Przeszłość zwiędnie, jak zwiędła gałązka bzu — zakończył. — Miała pani lekcję, teraz należy ją zużytkować. Rozpoczyna się życie. Proszę przeszłość swoją oddać w moje ręce i o niczem nie myśleć. Ja ręczę za wszystko. Chodźmy do ciotki.
Późno wrócił Sztolc do siebie.
— Znalazłem swoje! — myślał, patrząc zakochanem spojrzeniem na drzewa, na niebo, na jezioro, na mgły, unoszące się nad wodą. — Doczekałem się. Tyle lat pragnień miłości, cierpliwości, oszczędzania sił duszy! Tak długo czekałem — wszystko mi nagrodzono. Otóż to jest ostatnie szczęście człowieka!
Widmo szczęścia zasłoniło całą przeszłość przed jego oczyma: kancelarję ojca, jego powózkę, skórzane rękawiczki, zatłuszczone „rachunki“ — całe życie czynu. W pamięci jego odrodził się tylko, przepełniony wonią pokoik jego matki, warjacje Hertza, galerja książęca, błękitne oczy, kasztanowate, pudrem przysypane włosy — a nad wszystkiem tem górował miękki głos śpiewu Olgi. On w duszy słyszał ten śpiew...
— Olga — moją żoną! — wyszeptał prawie, i dreszcz radości przebiegł mu ciało. Wszystko znalazłem, nic więcej szukać nie trzeba, niema potrzeby iść dalej!
Wracał do domu w zamyślonem odrętwieniu szczęścia, nie widząc przed sobą ani drogi ani ulic.
Olga długo wiodła za nim oczyma, potem otworzyła okno i oddychała kilka minut świeżem nocnem powietrzem. Wzruszenie mijało powoli, pierś oddychała równo i spokojnie.
Utkwiła oczy w jezioro, w dal i zamyśliła się głęboko i tak cicho jak gdyby zasnęła. Chciała zrozumieć, o czem myśli, co odczuwa — i nie mogła. Myśli unosiły się tak równo jak fale, krew w żyłach obiegała spokojnie. Odczuwała stan błogiego szczęścia i nie mogła określić ani jego granic, ani treści. Myślała dlaczego dusza jej taka cicha, spokojna, dlaczego jej tak niewzruszenie dobrze, błogo, gdy tymczasem...
— Jestem jego narzeczoną... — szepnęła.
Narzeczona! z drżeniem pełnem dumy, myśli dziewczyna, doczekawszy się chwili, oświetlającej całe jej życie i unosi się na wyżynę. Z wysokości patrzy w tę ciemną drożynę, którą szła wczoraj jeszcze samotna i niepostrzeżona.
Dlaczegoż Olga nie drżała? Ona także szła samotna, ledwie dostrzeżoną ścieżką, a oto na przecznicy spotkał ją „on“, podał jej rękę i wyprowadził nie na blask jasnych promieni, lecz jakby nad szeroko rozlaną rzekę, na wielkie pola, ku wesoło uśmiechniętym pagórkom. Wzrok jej nie przyćmił się od blasku, nie zamarło serce, nie zapaliła się wyobraźnia.
Ona z cichą radością uspokoiła wzrok tym widokiem. Nie przebiegało drżenie jej ciało, nie zapalały się oczy dumą, tylko, gdy wzrok swój oderwała od pól i pagórków zielonych, a przeniosła na tego, który podał jej rękę, uczuła, że po twarzy jej powoli spływały łzy...
Olga wciąż siedziała, niby śpiąca, tak cichem było jej marzenie o szczęściu. Nie ruszała się, prawie nie oddychała. Pogrążona w zamyśleniu, utonęła w jakiejś cichej, błękitnej, ciepłej, aromatycznej nocy, oświetlonej łagodnem światłem. Sen o szczęściu rozwinął nad nią szerokie skrzydła i płynął powoli jak obłok po niebie nad jej głową.
Nie widziała siebie w tym śnie, owiniętą w gazę i koronki na dwie godziny, a potem w codzienne szmatki na resztę życia. Nie śniła się jej uczta ślubna, ani ognie, ani weselne wiwaty, ale śniło się szczęście, takie proste, bez wszelkich ozdób, że jeszcze raz bez dumy, ale ze słodką radością szepnęła: jestem narzeczoną.
Wszystko wyglądało posępnie, smutnie w mieszkaniu Obłomowa, w półtora roku po imieninach, gdy nieoczekiwanie nadjechał Sztolc. Ilja Iljicz osunął się, znużenie wyglądało z jego oczu i patrzyło stamtąd niby jakaś niemoc.
Obłomow pochodził trochę po pokoju, potem położył się i patrzył w sufit; wziął książkę z etażerki, przeczytał kilka wierszy, ziewnął i począł bębnić palcami po stole.
Zachar jeszcze bardziej się zaniedbał. Ubranie miał łatane na łokciach, wyglądał tak mizernie jak gdyby mało jadał, mało sypiał, a pracował za trzech.
Szlafrok Obłomowa zużył się doszczętnie i chociaż dziury zaszywano starannie, rozłaził się widocznie, szwy zaczęły puszczać. Kołdra na łóżku zużyta i nieraz łatana, firanki w oknach spłowiałe oddawna i, chociaż wyprane, wyglądały jak stare szmaty.
Zachar rozłożył stary obrus, na krawędzi stołu przed Obłomowym, potem ostrożnie przyniósł na tacy karafkę z wódką i postawił na stole, położył chleb i wyszedł.
Drzwi od strony gospodyni otwarły się i na progu ukazała się Agafja Matwiejewna, niosąc zręcznie skwierczącą na patelni jajecznicę. Bardzo była zmienioną, wcale nie na swoją korzyść. Nie miała już białych policzków, nie czerwieniejących i nie bledniejących nigdy, nie błyszczały rzadkie brwi, oczy wgłąb wpadły.
Miała na sobie starą perkalikową sukienkę, ręce niby opalone, ale właściwie zgrubiałe od roboty, przy ogniu, przy noszeniu wody lub innej pracy.
Akuliny już nie było. Anisja ją zastąpiła: pracowała w kuchni, w ogrodzie, pilnowała drobiu, prała bieliznę, szorowała podłogi. Wszystkiemu jednak podołać nie mogła i Agafja Matwiejewna musiała jej pomagać w kuchni. Mało tłukła, przesiewała i przecierała, mało używała teraz kawy, cynamonu i migdałów. O koronkach nawet nie myślała. Teraz częściej krajała cebulę, przecierała chrzan i podobne korzenie. Z twarzy jej przeglądała ogromna troska.
Ale nie sobą martwiła się Agafja Matwiejewna, nie tem, że nie miała sposobności być w ciągłym ruchu, prowadzić szerokiego gospodarstwa, tłuc cynamon lub dodawać do sosów wanilję, lecz dlatego, że oto już drugi rok brakło tego wszystkiego dla Ilji Iljicza. Kawy dla niego nie kupowało się już na pudy w najlepszym magazynie, ale na kopiejki w sklepiku; zamiast soczystego kotletu, dawała mu na śniadanie jajecznicę, zaprawioną łykowatą, suchą wędliną, kupioną w sklepiku, a śmietankę do kawy nie przynosiła, jak dawniej, Czuchonka, lecz w tym samym sklepiku kupować trzeba było.
Cóż to za przyczyna? Otóż dlatego, że dochód z Obłomówki, regularnie przysyłany przez Sztolca szedł na pokrycie pretensji, zaciągniętej według skryptu dłużnego u gospodyni.
„Słuszna sprawa“ braciszka Agafji Matwiejewnej udała się ponad wszelkie oczekiwanie. Jak tylko Tarantjew wspomniał o skandalu, Obłomow podpisał skrypt dłużny, spłacalny do czterech lat. Z początku Obłomow zawstydził się, wreszcie załatwiono sprawę ugodowo, zapili dobrze ugodę — i Obłomow skrypt podpisał. W miesiąc potem Agafja Matwiejewna podpisała taki sam skrypt na imię „braciszka“, nie wiedząc i nie podejrzewając co podpisuje. „Braciszek“ powiedział, że to w sprawie domu i kazał podpisać: taki a taki skrypt dłużny podpisuję własnoręcznie — a potem „czyn“ i nazwisko.
Agafję Matwiejewnę martwiło tylko to, że tak dużo trzeba było pisać i radziła, ażeby ją zastąpił Wańka, który już „dobrze pisał“, gdyż ona mogła coś poplątać. Ale „braciszek“ stanowczo zażądał własnoręcznego pisma — napisała tedy wszystko krzywo, pochyło i wielkiemi literami. Więcej o tem mowy nie było.
Obłomow pocieszał się tem, że przecież te pieniądze pójdą na sieroty. Na drugi dzień, gdy głowa wytrzeźwiała po piciu, ze wstydem myślał o tem wszystkiem i starał się zapomnieć, unikał spotkania się z „braciszkiem“, a gdy Tarantjew o tem wspominał, groził że natychmiast opuści mieszkanie i wyjedzie na wieś.
Gdy pieniądze ze wsi nadeszły, w mieszkaniu Obłomowa zjawił się „braciszek“ i oświadczył Ilji Iljiczowi, że lżej mu będzie rozpocząć spłatę długu ratami, gdyż w ciągu trzech lat pretensja będzie pokryta, gdy tymczasem z chwilą nadejścia terminu pokrycia długu, trzeba go będzie ściągnąć sądownie, a wówczas majątek może pójść na licytację, bo Obłomow gotówki nie posiada i posiadania jej nie przewiduje.
Obłomow zrozumiał w jakie wpadł kleszcze; przysyłane mu przez Sztolca pieniądze szły na spłacanie długu, a jemu pozostawało tylko bardzo mało na przeżycie.
„Braciszek“ zamyślał w ciągu dwóch lat skończyć tę „dobrowolną umowę“, ażeby coś potem nie stanęło na przeszkodzie i dlatego Obłomow znalazł się nagle w ciężkiem położeniu finansowem.
Z początku nie bardzo to było widoczne, dzięki temu, że Obłomow nigdy nie wiedział ile ma w kieszeni pieniędzy. Tymczasem Iwan Matwieicz ożenił się, najął osobne mieszkanie i opuścił siostrę.
Gospodarski rozmach Agafji Matwiejewny zatrzymał się nagle i jesiotry, biała cielęcina, indyki poczęto widywać w kuchni Muchojarowa i na jego stole.
Tam wieczorami oświetlano pokoje, zbierała się rodzina żony, koledzy służbowi i Tarantjew. Agafja Matwiejewna i Anisja stały z otwartemi ustami, z założonemi rękami nad pustemi garnkami i patelniami.
Agafja Matwiejewna po raz pierwszy dowiedziała się, że posiada tylko dom, ogród i kurczęta, a cynamon i wanilja nie rosną w jej ogrodzie. Spostrzegła, że na targu powoli przestano jej się kłaniać, a uśmiechami poczęto obdarzać tłustą i strojnie ubraną kucharkę jej „braciszka“.
Obłomow oddał gospodyni wszystkie pieniądze, jakie mu na przeżycie pozostawił „braciszek“, a Agafja Matwiejewna po dawnemu przez kilka miesięcy mełła kawę, kupowaną pudami, tłukła cynamon, piekła cielęcinę i indyki. Robiła to do ostatniego dnia, w którym wydała ostatnie pieniądze i wtedy dopiero przyszła oświadczyć Obłomowowi, że pieniędzy już nie ma.
Obłomow trzy razy obrócił się na kanapie, usłyszawszy taką wiadomość, potem zajrzał do szufladki — lecz i tu nic nie było. Począł przypominać sobie co z niemi zrobił — i nie przypomniał. Ręką wodził po stole czy nie znajdzie czego — bodaj trochę miedziaków, potem pytał Zachara, ale ten — i we śnie nie widział. Agafja Matwiejewna poszła do „braciszka“ i naiwnie powiedziała, że w domu nie ma pieniędzy.
— A gdzież ty ze swoim wielmożą wydałaś tysiąc rubli, które mu dałem na przeżycie? — spytał. — Skąd ja wezmę dla was pieniędzy? Ty wiesz, że jestem żonaty, dwóch rodzin utrzymywać nie mogę, więc wy ze swoim „barinem“ nie bardzo sobie dogadzajcie.
— Cóż ty bracie „barinem“ kłujesz mnie w oczy? Co on ci zrobił? Nikomu źle nie czyni, mieszka spokojnie. Nie ja go tu zachęcałam do mieszkania, ale ty z Michejem Andreiczem.
Dał jej dziesięć rubli i powiedział że więcej nie ma. Potem naradziwszy się z kumem w „traktirze“, przyszli do przekonania, że opuścić siostrę i Obłomowa zupełnie nie można, że sprawa może się oprzeć o Sztolca, ten przyjdzie, rozejrzy się i może jeszcze wszystko przeinaczyć. Mogą nie zdołać ściągnąć całego długu, choć „sprawa słuszna“. Niemiec dobrze podkuty.
Iwan Matwieicz począł dodawać jeszcze po pięćdziesiąt rubli miesięcznie, z zamiarem ściągnięcia tych pieniędzy z dochodów Obłomowa w trzecim roku, a przytem wytłumaczył siostrze, a nawet zaklął się, że więcej ani grosza nie da. Obliczył i poradził jaki wikt ma zaprowadzić, ażeby zmniejszyć rozchody, jakie potrawy ma gotować, wyliczył ile może otrzymać za kurczęta, za kapustę i zdecydował, że przy takim stanie rzeczy można żyć przyśpiewując sobie.
Po raz pierwszy w życiu swojem Agafja Matwiejewna zamyśliła się nie o gospodarstwie, lecz o czemś innem, pierwszy raz zapłakała nie ze złości na Akulinę za stłuczone naczynie, nie z powodu wymyślania „braciszka“ za niedogotowaną rybę. Pierwszy raz przed jej oczyma stanęła smutna troska nie o siebie, lecz o Ilję Iljicza.
— Jakże tak nagle ten „barin“ — myślała — pocznie jadać zamiast szparagów — rzepę na maśle, zamiast kuropatwy — baraninę, zamiast pstrągów z Gatczyny, bursztynowego jesiotra — solonego sandacza, a może nawet studzieninę ze sklepiku.
Przestrach ją ogarnął. Nie chciała dłużej myśleć. Ubrała się pośpiesznie, wynajęła dorożkę i pojechała do krewnych męża — nie na Wielkanoc lub Boże Narodzenie, na wieczerzę familijną, lecz wczesnym rankiem, z wielką troską, ciężkiem słowem, z zapytaniem co robić i z zamiarem zaciągnięcia u nich pożyczki.
To zamożni ludzie, dadzą zaraz, gdy się dowiedzą że to dla Ilji Iljicza. Gdyby to dla niej — na kawę, herbatę, dzieciom na ubranie, na trzewiki lub na coś podobnego, onaby nie pomyślała nawet o tem, a to przecież dla Ilji Iljicza; trzeba kupić dla niego szparagów, kuropatwę na pieczyste, groszek francuski, który on tak lubi.
U krewnych zdziwienie wywołała jej prośba. Pieniędzy nie dostała. Powiedziano jej, że jeśli Ilja Iljicz ma jakieś złote lub srebrne rzeczy, lub futra — można na to zaciągnąć pożyczkę, gdyż nie brak takich dobroczyńców, którzy udzielą pożyczki do trzeciej części wartości, aż do chwili kiedy Obłomow otrzyma pieniądze ze wsi.
W innym czasie ta lekcja praktyczna nie zatrzymałaby się w głowie genjalnej gospodyni i w żaden sposób nie byłaby należycie zrozumiałą, ale teraz rozumem serca zrozumiała wszystko, skombinowała i — zważyła swoje perły, otrzymane niegdyś w posagu.
Ilja Iljicz, nic nie podejrzewając, pił na drugi dzień wódeczkę na bzowych listkach, zakąsił doskonałą „siomgą“, jadł na obiad ulubioną „potrochę“ i białą kuropatwę. Agafja Matwiejewna natomiast jadła z dziećmi zwykły kapuśniak i kaszę i tylko dla towarzystwa Ilji Iljicza wypiła z nim razem dwie filiżanki kawy.
Wkrótce za perłami wydobyła z kufra fermoar, potem przyszła kolej na srebro, na futro.
Przysłano nareszcie pieniądze ze wsi. Obłomow oddał jej wszystko. Agafja Matwiejewna wykupiła perły, opłaciła procenty za fermoar, srebro, futro — i znowu gotowała dla niego szparagi, kuropatwy i tylko dla pokrycia rzeczywistego stanu pijała z Obłomowym kawę. Perły wróciły do kufra.
Z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień Agafja Matwiejewna upadała na siłach, męczyła się, sprzedała szal, wysłała na sprzedaż swoją najlepszą suknię a została tylko w perkalikowej codziennej, z nagiemi łokciami. W niedzielę tylko przykrywała szyję starą, brudną chusteczką.
Oto dlaczego schudła, dlaczego oczy zapadły się i dlaczego sama przynosiła śniadanie Ilji Iljiczowi.
Umiała nawet okazać wesołą twarz, gdy się dowiadywała, że jutro będą u niego na obiedzie Tarantjew, Aleksiejew lub Iwan Gerasimowicz. Obiad bywał smaczny i dobrze podany. Agafja Matwiejewna nie robiła wstydu gospodarzowi. Wiele wzruszeń, biegania, próśb u sklepikarzy, a potem bezsennych nocy, nawet łez kosztowały ją te obiady!
Spadła ona niespodzianie w głębię codziennych trosk życia i wtedy poznała szczęśliwe i nieszczęśliwe dni. Mimo wszystko lubiła to życie, bez względu na gorycz swoich łez i trosk. Nie zmieniłaby go na dawne ciche, zanim poznała Obłomowa, kiedy z godnością gospodarowała śród skwierczących patelni i garnków, rządziła Akuliną, stróżem.
Nieraz z przestrachu drgnęła nawet, gdy pomyślała — o śmierci, chociaż śmierć byłaby końcem codziennych łez, codziennych trosk i bezsennych nocy.
Ilja Iljicz zjadł śniadanie, wysłuchał lekcji czytania Maszy po francusku, posiedział w pokoju Agafji Matwiejewny, przypatrywał się jak ona reperowała kurteczkę Waniczki, przewracając ją dziesięć razy na jedną lub na drugą stronę, a w tym samym czasie bezustannie zrywała się i biegła do kuchni popatrzyć jak się piecze barania pieczeń na obiad, czy nie czas już gotować „uchę“.
— Czego się pani tak ciągle troska? — mówił Obłomow. — Proszę dać pokój!
— Któż się będzie troskać jeśli nie ja? — odpowiedziała. — Przyszyję jeszcze dwie łateczki i pójdę zaraz gotować „uchę“. Co to za łobuz z tego Wani! Zeszłego tygodnia połatałam mu kurtkę — znowu podarł! Czego się śmiejesz — zwróciła się do siedzącego przy stole Wani — jesteś tylko w spodniach o jednej szelce! Nie poprawię ci do rana; nie będziesz mógł biegać po ulicy. Pewnie chłopaki na tobie potargali? Biłeś się z nimi — co? Przyznaj się!
— Nie, mamo. Samo się rozerwało — odpowiedział Wania.
— Pewnie — samo! Lepiej byś siedział w domu i lekcji się uczył! nie masz biegać po ulicy. Jak tylko Ilja Iljicz powie, że po francusku źle się uczysz — ja ci zdejmę buty! Z konieczności będziesz siedział nad książką.
— Niechcę się uczyć po francusku.
— Dlaczego? — spytał Obłomow.
— W języku francuskim dużo brzydkich słów.
Agafja Matwiejewna zarumieniła się, Obłomow śmiać się począł. Już przedtem musiała być między nimi mowa o „brzydkich słowach“.
— Milcz, łobuzie! — krzyknęła. — Utrzyj lepiej nos — nie widzisz czy co.
Wania wybiegł, ale nosa nie utarł.
— Proszę poczekać... Jak tylko otrzymam ze wsi pieniądze, dwie pary każę mu uszyć — wmięszał się do rozmowy Obłomow — szafirową kurtkę, a na przyszły rok mundurek, przecież pójdzie do gimnazjum...
— Jeszcze i w starem chodzić może, a pieniądze przydadzą się na gospodarstwo: zrobimy zapas słoniny, konfitur dla pana nasmażymy... Pójdę zobaczyć czy Anisja przyniosła śmietanę...
Agafja Matwiejewna wstała.
— A co dzisiaj na obiad? — spytał Obłomow.
— „Ucha“ rybna, pieczeń barania, pierogi...
Ilja Iljicz milczał.
W tej chwili przed dom zajechał powóz i poczęto kołatać do bramy. Słyszeć się dało rwanie psa na łańcuchu i ujadanie.
Obłomow poszedł do siebie. Myślał że przyszedł rzeźnik, albo ogrodnik, lub ktoś w interesie. Wizytom takim towarzyszyły zwykle prośby o pieniądze, odmowa gospodyni, groźby ze strony kupca, prośba o poczekanie ze strony gospodyni. Wkońcu następowało łajanie, trzaskanie drzwiami, gwałtowny stuk bramy, szalone szamotanie się i ujadanie psa. Wogóle były to rzeczy nieprzyjemne. Ale zatrzymał się powóz — cóżby to mogło znaczyć. Rzeźnicy i ogrodnicy powozami nie jeżdżą.
Nagle gospodyni z przestrachem wpadła do niego.
— Goście do pana! — krzyknęła.
— Kto? Tarantjew czy Aleksiejew?
— Nie, nie, ten co jadł obiad na imieniny pana.
— Sztolc? — z trwogą odezwał się Obłomow, oglądając się dokoła gdzieby się schować. — Boże! Co on powie, gdy zobaczy... Proszę powiedzieć że wyjechałem! — dodał pośpiesznie i poszedł do pokoju gospodyni.
Anisja w sam czas wyszła na spotkanie gościa. Agafja Matwiejewna zdołała jej powtórzyć rozkaz Obłomowa. Sztolc uwierzył, ale był bardzo zdziwiony jak to mogło być, ażeby Obłomowa w domu nie było.
— Proszę powiedzieć, że ja za dwie godziny wrócę i będę na obiedzie u pana — powiedział Sztolc i poszedł przejść się do pobliskiego ogrodu publicznego.
— Przyjdzie na obiad! — z przestrachem rzekła Anisja.
— Przyjdzie na obiad! — nie bez wzruszenia powtórzyła Agafja Matwiejewna Obłomowowi.
— Trzeba dziś przygotować inny obiad! — zdecydował, po krótkiem milczeniu.
Agafja Matwiejewna zwróciła na niego spojrzenie pełne lęku. Miała w swojej kasie tylko pół rubla, a do pierwszego, kiedy „braciszek“ wypłacał jej pieniądze było jeszcze dziesięć dni. Kredytować nikt nie chciał.
— Nie zdążymy Ilja Iljicz — zauważyła nieśmiało. — Zje co jest...
— Nie będzie jeść tego Agafjo Matwiejewna. „Uchy“ cierpieć nie może, nawet ze sterlą nie jada, baraniny także do ust nie weźmie...
— Ozór można kupić w masarni! — zawołała jakby w natchnieniu — stąd niedaleko.
— To bardzo dobrze... można... Niech pani jeszcze każe kupić jarzyny... młodej fasolki...
— Fasolka osiem grzywien funt... — kręciło się jej na języku, ale nie powiedziała nic.
— Dobrze... zrobię... — ale była zdecydowaną zastąpić fasolkę kapustą.
— Proszę kazać kupić funt sera szwajcarskiego! — mówił dalej Obłomow, nie wiedząc o stanie kasy Agafji Matwiejewny — a więcej nic. Przeproszę go... powiem, że nie spodziewałem się... Gdyby można buljon jakiś...
Gospodyni już miała odejść.
— A wino? — nagle przypomniał Obłomow.
Agafja Matwiejewna odpowiedziała na to nowem przerażeniem.
— Trzeba posłać po Lafitte — zakończył spokojnie Ilja Iljicz.
Po dwóch godzinach wrócił Sztolc.
— Co się z tobą dzieje! — zawołał — tak zmieniłeś się, osunąłeś się, blady jesteś! Czyś nie chory?
— Źle z mojem zdrowiem, Andrzeju! — odpowiadał Obłomow, obejmując kolegę. — Lewa noga drętwieje zupełnie.
— Jakże tu obrzydliwie u ciebie! — zawołał Sztolc, oglądając się dokoła. — Czemu nie porzucisz już tego szlafroka? Spójrz — on cały w łatach!
— Przyzwyczajenie, Andrzeju — żal się rozstać!
— A kołdra, a firanki... — zaczął znowu — czy to także przyzwyczajenie? Szkoda rozstać się z temi szmatkami? Zmiłuj się, czy ty możesz sypiać na tem łóżku? Co się z tobą dzieje?
Sztolc pilnie wpatrzył się w Obłomowa, potem znowu spojrzenie zwrócił na pościel, na firanki.
— Nie — odpowiedział Ilja Iljicz. — Ty wiesz, ja zawsze nie bardzo dbałem o swój pokój... Siądźmy lepiej do obiadu. Hej, Zachar! Nakrywaj prędzej! Na długo przyjechałeś? Skąd?
— Zgadnij czem jestem i skąd przyjeżdżam? — rzekł Sztolc. — Do ciebie tutaj nie dochodzą wiadomości z żyjącego świata.
Obłomow z ciekawością wpatrywał się w niego i czekał co powie.
— Co się dzieje z Olgą? — spytał.
— Nie zapomniałeś! A ja myślałem, żeś zapomniał.
— Nie, Andrzeju! Czyż ją można zapomnieć? — Byłoby to wszystko jedno, co zapomnieć, że żyłem kiedyś, że przez chwilkę byłem w raju... A teraz, co!
Obłomow westchnął.
— Gdzież ona?
— Na wsi, u siebie... gospodaruje.
— Z ciotką? — pytał dalej.
— I z mężem.
— Więc wyszła zamąż? — szeroko otworzywszy oczy, zawołał Obłomow.
— Przestraszyłeś się? Wspomnienie jakieś? — cicho, z uczuciem serdeczności zapytał Sztolc.
— Ach, nie! Bóg z tobą! — usprawiedliwiał się Obłomow, odzyskując równowagę. — Nie przestraszyłem się, alem się zdziwił. Niewiem dlaczego przeraziła mnie ta wiadomość. Czy też szczęśliwa? — powiedz mi na miły Bóg. Czuję, że zdjąłeś ze mnie wielki ciężar! Chociaż zapewniałeś, że mi przebaczyła, ale wiesz... nie miałem spokoju! Coś mnie ciągle męczyło... Kochany Andrzeju, jak ja wdzięczny jestem tobie!
Obłomow tak się cieszył serdecznie, tak się ruszał, że prawie podskakiwał na kanapie. Sztolc przypatrywał mu się ze wzruszeniem i przyjemnością.
— Jakiś ty dobry, Iljusza! Serce twoje było jej godne — rzekł. — Ja wszystko jej powtórzę.
— Nie, nie, nic nie mów! Ona gotowa źle wytłumaczyć sobie moją radość z powodu jej zamążpójścia.
— A radość czyż nie jest uczuciem szlachetnem, jeśli pozbawiona egoizmu? Przecież cieszy ciebie tylko jej szczęście.
— Prawda, prawda! — przerwał Obłomow. — Bóg wie, co gadam... Któż jest tym szczęśliwym? — pytał.
— Kto? — powtórzył Sztolc. — Jakiś ty niedomyślny, Iljusza.
Obłomow nagle nieruchomy wzrok zatrzymał na twarzy przyjaciela. Zdawało się, że twarz skamieniała na chwilę, rumieniec z niej uciekł.
— Ty... ty może?
— Znowu przelękłeś się! Więc cóż? — rzekł, zaśmiawszy się Sztolc.
— Nie żartuj Andrzeju! Powiedz prawdę! — ze wzruszeniem pytał Obłomow.
— Jak Boga kocham nie żartuję! Drugi już rok Olga jest moją żoną!
Powoli przerażenie znikało z twarzy Obłomowa, a na jego miejsce osiadało spokojne zamyślenie. Nie podnosił jeszcze oczu, ale po chwili zamyślenie przemieniało się w cichą i głęboką radość, a gdy powoli zatrzymał na Sztolcu spojrzenie, w spojrzeniu tem błyszczały radość i łzy.
— Kochany Andrzej! — zawołał Obłomow, obejmując go. — Miła Olga... Siergiejewna — dodał, wstrzymując swój zachwyt — was sam Pan Bóg błogosławił! Boże mój! Jakże jestem szczęśliwy! Powiedz jej...
— Powiem, że innego Obłomowa nie znam! — przerwał mu wzruszony Sztolc.
— Nie, powiedz... przypomnij, że spotkałem ją tylko dlatego, ażeby ją na drogę wyprowadzić, że błogosławię to spotkanie i ją błogosławię na nowe życie! Gdyby inny — rzekł przerażony, — a teraz — dodał wesoło — ja nie wstydzę się mojej roli, nie robię sobie wyrzutów. Z duszy spadł mi ciężar... Tam jasno — i jestem szczęśliwy! Boże! Dzięki ci składam!
Znowu ledwie nie skakał na kanapie ze wzruszenia. W oczach błyszczały mu łzy radości.
— Zachar! Szampan do obiadu! — krzyknął, zapomniawszy, że nie ma ani grosza w kieszeni.
— Wszystko opowiem Oldze, wszystko! — mówił Sztolc. — Niedaremnie ona zapomnieć ciebie nie może. Nie! Ty wart byłeś jej serca — serce twoje głębokie jak studnia.
Z przedpokoju wysunęła się głowa Zachara.
— Czego chcesz? — niecierpliwie zapytał Obłomow.
— Proszę tutaj! — rzekł Zachar, kiwając głową do Obłomowa.
— Czego?
— Proszę dać pieniędzy! — szepnął Zachar.
Obłomow zamilkł nagle.
— Nie trzeba — rzekł cicho przez drzwi. — Powiedz, że zapomniałeś... Ruszaj! ale nie — poczekaj! Chodź tu! — zawołał głośno. — Wiesz ty, Zachar, jaka jest nowina? Powinszuj! Andrzej Iwanycz ożenił się!
— Ach, batiuszka! Pozwolił Bóg doczekać się takiej radości! Winszuję batiuszka Andrzej Iwanycz! Niech Bóg pozwoli panu żyć długie lata i dziatek doczekać! O, Boże mój! Jakaż to radość!
Zachar kłaniał się, uśmiechał, sapał. Sztolc wyjął jakiś papierek i podał mu.
— Weź to sobie i kup surdut — powiedział — spojrzno na siebie, wyglądasz na żebraka!
— Z kim batiuszka? — pytał Zachar, chwytając rękę Sztolca.
— Z Olgą Siergiejewną, pamiętasz? — pytał Obłomow.
— Z panienką Iljińską? Boże! Jaka ładna panienka! Słusznie łajał mnie wtedy Ilja Iljicz, starego psa! Grzeszyłem, winien jestem — wszystko na Ilję Iljicza gadałem. A wtenczas ja ludziom Iljińskich rozpowiadałem, a nie Nikita! I wyszła nieprawda! Ach, Boże mój! Ach Boże! — powtarzał Zachar odchodząc.
— Olga zaprasza ciebie na wieś w gościnę do siebie. Miłość twoja już ostygła, zazdrościć nie będziesz. Jedźmy!
Obłomow westchnął.
— Nie, Andrzeju! Ani miłości, ani zazdrości nie lękam się, a jednak nie pojadę do was.
— Czegoż się boisz?
— Boję się własnej zawiści. Wasze szczęście będzie dla mnie zwierciadłem, w którem będę zawsze oglądał własną gorzką dolę i zmarnowane życie. Inaczej żyć ja już nie potrafię, nie mogę.
— Daj pokój Iljusza. Mimowoli zaczniesz żyć, gdy ujrzysz, że inni żyją koło ciebie. Będziesz robić rachunki, gospodarować, czytać, słuchać muzyki. Jak się teraz jej głos wyrobił! Pamiętasz Casta diva?
Obłomow ręką dawał znak, ażeby nie wspominał.
— A więc jedziemy! — nalegał Sztolc. — Jest to jej wola, ona nie ustąpi. Ja się zmęczę, ale ona — nie. To taki ogień, takie życie, że nieraz i mnie się dostanie! Znowu zaszumi w duszy twojej przeszłość. Przypomnisz sobie park, bez — i rozruszasz się powoli.
— Nie, Andrzeju, nie. Nie przypominaj, nie poruszaj przeszłości, na miłość Boga! — prosił go poważnie Obłomow. — Wspomnienia, to największa poezja, jeśli żywego dotykają szczęścia — ale ból piekący, kiedy dotykają zaskorupiałej rany... Mówmy o czem innem. Otóż właśnie — nie podziękowałem ci jeszcze za kłopoty, co do moich spraw wiejskich. Mój przyjacielu! Nie mogę, nie mam sił na dziękowanie. Szukaj nagrody we własnem szczęściu, własnem sercu, w Oldze... Siergiejewnie, a ja... ja... nie mogę! Przebacz, że sam dotychczas nie zastąpiłem ciebie w kłopotach. Wkrótce wiosna będzie, ja wyjadę z pewnością do Obłomówki.
— A wiesz, co się dzieje w Obłomówce? Nie poznałbyś jej! — mówił Sztolc. — Nie pisuję do ciebie dlatego, bo nie odpowiadasz na listy. Most zbudowany, budowa domu przeszłego lata wyprowadzona pod dach. Tylko już o wewnętrznem urządzeniu sam pomyśl. Gospodarstwo prowadzi nowy rządca, człowiek pewny. Czy widziałeś rozchody w raportach?
Obłomow milczał.
— Nie czytałeś ich, prawda? — pytał Sztolc, patrząc na niego. — Gdzież one?
— Poczekaj, po obiedzie poszukam... Trzeba zapytać Zachara.
— Ach, Ilja, Ilja! Niewiadomo, śmiać się, czy płakać!
— Po obiedzie poszukamy. Dają obiad!
Sztolc zmarszczył się, siadając do stołu. Przypomniał sobie imieniny Obłomowa: ostrygi, ananasy, dubelty, a teraz widział pusty stół, naczynie na oliwę i na ocet bez korków, i przykryciem były papierowe zwitki; na talerzu leżały kawałki czarnego chleba, widelce miały złamany trzonek. Obłomowowi podano „uchę“, a Sztolcowi zupę, zasypaną krupkami i gotowanego kurczaka; potem podano twardy ozór, wkońcu baraninę. Przyniesiono wino. Sztolc nalał pół szklanki, popróbował i postawił na stole. Ilja Iljicz wypił dwa kieliszki wódki na bzowych liściach jeden po drugim i łakomie począł jeść baraninę.
— Wino bardzo kiepskie! — zauważył Sztolc.
— Wybacz... nie było czasu pójść na tamtą stronę — usprawiedliwiał się Obłomow. — Może chcesz wódeczki? Doskonała! Spróbuj Andrzeju!
Ilja Iljicz nalał jeszcze kieliszek i wypił.
Sztolc ze zdumieniem spojrzał na niego, ale milczał.
— Agafja Matwiejewna sama ją preparuje. Dobra kobieta! — mówił Obłomow, trochę już wódką zatumaniony. — Niewiem, doprawdy, jakbym potrafił obejść się bez niej na wsi. Takiej drugiej gospodyni trudno znaleźć!
Sztolc słuchał, brwi trochę ściągnąwszy.
— Myślisz, że to wszystko przygotowała? Anisja — co? Nie — ciągnął Obłomow — Anisja kurcząt dogląda, plewi kapustę w ogrodzie, podłogę zmywa, a wszystko robi Agafja Matwiejewna.
Sztolc nie jadł ani baraniny, ani pierogów i tylko przypatrywał się jak Obłomow zmiatał wszystko z apetytem.
— Teraz już nie ujrzysz na mnie koszuli na wywrót — ciągnął dalej Obłomow — ogryzając kostkę; ona wszystko opatrzy, wszystkiego dojrzy, niema ani jednej dziurawej skarpetki! Wszystko robi sama. A jak kawę gotuje! Ja cię poczęstuję po obiedzie.
Sztolc słuchał milcząc, z zakłopotaną twarzą.
— Teraz brat wyniósł się stąd — żeni się, więc i gospodarstwo, wiesz, już nie jest tak wielkie, jak przedtem. Dawniej, bywało, wszystko u niej paliło się w ręku. Od rana do wieczora biegała — na targ, do magazynów... Powiem ci — mówił Obłomow, ledwie obracając językiem — daj mnie jakie dwa — trzy tysiące, to ja ciebie nie baraniną będę przyjmować, całego jesiotra na stole przed tobą położę, pstrągi, filety pierwszego gatunku. A Agafja Matwiejewna i bez kucharza cuda umie tworzyć — tak!
Obłomow wypił jeszcze kieliszek.
— Wypij Andrzeju! Proszę cię, wypij! Doskonała wódka — zachęcał Ilja Iljicz. — Olga Siergiejewna takiej nie potrafi zrobić! — mówił niepewnym językiem. — Ona zaśpiewa Casta diva — a wódki nie potrafi zrobić. I „piroga“ z grzybami i kurczętami nie upiecze. Takie „pirogi“ tylko tutaj i w Obłomówce piekli. I to jest dobre, że nie kucharz gotuje. Ten Bóg wie jakiemi rękoma „pirog“ zawija, a Agafja Matwiejewna chodząca czystość!
Sztolc słuchał pilnie, nadstawiwszy uszu.
— A ręce miała białe — mówił dalej Obłomow, zatumaniony trochę gorzałką. — Nie grzech pocałować nawet! Teraz zgrubiały trochę, bo sama wszystko robi! Nawet koszule moje sama krochmali! — prawie ze łzami mówił Obłomow wzruszony. — Jak mi Bóg miły, sam widziałem. Dobra kobieta ta Agafja Matwiejewna! Ach, Andrzeju! Przyjeżdżajcie tu z Olgą Siergiejewną, najmijcie „daczę“ w sąsiedztwie, ach wtenczas byśmy zażyli! W lasku pijalibyśmy herbatę w czasie Iljinskiego jarmarku, chadzalibyśmy do Prochowni, a za nami „wózek“ z prowjantami, z samowarem... Tam na trawie, na rozścielonym dywanie rozłożylibyśmy się. Agafja Matwiejewna nauczyłaby Olgę gospodarować. Teraz to tylko źle, że brat jej inne ma mieszkanie, a gdyby „nam“ dano trzy — cztery tysiące, jabym ci takich indyków nahodował...
— Przecież ty otrzymujesz ode mnie pięć tysięcy! — przerwał Sztolc — cóż ty z nimi robisz?
— A dług? — wyrwało się Obłomowowi.
Sztolc porwał się z miejsca.
— Dług? — powtórzył, — jaki dług?
Patrzył na Obłomowa jak groźny nauczyciel na ukrywającego coś ucznia.
Ilja Iljicz nagle zamilkł. Sztolc przysiadł się do niego na kanapę.
— Komu jesteś winien?
Obłomow wytrzeźwiał trochę i opamiętał się.
— Nikomu... skłamałem...
— Nie, ty teraz właśnie kłamiesz, ale nie gładko. Co się z tobą dzieje, Ilja? Więc to jest ta baranina, to kwaśne wino! Ty nie masz pieniędzy. Cóż z nimi robisz?
— Rzeczywiście... winien jestem trochę gospodyni za produkty — rzekł.
— Za baraninę i za ozór! Ilja! Mów co się stało? Co to za historja: brat wyniósł się, gospodarstwo poszło źle. Coś w tem jest złego. Ileś winien?
— Dziesięć tysięcy gospodyni na skrypt dłużny — wyszeptał ledwie.
Sztolc zerwał się i usiadł znowu.
— Dziesięć tysięcy! Gospodyni! Za produkty! — powtarzał przerażony.
— Tak, wiele braliśmy... żyłem szeroko... Pamiętasz ananasy, morele... i dług się zaciągnął. Ale co o tem mówić!
Sztolc nie odpowiedział. Myślał tylko: brat opuścił, gospodarstwo poszło źle — i rzeczywiście: wszędzie goło, ubogo, brudno. Cóż to za kobieta ta gospodyni? Obłomow ją chwali, ona pielęgnuje go. Ilja Iljicz mówi o niej z zapałem.
Nagle twarz Sztolca zmieniła się: stanęła przed nim prawda. Chłód jakiś powiał od niego.
— Ilja! — pytał Obłomowa — czem jest ta kobieta dla ciebie!
Ilja Iljicz oparł się na stole i zadrzemał.
— Ta kobieta rabuje go — myślał — ciągnie z niego wszystko! Codzienna historja! A ja do tej pory nie domyślałem się.
Sztolc powstał i szybko otworzył drzwi do gospodyni. Agafja Matwiejewna ujrzawszy go, z przestrachu upuściła łyżeczkę, którą mieszała kawę.
— Chciałbym z panią pomówić! — rzekł grzecznie.
— Proszę do pokoju bawialnego — odpowiedziała bojaźliwie.
Zarzuciwszy chusteczkę na szyję, poszła za nim. Usiadła na rąbku kanapy i milczała. Szalu nie miała już na ramionach jak ongi i ręce chowała pod chustkę.
— Czy Ilja Iljicz dał pani skrypt dłużny? — zapytał.
— Nie — odpowiedziała z tępem zdziwieniem. — Ilja Iljicz żadnego skryptu dłużnego mnie nie dawał.
— Jakto — żadnego?
— Ja żadnego takiego dokumentu nie widziałam! — twierdziła stanowczo.
— Skrypt dłużny! — powtórzył Sztolc.
Agafja Matwiejewna pomyślała trochę.
— Dobrze byłoby, gdyby pan pogadał z bratem. Ja żadnego skryptu nie widziałam.
— Czy ona głupia, czy oszustka? — pomyślał Sztolc.
— Ale Ilja Iljicz winien coś pani?
Spojrzała na niego tępym wzrokiem, potem po twarzy jej prześlizgnęła się myśl jakaś, coś podobnego do przestrachu. Przypomniała sobie, że zastawiła perły, srebro, ubranie i zdało się jej, że Sztolc o tem mówi. Nie mogła tylko zrozumieć w jaki sposób dowiedziano się, gdyż o tej tajemnicy nie powiedziała nietylko Obłomowi, ale nawet przed Anisją nie przyznała się, przed którą z każdej kopiejki się spowiadała.
— Ileż Ilja Iljicz winien pani? — dopytywał się Sztolc niecierpliwie.
— Nic nie winien, ani kopiejki!
— Ukrywa chyba przede mną — myślał — albo wstydzi się chciwa baba — wyzyskiwaczka! Ale dojdę do końca!
— A dziesięć tysięcy? — spytał.
— Jakie dziesięć tysięcy? — powtórzyła przestraszona i zdziwiona.
— Według skryptu dłużnego. Ilja Iljicz winien pani dziesięć tysięcy rubli — tak czy nie?
— Nie, mnie nie winien — mówiła swoje Agafja Matwiejewna. — W poście był winien rzeźnikowi dwanaście i pół rubla, ale to już przed trzema tygodniami zapłacono; za śmietankę mleczarce — także zapłacono. Więcej Ilja Iljicz nikomu nie był winien.
— A dokumentu pani u siebie nie ma żadnego?
Agafja Matwiejewna znowu tępo spojrzała na niego.
— Dobrzeby było, ażeby pan z bratem o tem pomówił — odpowiedziała — on mieszka poza drogą, w domu Zamykałowa, tuż zaraz... Piwnica obok domu...
— Przepraszam, ja chcę z panią o tem mówić — rzekł stanowczo. — Ilja Iljicz powiada, że dłużny dziesięć tysięcy pani, a nie bratu.
— Mnie nic nie winien... A że zastawiałam perły, srebro, futro — robiłam to dla własnej potrzeby. Dla Maszy i dla siebie kupiłam trzewiki, dla Waniuszy na koszulę nabrałam, płaciłam za jarzyny. Dla Ilji Iljicza nie wydałam ani kopiejki.
Sztolc patrzył na nią, słuchał i starał się treść słów odgadnąć. Zdaje się, że on jeden był najbliższy odgadnięcia tajemnicy Agafji Matwiejewny. Spojrzenie lekceważenia, pogardy prawie, jakiem na nią z początku patrzył, powoli przybierało charakter zaciekawienia, a nawet współczucia.
W zastawieniu pereł, srebra Sztolc odgadywał smutną tajemnicę ofiary, tylko nie był pewny, czy te ofiary płynęły z prawdziwej życzliwości, czy też obliczone były na nadzieję sowitego pokrycia w przyszłości.
Nie wiedział, czy się ma smucić, czy cieszyć z tego. Okazało się ostatecznie, że Obłomow nic nie był jej winien, że dług jest jakimś figlem oszukańczym, ale odkrywała się także inna strona tej całej sprawy: co mogło oznaczać owo zastawienie pereł i srebra?
— Zatem, pani nie ma żadnej pretensji do Ilji Iljicza? — spytał.
— Proszę z bratem pomówić — odpowiedziała obojętnym głosem.
— Ale pani powiada, że Ilja Iljicz nic pani nie winien?
— Ani kopiejki! jak Boga kocham, prawda — rzekła patrząc na niego i żegnając się.
— Czy pani może stwierdzić to przy świadkach?
— Przy wszystkich, choćby na spowiedzi! A żem zastawiła perły i srebro — to na własne potrzeby.
— Bardzo pięknie! — przerwał Sztolc. — Jutro przyjadę do pani z dwoma moimi świadkami i pani nie zawaha się wobec nich powtórzyć to samo.
— Lepiej byłoby, ażeby pan z bratem o tem pomówił — rzekła. — Ja ubrana jestem nie tak... zawsze w kuchni... Nie dobrze jak obcy ludzie zobaczą mnie tak, Bóg wie co gadać będą...
— Nic to nie znaczy. Z bratem pani ja jutro się zobaczę po podpisaniu przez panią dokumentu...
— Odzwyczaiłam się zupełnie od pisania...
— Nie wiele trzeba będzie pisać... parę wierszy tylko.
— Proszę mię od tego zwolnić... lepiej niech Waniusza — on dobrze pisze.
— Niech pani nie odmawia — nalegał Sztolc. — Jeśli pani nie podpisze zeznania, to będzie to oznaczać, że Ilja Iljicz winien pani dziesięć tysięcy.
— Nie, nic nie winien, ani kopiejki! — rzekła stanowczo. — Klnę się Bogiem!
— W takim razie powinna pani podpisać zeznanie. Zatem, dowidzenia, do jutra.
— Jutro możeby lepiej z bratem... — mówiła, odprowadzając go. — Tu zaraz, narożny dom, przez ulicę.
— Ja tylko proszę panią do mego przybycia nic bratu nie mówić. Inaczej Ilji Iljiczowi będzie bardzo przykro.
— W takim razie nic mu nie powiem.
Nazajutrz Agafja Matwiejewna wydała Sztolcowi poświadczenie, że nie ma żadnej pieniężnej pretensji do Ilji Iljicza. Z tem poświadczeniem Sztolc nagle zjawił się przed „braciszkiem“.
Zjawienie się to jak piorun podziałało na Iwana Matwieicza. Zmieszany wyjął dokument i drżącym średnim palcem prawej ręki, paznogciem, zwróconym wdół, wskazał podpis Obłomowa, poświadczony przez notarjusza.
— Takie prawo... — zauważył. — Ja nie jestem w tem interesowany i tylko pilnuję spraw mojej siostry; jakie pieniądze brał Ilja Iljicz — niewiem.
— Na tem nie zakończy się nasza sprawa — rzekł Sztolc na odjezdnem.
— Sprawa słuszna... — rzekł Iwan Matwieicz, chowając ręce w rękawy — ja nie jestem w tem interesowany...
Na drugi dzień, ledwie Iwan Matwieicz wszedł do biura, zjawił się woźny od jenerała z rozkazem natychmiastowego stawienia się.
— Do jenerała! — z przestrachem powtórzyli wszyscy współtowarzysze w biurze. — Dlaczego? Poco? Czy żadnej sprawy nie kazał wziąść? jaką? Prędzej! Prędzej! Zszywać fascykuły... uzupełnić protokół... Co to takiego?
Wieczorem Iwan Matwieicz przyszedł od „traktiru“ bardzo zgryziony. Tarantjew dawno już czekał na niego.
— Cóż tam kumie? — spytał wchodzącego.
— Co? — powtórzył zimnym głosem Iwan Matwieicz. — A ty jak myślisz — co?
— Wyłajali pewnie?
— Wyłajali! — przedrzeźniał Iwan Matwieicz. — Wolałbym, ażeby nawet porządnie obili! Ale i ty dobry sobie jesteś! — zwrócił się z wymówką — nie powiedziałeś co to za ptaszek ten Niemiec.
— Powiedziałem ci przecież, że dobra sztuka.
— Co to — dobra sztuka! Widywałem ja takich! Dlaczego nie powiedziałeś mi, że on ma plecy za sobą! On jest w przyjaźni z jenerałem, jeden do drugiego „ty“ mówią, jak ja z tobą. Pocóż ja byłbym się zaczepiał z takim...
— Ale przecież to sprawa słuszna... — zauważył Tarantjew.
— Słuszna! — przedrzeźniał go znowu Muchojarow. — Pójdź, powiedz tam... język ci do krtani przyschnie! Wiesz co mi jenerał powiedział?
— Co? — z ciekawością pytał Tarantjew.
— Czy to prawda, że pan z jakimś łajdakiem napoiliście „obywatela“ Obłomowa do nieprzytomności i zmusiliście go do podpisania skryptu dłużnego na imię siostry pańskiej?
— Czy tak powiedział — z łajdakiem? — dopytywał się Tarantjew.
— Tak właśnie powiedział.
— Któżby to był ten „łajdak“? — dopytywał się Tarantjew.
Kum spojrzał na niego.
— Co? Niby nie domyślasz się? — pytał złośliwie. — Może to ty.
— A mnie poco tam przyplątali?
— Podziękuj Niemcowi i swemu krajanowi. Niemiec wszystko wywąchał, wypytał.
— Tybyś kumie na kogo innego wskazał, a o mnie powiedział, że nie byłem tam.
— Ta—a—ak! Cóż ty święty jesteś i nietykalny!
— Cożeś ty odpowiedział, gdy jenerał pytał: „czy to prawda, że ty z jakimś łajdakiem...“ Tu możnaby się było i wyłgać.
— Wyłgać się? Aha, spróbuj tylko! Oczy ma takie zielone. Wysilałem się, wysilałem się, chciałem powiedzieć: „nieprawda Ekscelencjo, to obmowa, żadnego Obłomowa nie znam, wszystko Tarantjew...“, ale z języka ani słówko spaść nie mogło, tylko do nóg mu upadłem...
— Cóż oni, sprawę chcą rozpocząć czy co? — głucho zapytał Tarantjew. — Ja nie jestem w tem interesowany, tylko ty kumie...
— Ty nie jesteś w tem interesowany! Nie kumie, jeżeli na stryczek, toś ty powinien pójść pierwszy. Kto Obłomowa zachęcał do picia? Kto wstydził go, kto groził?
— Tyś mnie sam uczył — bronił się Tarantjew.
— A ty dziecko jesteś czy co, abyś mówił: nic nie wiem, nic nie rozumiem.
— To nieuczciwie z twojej strony kumie... Tobie wszystko przypadło, a ja dostałem tylko trzysta rubli...
— Cóż to? Mam całą winę na siebie przyjąć? Zręczny jesteś chłop! Nie, kumie, to ja nic nie wiem — mówił Iwan Matwieicz, — mnie tylko siostra prosiła, jako kobieta nieznająca się na rzeczy, abym zaświadczył skrypt u notarjusza — oto wszystko. Ty i Zatiortyj byliście świadkami tego wszystkiego, wy i odpowiadać powinni.
— Powinieneś siostrę dobrze wziąć w ręce, jak ona śmiała występować przeciwko bratu? — mówił Tarantjew.
— Siostra głupia, nic się z nią nie dogadasz.
— Cóż ona?
— Płacze, i swoje powtarza: „nic mnie nie winien Ilja Iljicz — i tyle. Pieniędzy mu żadnych nie pożyczałam“.
— Ty masz także skrypt i na nią. Nic nie stracisz.
Muchojarow wyjął z kieszeni skrypt dłużny siostry, porwał na kawałki i podał Tarantjewowi.
— Masz, weź, podaruję go ci! chcesz? — mówił. — Co ja od niej wezmę? Dom z ogrodem czy co. Za niego i tysiąc rubli nikt nie da... cały się wali. A zresztą? Chrześcijaninem przecież jestem, nie wygonię jej na żebraczy chleb z dziećmi!
— Zatem, rozpocznie się sprawa... — zaczął Tarantjew trwożliwie. — Trzeba się wyplątać najtaniej! Ty kumie wyciągnij mnie z biedy...
— Jaka sprawa? Żadnej sprawy nie będzie! Jenerał groził wysłać z miasta, ale Niemiec wyprosił, nie chce wstydu dla Obłomowa.
— Co mówisz kumie! Teraz jakby góra z pleców spadła! Wypijmy! — zawołał uradowany Tarantjew.
— Wypić? Za czyje pieniądze? Za twoje chyba?
— A za twoje nie? Dziś pewnie jakich siedem rubli schowałeś!
— Co—o—o? Trzeba się pożegnać z dochodami! Nie mówiłem ci co jenerał powiedział?
— A co? — nagle strwożony znowu zapytał Tarantjew.
— Kazał się podać do dymisji!
— Co tobie kumie! — krzyknął prawie, oczy wytrzeszczywszy na Muchojarowa przelękniony Tarantjew. — No, teraz — zakończył z furją — wyłaję ziemlaka, jak się patrzy.
— Tybyś tylko łajał! — zauważył Iwan Matwieicz.
— Nie, wyłaję, chcesz czy nie chcesz! A zresztą, poczekam... Oto co wymyśliłem, posłuchaj kumie!
— Cóż jeszcze? — spytał zamyślony Iwan Matwieicz.
— Można jeszcze dobrą sprawę ubić! Szkoda tylko że tam nie mieszkasz.
— A co?
— Co! — rzekł, patrząc na Iwana Matwieicza. — Śledzić pilnie Obłomowa i siostrę, jakie to oni tam „pirogi“ pieką i tego... świadków! Tu już i Niemiec nic nie pomoże. A ty teraz wolny kozak! Wytoczysz sprawę — a sprawa słuszna! Nie bój się! Niemiec nawet stchórzy — będzie szukać zgody.
— Rzeczywiście, można coś zrobić! — odpowiedział Muchojarow zamyślony. — Ty nie jesteś głupi na pomysły, tylko do roboty nie nadajesz się, i Zatiortyj także. Znajdę ja kogoś! — mówił ożywiając się. — Poczekaj! Ja im dam! Ja kucharkę swoją poślę do kuchni siostry, ona się zaprzyjaźni z Anisją, dowie się o wszystkiem, a potem... Wypijmy kumie!
— Wypijmy, kumie — powtórzył Tarantjew. — A potem dopiero wyłaję „ziemlaka“.
Sztolc próbował zabrać Obłomowa z tej nory, ale Ilja Iljicz prosił, aby zostawił go jeszcze miesiąc, prosił tak bardzo, że Sztolc ulitował się nad nim. Ten miesiąc potrzebny mu był, ażeby pokończyć swoje rachunki, odstąpić komuś mieszkanie i tak uporządkować sprawy w Petersburgu, ażeby więcej nie wracać. Trzeba było także zakupić wszystko dla wyekwipowania domu na wsi, chciał wreszcie wyszukać sobie jakąś zręczną ochmistrzynię, w rodzaju Agafji Matwiejewny. Myślał, że może uda mu się ją namówić by sprzedała dom i zamieszkała stale na wsi, na stanowisku godnem jej talentu, do kierowania wielkiem i urozmaiconem gospodarstwem.
— A propos gospodyni — spytał go Sztolc — chciałbym wiedzieć jakie ciebie stosunki z nią wiążą.
Obłomow nagle poczerwieniał.
— Co ty przez to rozumiesz? — spytał pośpiesznie.
— Sam bardzo dobrze wiesz o co chodzi — zauważył Sztolc. — Inaczej nie potrzebowałbyś czerwienić się. Słuchaj Ilja, jeśli ostrzeżenie moje przydać się naco może, to ja w imię starej naszej przyjaźni proszę cię — bądź ostrożny.
— Czegóż się mam wystrzegać, zmiłuj się! — bronił się Obłomow.
— Mówiłeś o niej z takim zapałem, iż zaczynam myśleć, że ty...
— Kocham ją czy co? — chciałeś powiedzieć. — Dajże mi pokój! — przerwał Obłomow, zaśmiawszy się wymuszonym śmiechem.
— Jeśli tu niema żadnego moralnego obowiązku — tem gorzej...
— Andrzeju! Czy znałeś mnie kiedy jako człowieka rozwiązłego?
— Dlaczegożeś poczerwieniał?
— Dlatego, żeś mógł przypuścić coś złego.
Sztolc z niedowierzaniem głową pokręcił.
— Pilnuj się Ilja, nie wpadnij w łapkę! Prosta baba, życie śród brudu, przygniatająca atmosfera tępości umysłowej... fe!
Obłomow milczał.
— No, bądź zdrów! — zakończył Sztolc. — Powiem Oldze, że latem powitamy cię jeśli nie w naszym domu, to w Obłomówce. Pamiętaj — Olga na obietnicach nie poprzestanie!
— Stanowczo, stanowczo przyjadę! — zapewniał Obłomow. — Dodaj, że jeśli ona pozwoli, całą zimę spędzę u was.
— Bardzobyś ją ucieszył.
Sztolc tego samego dnia wyjechał, a wieczorem zjawił się u Obłomowa Tarantjew. Nie wytrzymał, ażeby go nie wyłajać za kuma. Nie wziął w rachubę jednego, że Obłomow w towarzystwie Iljinskich odzwyczaił się od stosunku z tego rodzaju ludźmi, że apatja i pobłażliwość dla szorstkości Tarantjewa zmieniły się w obrzydzenie. Dało się to spostrzec już dawno, od tej chwili kiedy Obłomow zamieszkał na letnisku, ale od tego czasu Tarantjew rzadko odwiedzał Ilję Iljicza, a znajdował się zwykłe w towarzystwie innych, tak, że nie mógł się popisywać swojem grubjaństwem.
— Jak się masz, ziemlaku! — rzekł Tarantjew wchodząc i nie podając ręki.
— Jak się masz! — odpowiedział Obłomow, patrząc w okno.
— Pożegnałeś już swego dobrodzieja?
— Pożegnałem — i cóż?
— Ładny dobrodziej! — zauważył Tarantjew złośliwie.
— A tobie nie podoba się?
— Tak. Jabym go powiesił! — z nienawiścią, chrypiącym głosem wymówił Tarantjew.
— Ta—a—ak?
— I ciebie z nim razem, na jednem drzewie.
— Zaco?
— Zachowuj się uczciwie! Jeśliś winien — płać, a nie wykręcaj się! Cożeś ty teraz narobił?
— Słuchaj Michej Andreicz, uwolnij mię od swoich uwag. Długo, dzięki memu lenistwu i wyrozumiałości słuchałem ciebie. Myślałem że masz bodaj kroplę sumienia. Ty z tym frantem chcieliście mnie oszukać. Który z was gorszy — nie wiem, ale obydwaj jesteście dla mnie wstrętni. Przyjaciel wyplątał mnie z tej głupiej sprawy...
— Ładny przyjaciel! Słyszałem że i narzeczoną twoją odmówił. Dobrodziej, niema co mówić. Ej, bracie, głupiec z ciebie wielki!
— Proszę cię zostaw te czułości — hamował go Obłomow.
— Nie, nie przestanę! Nie chciałeś mnie słuchać, niewdzięczny jesteś! Ja to przecież umieściłem ciebie tutaj, znalazłem ci kobietę — skarb prawdziwy. Spokój, wygodę wszelką ci ułatwiłem, wyświadczyłem ci dobrodziejstwo, a ty mordę swoją odwróciłeś ode mnie. Znalazłeś dobrodzieja — Niemca! W dzierżawę wziął twój majątek, poczekaj — obłupi on ciebie i jeszcze akcjami obdarzy. Puści cię z torbami w świat, wspomnisz moje słowo! Głupiec jesteś, głupiec i jeszcze w dodatku bydlę niewdzięczne!
— Tarantjew! — krzyknął groźnie Obłomow.
— Czego ty krzyczysz! To ja będę krzyczeć, aby wszyscy słyszeli, że ty dureń jesteś, bydlę! — wrzeszczał Tarantjew. — Ja i Iwan Matwieicz pielęgnowaliśmy cię, służyli ci jak poddani, chodzili koło ciebie na palcach, w oczy patrzyli, aby myśli twoje zgadnąć, a ty ogadałeś go przed naczalstwem, pozbawiłeś urzędu i kawałka chleba! To podle, wstrętnie! Tyś powinien oddać mu teraz połowę majątku. Podpisz weksel na jego imię; nie jesteś przecie teraz pijany, lecz przy pełnym rozumie. Podpisz weksel, powiadam ci, gdyż inaczej stąd nie odejdę...
Gospodyni i Anisja zajrzały przez drzwi.
— Czego wy Michej Andreicz tak krzyczycie? Przechodnie zatrzymują się i słuchają, co to za wrzaski.
— Będę krzyczał! — gardłował Michej Andreicz — niech się wstydzi ten osioł! Niech cię okpiwa dalej ten oszust Niemiec, który teraz z jego kochanką się związał...
W pokoju rozległ się głośny policzek. Uderzony przez Obłomowa w twarz, Tarantjew w jednej chwili zamilkł, usiadł na krześle i ogłupionem, zdziwionem spojrzeniem patrzył dokoła.
— Co to jest? Co to? Co! — blady, przerywanym oddechem mówił Tarantjew, trzymając się za policzek. — Obraza! Zapłacisz mi za to. Zaraz podam skargę do jenerał-gubernatora... Widzieliście!
— Nic nie widziałyśmy! — odpowiedziały razem obie kobiety.
— Ha! Więc to zmowa! To gniazdo rozbójnicze! Gniazdo oszustów! Rabują, biją...
— Precz łotrze jakiś! — krzyknął Obłomow blady i drżący od gniewu. — W tej chwili, aby tu noga twoja nie postała, bo cię zabiję jak psa!
Szukał oczyma laski.
— Rozbój! Pomocy! — wrzeszczał Tarantjew.
— Zachar! Wyrzuć za drzwi tego łotra, ażeby on oczu swoich tu więcej nie pokazywał.
— Proszę bardzo! Oto Pan Bóg, a oto drzwi! — mówił Zachar, pokazując ręką na obraz i na drzwi.
— Nie do ciebie przyszedłem, ale do kumy — krzyczał Tarantjew.
— Co wam Bóg dał Michej Andreicz — odezwała się Agafja Matwiejewna — mnie pan nie potrzebny. Do brata przychodziliście, nie do mnie. Wolę ja gorzką rzepę, niż was. Napił się pan tutaj, najadł i jeszcze łajesz?...
— Więc tak, kumo! Dobrze! Brat z wami się policzy. A ty zapłacisz mi za obrazę. Gdzie moja czapka? Czort z wami! Rozbójnicy! — wykrzykiwał, idąc przez dziedziniec. — Zapłacicie mi za obrazę.
Pies rwał się na łańcuchu i dusił się ujadaniem.
Odtąd Obłomow i Tarantjew już się więcej nie widzieli.
Sztolc przez kilka lat nie był w Petersburgu. Raz tylko na krótki czas zaglądnął do majątku Olgi i do Obłomówki. Ilja Iljicz otrzymał list, w którym Sztolc zachęcał go do powrotu na wieś i do wzięcia w swoje ręce zarządu, który już uporządkował, sam zaś, razem z Olgą Siergiejewną wyjeżdżał do południowego Krymu z powodu swoich spraw w Odesie i zdrowia żony, wymagającego poprawy po odbytym połogu.
Zamieszkali w cichem ustroniu nad morzem. Życie prowadzili bardzo skromne. Wewnętrzny charakter tego życia nie był pozbawiony stylu tak samo jak architektura domu, w którym zamieszkali. Wszystko, nawet umeblowanie miało charakter myśli i indywidualnych upodobań gospodarzy. Wiele rzeczy przywieźli oni ze sobą, wiele nadesłano im z Rosji i z zagranicy.
Amator komfortu może nie bez zdziwienia spoglądałby na różnorodność mebli, starych obrazów, posągów z odłamanemi rękoma i nogami, rycin, małej nieraz wartości artystycznej, ale drogich jako pamiątki, i różnych drobnostek. Tylko oczy prawdziwego znawcy zapaliłyby się nieraz na widok tego lub innego obrazu, tej lub innej pożółkłej księgi, starej porcelany, monety lub rzeźby w kamieniu.
Śród tych mebli różnego wieku, obrazów, nie mających wartości dla ludzi obcych, ale drogich dla nich wspomnieniem jakiejś szczęśliwej chwili, śród różnych drobiazgów, nad oceanem książek i nut unosił się ciepły zapach życia, coś co podniecało rozum, zadowalało poczucie estetyczne. Na wszystkiem widać było albo myśl jakąś, albo promień piękna, wywołany pracą człowieka śród otaczającego go dokoła piękna natury.
Śród mebli znalazło się także wysokie biurko, stojące niegdyś w pokoju ojca Andrzeja, łosiowe rękawiczki, w kącie wisiał ceratowy płaszcz koło szafy, pełnej minerałów, muszli morskich, wypchanych ptaków obok różnych gatunków gliny, próbek towarów i t. p. Pośród tego wszystkiego na honorowem miejscu, inkrustowany złotem, błyszczał fortepian Erarda.
Siatka z winogradu, bluszczu i mirtów oplatała od dołu do góry całą willę. Z werandy widok był na morze, z drugiej strony na drogę wiodącą do miasta.
Tu przesiadywała Olga, jak na warcie, oczekując przyjazdu Andrzeja, gdy wyjeżdżał za interesami do miasta, a ujrzawszy go, schodziła na dół, mijała klomby kwiatów, długą aleją topoli i rzucała się na piersi męża. Oczy jej błyszczały radością, na twarzy występowały rumieńce niecierpliwego szczęścia, chociaż był to nie pierwszy i nie drugi rok ich małżeńskiego pożycia.
Sztolc na miłość i na życie małżeńskie miał swój własny pogląd, może nawet oryginalny. I tu poszedł on drogą prostą, ale przeszedł długą szkołę cierpliwości, pracy, spostrzeżeń, zanim poznał tę „prostą drogę“.
Od ojca swego nauczył się patrzyć na życie poważnie, nawet na jego najdrobniejsze szczegóły. Byłby może odziedziczył po nim i pedantyczną surowość, która towarzyszy Niemcom na każdym kroku życia, nawet w małżeństwie.
Jak napis na płycie kamiennej widocznem było dla każdego życie starego Sztolca — żadnych niedomówień w niem nie było. Ale matka swoją pieśnią i szeptem miłosnym, potem wielki różnobarwny dwór książęcy, uniwersytet, książki, życie samo — wszystko to sprowadziło Andrzeja z drogi, wykreślonej mu przez ojca. Życie rosyjskie rysowało swoje niewidzialne wzory na duszy młodzieńca i na bezbarwnej płycie malowało jasny, szeroki obraz.
Andrzej nie nakładał pedantycznych więzów na uczucia, dawał im prawo wolności, usiłując tylko nie stracić gruntu pod nogami, nie dawać pola do nieziszczalnych marzeń, chociaż otrząsając się z nich, dzięki swojej krwi niemieckiej, nie mógł powstrzymać się od wniosków i zawsze zdobywał jakąś praktyczną treść dla życia.
Był on czerstwy ciałem, bo zdrowy miał rozum. Był rześki, swawolny w wieku młodzieńczym, a gdy nie swawolił, pracował pod okiem ojca. Nie miał czasu na marzenia. Nie skoszlawiła się jego wyobraźnia, nie zepsuło się serce; czystości i dziewiczości duszy strzegła matka.
Jako młodzieniec instynktownie bronił świeżości swoich sił i wcześnie przyszedł do świadomości, że z tej świeżości wypływa jego krzepkość i wesołość, że ona wytwarza odwagę, którą zahartować się musi dusza ludzka, ażeby nie zblednąć przed życiem, bez względu na to, jakiem ono będzie, ażeby nie patrzyć na nie, jak na ciężką niewolę, jak na krzyż cierpienia, lecz jak na dług wobec społeczeństwa i walczyć z niem z godnością.
Nieraz myślał o sercu i o jego prawach. Badając świadomie i nieświadomie wpływ piękna na wyobraźnię, potem przejście wrażenia na uczucie, jego objawy, grę, zanik, rozglądając się dokoła siebie, sam biorąc udział w życiu, przyszedł powoli do przekonania, że miłość, jak dźwignia Archimedesa, może poruszyć świat, że w niej spoczywa tyle powszechnej, stałej prawdy i dobra, ile kłamstwa i swawoli, ile nadużywania z powodu jej niezrozumienia... Gdzież jest szczęście? Gdzie zło? Gdzież granica między niemi?
Przy pytaniu: gdzie kłamstwo, przesuwały się w jego wyobraźni różnobarwne maski z przeszłości i teraźniejszości. Z uśmiechem lub czerwieniejąc i chmurząc się, spoglądał na nieskończony łańcuch bohaterów i bohaterek miłości, na Don Kichotów w stalowych rękawicach, na damy ich myśli z półwiekową wiernością w rozłące, na pasterzy o rumianych policzkach i wyłupiastych oczach i na ich Chloje, pasących baranki.
Stawały przed nim upudrowane markizy w koronkach, z rozumnie błyszczącemi oczyma i nierządną miłością; potem rozmaici Werterowie, którzy się strzelali, wieszali, dusili z miłości; potem stare panny, wiecznie opłakujące miłość lub pokutujące po klasztorach; wąsate twarze niedawnych bohaterów z bujnym ogniem w oczach; naiwni lub świadomi Don-Juani i mądrale, podejrzliwi w miłości, a w tajemnicy rozkochani w swoich klucznicach lub pokojówkach... wszyscy, wszyscy!
Przy pytaniu: gdzie prawda? — szukał daleko i blisko, w wyobraźni i w życiu przykładów prostego, uczciwego i głębokiego uczucia, nierozerwalnego zbliżenia z kobietą — i nie znajdował. Gdy mu się zdawało, że znalazł, przekonywał się, że mu się zdawało tylko. Ogarniało go smutne rozczarowanie, zamyślał się i począł tracić wiarę.
— Widocznie niema miłości — myślał — w całej jej pełni. Może serca, w których czysta miłość gości, są mocno zamknięte: lękają się i ukrywają, niechcąc walczyć z teoretykami miłości. Może mają litość dla nich i przebaczają im, że w imię szczęścia, rzucają w błoto kwiat, z braku gruntu, w którym mógłby głęboko zapuścić korzenie i rozróść się w drzewo, któreby dało cień na całe życie.
Przypatrywał się małżeństwom, mężom i w ich stosunkach do żony widział sfinksa z jego zagadką, coś niezrozumiałego, niedopowiedzianego, a tymczasem ci mężowie niezaprzątają się zgoła zagadką miłości, idą tak prostą drogą małżeńską, tak równym krokiem, jak gdyby nie mieli przed sobą żadnych pytań do rozwiązania.
— A może oni mają słuszność? Może rzeczywiście nic więcej nie trzeba — myślał z nieufnością, widząc jak u jednych tak prędko mija miłość, jak nauka abecadła, a inni traktują ją jak formę czułości, tak samo obojętnie, jak oddają ukłon w towarzystwie — i co rychlej wracają do flirtu.
Oni niecierpliwie jak najprędzej pozbywają się miłości, tej wiosny życia, a potem całe życie krzywo patrzą na żony, jakby nie mogąc przebaczyć im tego, że je kiedyś kochali.
Niektórzy kochają długo, aż do starości, ale nigdy ich nie opuszcza uśmiech satyra...
Większość żeni się zupełnie z takiem samem uczuciem jakby przypuśćmy, wchodzili w posiadanie majątku ziemskiego — oceniają tylko materjalne korzyści tego aktu: żona wnosi do domu większy porządek, jest gospodynią, matką, guwernantką dzieci, a miłość oceniają tak, jak praktyczny gospodarz ocenia położenie majątku — przyzwyczaja się do niego, a potem nigdy już na to nie zwraca uwagi.
— Cóż to jest? Czy wrodzona niezdolność skutkiem praw przyrody — myślał — czy brak przygotowania, wychowania? Gdzież ta sympatja, która nigdy nie traci swego czaru, nie wciąga na siebie szaty arlekina, zmieniająca się, lecz nie gasnąca? Jakiż jest naturalny kwiat, jakie barwy tego szczęścia, rozlanego wszędzie, tego soku życia, wypełniającego je?
Ale główne linje tej myśli, mimo jego woli, tkwiły w nim.
Z początku w tym obrazie marzyła mu się wogóle przyszłość kobiety, gdy zaś potem ujrzał w rozwiniętej i dojrzałej Oldze, nietylko rozkosz rozwiniętej piękności, ale siłę także gotową do walki z życiem, usiłującą zrozumieć życie i walczyć z niem, zbudziły się w nim wszystkie zaczątki jego marzeń, i dawny, zapomniany prawie obraz miłości. W obrazie tym poznawał Olgę i zdawało mu się, że w ich wzajemnej sympatji tkwi prawda bez owej szaty arlekina, bez żadnej domieszki pierwiastku złego.
Nie bawiąc się rozplątywaniem pytania o miłości i małżeństwie, nie łącząc go z żadnym rachunkiem na pieniądze, związki towarzyskie, stanowisko, Sztolc zamyślał się jednak i nad tem, jak zdoła pogodzić swoją niezmordowaną ruchliwość, z życiem małżeńskiem; jak z turysty i kupca przekształci się na familijnego człowieka? Jeśli zdoła pokonać tę swoją bezustanną ruchliwość, czem wypełni życie domowe? Wychowanie i kształcenie dzieci, nadanie im kierunku życia, jest to wprawdzie niełatwe i nie próżne zadanie, ale do niego jeszcze daleko, lecz czem wypełni czas, aż do tej chwili?
Pytania te zajmowały go długo i często, ale życie kawalerskie nie ciężyło mu. Nie przychodziło mu na myśl, że gdy tylko mocniej uderzy jego serce, uczuwszy bliskość piękna, trzeba będzie włożyć na siebie kajdany małżeńskie. Sztolc jak gdyby lekceważył Olgę, dojrzewającą dziewczynę, ale upajał się nią jak miłem dzieckiem, z dużemi zadatkami na przyszłość. Żartując, niby mimochodem, rzucał w jej umysł bystry i chciwy wiedzy, jakąś nową śmiałą myśl, bystre spostrzeżenie jakiegoś objawu życia i budził w jej duszy, nie mając żadnych zamiarów, dobre pojmowanie zjawisk, słuszny pogląd, a potem zapominał i o Oldze i o udzielanych jej mimowolnie lekcjach życia.
Czasem, dostrzegając w niej przebłyski niezwykłego rozumu, brak wszelkiej kłamliwości, stwierdzając, że nie szuka powszechnego uwielbienia, że wrażliwość jej uczuć przypływa i mija u niej prosto i swobodnie, że niema w niej nic cudzego, wszystko swoje, własne, a to co własne jest śmiałe, świeże i mocne — Sztolc zamyślał się nad tem, skąd ona to wszystko zdobyła, nie nadając żadnego znaczenia swoim przelotnym lekcjom i uwagom.
Gdyby był wówczas zwrócił pilniejszą uwagę na Olgę, byłby spostrzegł, że idzie sama jedna własną drogą, strzeżona bardzo powierzchownem okiem ciotki przed ostatecznościami i że nie ciężą na niej wpływy siedmiu nianek, babuń, ciotek wraz z tradycją rodu, rodziny, warstwy, do której należy, przestarzałych obyczajów i sentencyj. Nikt nie prowadził jej przemocą udeptaną przez innych drogą — Olga szła własną ścieżką, na której własny ślad znaczyła własnym rozumem, poglądami, uczuciem.
Matka natura niczego jej nie odmówiła; ciotka nie narzuciła jej despotycznie ani swojej woli, ani rozumu; Olga nieraz domyślała się czegoś sama, rozumiała sama, ostrożnie wpatrywała się w życie, przysłuchiwała się nieraz mowom i radom swego przyjaciela.
Sztolc nie spostrzegał tego. Oczekiwał tylko od niej czegoś w przyszłości, w dalekiej przyszłości, nigdy nie myśląc o tem, że kiedyś może być jego żoną.
Olga, dzięki zaciętej miłości własnej, nie pozwalała domyślać się niczego, i tylko po ciężkiej walce stoczonej ze sobą zagranicą, Sztolc spostrzegł do jakiej wysokości i siły, do jakiej naturalności i prostoty podniosła się ta wiele obiecująca dziewczyna. Tu powoli otwierała się przed nim wielka głębia jej duszy, którą wypadało mu napełniać i to nigdy do syta.
Z początku wypadło mu długo walczyć z żywością jej natury, przerywać gorączkę młodości, uniesieniom zaznaczać wyraźne granice, dawać równy kierunek życiu i to na czas niedługi tylko. Ledwie zamknął z zaufaniem oczy, budził się znowu niepokój, zdrój życia bił mocno, niespokojna myśl podsuwała nowe pytania, wywoływała nowe uderzenia serca. Tam trzeba było uspokajać rozbujałą wyobraźnię, ówdzie powstrzymywać lub budzić miłość własną. Gdy się tylko Olga zamyślała nad jakiemś zjawiskiem, Sztolc śpieszył i wręczał jej klucz do otwierania tajemnicy.
Wiara w przypadkowość, mgła halucynacyj znikały z życia. Jasna i swobodna perspektywa odkrywała się przed nią. Olga, jak w przezroczystej wodzie, widziała każdy kamyczek, wyżłobienie i czyste dno.
— Szczęśliwa jestem — mówiła sama sobie — rzucając wzrokiem wdzięczności na przyszłe swoje życie i, badając przyszłość; przypominała sobie dziewiczy sen o szczęściu, który przyśnił się jej kiedyś w Szwajcarji, zamyśloną, błękitną nocą i widziała jak sen ten, niby cień unosi się w życiu.
— Zaco to wszystko spadło na mnie? — pytała z pokorą.
Olga zamyślała się i lękała nieraz, ażeby nić tego szczęścia nie urwała się.
Mijały lata, a oni nie przestawali jeszcze odczuwać czaru życia. Przyszła cisza, uspokoiły się namiętności; zrozumiano krzywizny życia, ale wyrównywano je cierpliwie i śmiało, a życie biło w nich jeszcze silnym pulsem.
Olga doszła już do surowego pojmowania życia; dwa życia — jej i Andrzeja — zlały się w jedno koryto. Na rozbujanie namiętności nie było w nich miejsca — panowały harmonja i cisza.
Zdawałoby się, że tylko zasnąć trzeba śród tego wysłużonego spokoju, tylko rozkoszować się nim, jak rozkoszują się inni w zaciszu życia, schodząc się trzy razy dziennie, ziewając przy zwykłej rozmowie, a potem wpadając w tępą drzemkę; nudząc się od rana do wieczora, gdyż wszystko obmyślano, omówiono, zrobiono, niema więcej o czem mówić, niema co robić i że — „takie jest życie na świecie“.
Nazewnątrz młode małżeństwo żyło tak samo. Wstawali, choć nie przed wschodem słońca, lecz rano, lubili długo przesiadywać przy herbacie, niekiedy milcząc leniwie, potem każdy szedł do swego pokoju i zajęcia, albo pracowali razem, jedli obiad, jeździli w pole, grali... jak wszyscy, jak marzył i Obłomow.
Nie było tylko u nich senności, przygnębienia. Dni im upływały bez nudów i bez apatji, nie było ani słów ani spojrzeń bez treści. Rozmowy nie były mdłe, przeciwnie często kończyły się gorącą dysputą.
W mieszkaniu słychać było ich dźwięczne głosy, które często dolatywały aż do ogrodu. Niekiedy półgłosem rozmawiali ze sobą, jakby malując jedno przed drugiem własne myśli i marzenia, nieuchwytne do wypowiedzenia pewne odruchy, wzrost, powstawanie ledwo dostrzegalne myśli, ledwie dosłyszalne szepty duszy.
Samo milczenie ich było zamyślonem szczęściem, o którem niegdyś marzył Obłomow, lub wewnętrzną pracą każdego nad materjałem myślowym, dostarczanym przez siebie pokolei.
Często tonęli w zamyśleniu, w milczącym zachwycie nad wiecznie świeżą i nową, barwną, błyszczącą pięknością przyrody. Ich wrażliwe dusze nie mogły się oswoić z tą pięknością; siedzieli przeto w milczeniu obok siebie i jednakim wzrokiem wspólnej ekstazy wpatrywali się w twórczy blask przyrody, bez słów rozumiejąc siebie wzajemnie.
Nie witali obojętnie poranka, nie tonęli bezmyślnie w zmierzchu ciepłej, gwiaździstej, południowej nocy. Budził ich wieczny ruch myśli, wieczne rozkołysanie się duszy i poczucie potrzeby mówienia, myślenia, odczuwania razem.
Cóż było przedmiotem gorących sporów, cichych rozmów, czytania, dalekich wycieczek?
Wszystko. Jeszcze zagranicą Sztolc odzwyczaił się czytać i pracować sam, tu zaś, będąc ciągle przy Oldze, myśleli razem. On ledwie zdołał podążać za jej szybkiemi myślami i wolą.
Pytanie, co on będzie robić w życiu familijnem, już nikło, rozwiązało się samo przez się. Sztolc zdołał nawet wciągnąć Olgę w swoją codzienną pracę, bo w życiu bez zajęcia Olga dusiła się jak — z braku powietrza.
Czy to budowa jakaś we własnym majątku lub w Obłomówce, czy jakieś prace w jego akcyjnych interesach, nic nie robiło się bez jej wiedzy i współdziałania. Sztolc nie wysyłał żadnego listu, nie odczytawszy go wprzód Oldze, żadna myśl, a tembardziej jej wykonanie nie obywało się bez jej współdziałania; Olga wiedziała o wszystkiem, wszystko ją interesowało, co interesowało jego.
Z początku Sztolc wszystko załatwiał w jej obecności, bo niepodobna było ukrywać się przed nią; czy pisał list, czy rozmawiał z pełnomocnikiem, albo jakimś przedsiębiorcą, zawsze tylko w jej obecności. Potem weszło to w przyzwyczajenie, w końcu stało się dla niego koniecznością.
Jej uwaga, rada, pochwała lub nagana stały się dla niego probierzem pewnego rodzaju. Sztolc widział, że Olga rozumuje tak samo jak on, kombinuje i rozmyśla nie gorzej od niego. Zachara obrażały takie przymioty jego żony i wielu się obrażało, również, ale Sztolc czuł się szczęśliwym.
Wspólne czytanie i nauka, były to bezustannem podsycaniem myśli, ciągłym rozwojem umysłowym. Olga zazdrosną była o każdą książkę, której jej nie pokazał, o każdy artykuł w miesięczniku; gniewała się nie na żarty i obrażała, gdy mąż uważał za niepotrzebne powiedzieć jej o czemś, pokazać coś, co wydawało mu się zbyt poważnem, nudnem, niezrozumiałem dla niej — Olga nazywała to pedantyzmem, zacofaniem, mianując go „starą niemiecką peruką“. Z tego powodu dochodziło między nimi do długich i drażniących sporów.
Olga gniewała się, mąż się śmiał, wtedy gniewała się jeszcze bardziej i dopiero wtenczas uspokajała się, gdy przestawał żartować, gdy podzielił się z nią swoją myślą lub wiadomością, kiedy zaczęli czytać wspólnie; kończyło się tem, że wszystko co potrzebował wiedzieć i przeczytać i dla niej stawało się potrzebą.
Sztolc nie narzucał jej uczonej techniki, ażeby potem z głupiem samochwalstwem chełpić się „uczoną żoną“. Gdyby jej wyrwało się słówko jedno, lub napomknienie jakieś pretensjonalne, on poczerwieniałby więcej, niż gdyby odpowiedziała tępym wzrokiem niewiadomości z powodu nieznajomości bardzo zwykłej rzeczy, lub w jakiejś sprawie, niedostępnej jeszcze w dziedzinie wychowania kobiet. Pragnął on tylko, a ona tembardziej, ażeby nic dla niej nie było niedostępnego z dziedziny jego wiedzy i zdolności pojmowania.
Nie wypisywał przed nią szeregów liczb i tablic, ale opowiadał o wszystkiem; wiele czytali, nie omijając pedantycznie jakiejś teorji ekonomicznej, społecznych lub filozoficznych zagadnień; opowiadał jej z uniesieniem i namiętnie, jak gdyby malował przed nią wielki obraz wiedzy. W pamięci Olgi zacierały się szczegóły, ale nigdy w jej ciekawym umyśle nie ginęły główne linje rysunku, nie bladły barwy, nie przygasał ogień, z jakimi on oświetlał otwierany przed nią świat.
Sztolc zadrżał nieraz z dumy i szczęścia, gdy spostrzegł jak iskra tego ognia świeciła w oczach Olgi, jak echo udzielonej jej myśli dźwięczało w mowie, jak myśl wchodziła w jej świadomość i rozum, przekształcała się w jej umyśle i wyglądała z jej słów, nie sucha i surowa, ale w blasku niewieściej gracji. Osobliwie zaś, gdy jakaś twórcza kropelka z tego o czem mówiono, co czytano, wyrysowano, spadała jak perła na śnieg, na dno jej życia.
Jak człowiek rozumny i jak artysta tworzył on osnowę dla jej rozumnego życia i nigdy w ciągu swego życia, ani w ciągu lat szkolnych, ani później, gdy się wywijał z kleszczy życiowych i wzmacniał się, nie był tak głęboko pochłonięty jak teraz, stykając się ciągle z niemilknącą, wulkaniczną pracą ducha swojej żony.
— Jestem szczęśliwy! — myślał nieraz Sztolc i marzył po swojemu, zabiegając naprzód, kiedy miną miodowe lata małżeństwa.
W dalszej perspektywie przedstawiał mu się uśmiechnięty inny obraz Olgi, nie egoistki, nie namiętnie kochającej żony, nie matki-niańki, więdnącej w bezbarwnem, nikomu niepotrzebnem życiu, ale coś innego, wysokiego, niebywałego...
Marzyła mu się matka, twórczyni i uczestniczka moralnego i publicznego życia całego szczęśliwego pokolenia.
Sztolc zamyślał się z trwogą nad tem czy jej nie zabraknie woli i siły... i gorączkowo dopomagał jej zwyciężać życie, wyrabiać w sobie zapas męstwa do walki z tem życiem — teraz mianowicie dopóki oboje są młodzi i silni, dopóki życie oszczędza ich, lub uderzenia jego nie wydają się zbyt mocne; dopóki smutki pochłania miłość.
Zdarzały się i smutne dni, ale nie na długo. Niepowodzenia w interesach, strata jakiejś większej sumy pieniężnej — wszystko to ledwie ich dotykało. Pociągało to za sobą trochę kłopotów, wyjazdów — i na tem się kończyło.
Śmierć ciotki wywołała gorzkie, szczere łzy Olgi i jak cień spadła na jej duszę na całe pół roku.
Największą obawę i wieczną troskę budziły choroby dzieci, ale gdy niebezpieczeństwo mijało, wracało szczęście.
Najbardziej niepokoił Sztolca stan zdrowia Olgi; po każdym połogu długo nie mogła przyjść do siebie, a on nie przestawał niepokoić się. Większych nieszczęść w ich życiu nie było.
— Jakżem szczęśliwa! — myślała Olga cicho, ciesząc się własnem życiem, a w chwili takiej świadomości ogarniało ją nagle zamyślenie — szczególnie od pewnego czasu, po trzech, czterech latach małżeńskiego pożycia.
Dziwne to stworzenie — człowiek. Im szczęście Olgi było pełniejsze, tem ona stawała się bardziej zamyśloną, a nawet... lękała się czegoś. Poczęła badać siebie i spostrzegła że niepokoi ją — sama cisza życia, zatrzymanie się jego na chwilach szczęścia. Olga przemocą strząsała z siebie to niepokojące zamyślenie i pragnęła jak gdyby przyśpieszyć życie; gorączkowo szukała wirów, ruchu, trosk, jeździła z mężem do miasta, próbowała bywać w towarzystwie — ale nie długo to trwało.
Ruchliwość życia dotykała ją tylko zlekka. Olga wracała śpiesznie do swego kącika, ażeby tu zrzucić z duszy jakieś ciężkie wrażenie, obce jej dotychczas i pogrążała się znowu w drobne kłopoty codziennego życia, całemi godzinami przesiadywała w dziecinnym pokoju, stawała się tylko matką-niańką lub z Andrzejem pogrążała się w czytaniu, w rozprawach o rzeczach „poważnych i nudnych“. Czytywali poetów, myśleli o podróży do Włoch.
Olga lękała się wpaść w stan podobny do Obłomowczyzny, w apatję obłomowską. Chociaż starała się usilnie zrzucić z duszy te chwile perjodycznego skamienienia, tego snu duszy, mimowoli wkradał się do niej z początku sen o szczęściu, otaczała ją błękitna noc i krępowała niby drzemką, potem znowu wracał stan oniemienia, niby wypoczynek życia, a potem... znowu lęk jakiś, znowu omdlenie, znowu jakaś tęsknota głucha, nasuwały się jakieś smutne, mgliste pytania w niespokojnej głowie.
Czujnie przysłuchiwała się tym szmerom, badała siebie, ale na stan taki nie znajdowała odpowiedzi, nie mogła doszukać się czego pragnie, czego szuka jej dusza, a jednak o coś prosi, czegoś szuka, nieraz — strach się przyznać do tego — tęskni, jak gdyby szczęścia do życia było za mało, jak gdyby szczęście męczyło ją, jak gdyby potrzebowała nowych wrażeń, patrzyła kędyś naprzód, wyprzedzała życie.
— Cóż to jest? — pytała przerażona. — Czyż rzeczywiście potrzeba jeszcze czegoś, można żądać jeszcze czegoś? Dokąd iść dalej? Niewiadomo! Dalej — niema już drogi... Czyż rzeczywiście już niema? Czyż życie obiegło już krąg swój? Czyż rzeczywiście tu już jest wszystko... wszystko... — mówiła dusza i — niedopowiadała czegoś. Olga oglądała się dokoła z trwogą, czy ktoś nie domyślił się, nie podsłuchał tych szeptów jej duszy... Podnosiła oczy i wzrokiem pytała morza, nieba, lasu — nigdzie odpowiedzi nie było — tam przestrzeń bezbrzeżna, głąb, ciemność...
Przyroda mówiła zawsze to samo. Widziała w niej zawsze to samo: nieprzerwany, jednostajny bieg życia bez początku i bez końca.
Olga wiedziała do kogo się zwrócić po rozwiązanie tych wątpliwości, wiedziała że znajdzie tam odpowiedź, ale jaką? Może to tylko skarga bezpłodnego rozumu, a może jeszcze gorzej — pragnienie nie stworzonego do sympatji, nie kobiecego serca. Boże! Ona, jego ideał — bez serca, z umysłem, którego niczem zadowolnić nie można! Czemże się ona stanie? Jakże upadnie w jego przekonaniu, jeśli się odkryją przed nim te noce, nieznane dotychczas, ale odgadnięte przez niego jej cierpienia!
Chowała się przed mężem albo wymyślała jakąś chorobę, kiedy oczy jej zatracały swoją aksamitną miękkość, patrzyły przed siebie sucho i gorąco, gdy twarz pokrywała się ciężkiem obłokiem, a ona, pomimo największych wysiłków nie mogła zmusić siebie do uśmiechu, mówić, a tylko obojętnie słuchała najciekawszych wiadomości politycznego świata, najciekawszych wyjaśnień nowych postępów w nauce, nowych dróg twórczości w sztuce.
Mimo to nie pragnęła nigdy płakać, nie było nieoczekiwanych wstrząśnień, jak wówczas kiedy grały nerwy, budziły się i wypowiadały się jej siły dziewicze. Nie, to co innego!
— Więc cóż to jest? — pytała prawie z rozpaczą, gdy nagle stawała się zamyśloną, obojętną na wszystko w piękny pogodny wieczór, nad kołyską dziecka lub nawet śród rozmowy i pieszczot męża.
Nagle jak gdyby skostniała i zamilkła, potem ogarniała ją sztuczna ruchliwość, ażeby w ten sposób ukryć swój stan wewnętrzny; składała wszystko na migrenę i kładła się do łóżka.
Ale niełatwo było Oldze ukrywać ten nastrój przed czujnem okiem męża. Wiedziała o tem i wewnętrznie, z niepokojem przygotowała się do rozmowy, której spodziewała się, jak niegdyś, gdy się miała wyspowiadać przed nim ze swojej przeszłości. Rozmowa taka przyszła.
Raz wieczorem przechadzali się oboje w topolowej alei. Olga prawie wisiała na ramieniu męża, pogrążona w głębokiem milczeniu. Męczył ją ten stan w jakim była. Na każdy temat, rozpoczęty przez męża, odpowiadała krótko.
— Niańka powiada że Oldzia kaszlała w nocy. Możeby jutro posłać po doktora? — spytał.
— Nie trzeba. Dałam jej gorących ziółek, przez jutro przytrzymam w pokoju, a potem zobaczymy — odpowiedziała bezdźwięcznym głosem.
Doszli do końca alei.
— Dlaczego nie odpisałaś na list twojej przyjaciółki Soniczki? Czekałem na list. O małom się na pocztę nie spóźnił.
— Ach, tak pragnęłabym jak najprędzej zapomnieć o niej! — odpowiedziała i zamilkła.
— Kłaniałem się od ciebie Biczurynowi — zaczął znowu Andrzej. — Przecież on zakochany w tobie. Może się choć ukłonem pocieszy trochę, bo pszenica z pewnością na czas nie przyjdzie.
Olga uśmiechnęła się sucho.
— Mówiłeś już — odpowiedziała obojętnie.
— Widzę że chcesz spać — zauważył.
Serce Olgi drgnęło, i nie po raz pierwszy, gdy tylko rozmowa schodziła na tor interesów.
— O, nie! — ze sztuczną żywością odpowiedziała Olga.
— Niezdrowa jesteś? — dopytywał się znowu.
— Nie. Zdaje ci się.
— Więc nudzisz się!
Olga obiema rękoma mocno ścisnęła mu ramię.
— Nie, nie! — odpowiedziała, ale w akcencie brzmiała pewna nieszczerość, która świadczyła że rzeczywiście się nudzi.
Sztolc wyprowadził ją z alei i zwrócił twarzą do światła księżycowego.
— Spójrz na mnie! — i sam począł pilnie patrzyć jej w oczy.
— Możnaby pomyśleć, że jesteś nieszczęśliwą, taki masz dzisiaj dziwny wyraz twarzy. Co ci jest, Olgo?
Ujął ją wpół i znowu wprowadził w aleję.
— Wiesz co... jeść mi się chce — powiedziała usiłując się zaśmiać.
— Nie kłam! Nie kłam! Ja tego nie lubię! — zauważył niby zagniewany.
— Nieszczęśliwa! — z wymówką powtórzyła Olga, zatrzymując się w alei. — Tak, nieszczęśliwa chyba... dlatego żem zanadto szczęśliwa — odpowiedziała z akcentem takiej słodyczy, że Sztolc pocałował ją.
To ją ośmieliło. Przypuszczenie, jakkolwiek wypowiedziane w żartobliwej formie, że jest może nieszczęśliwą, wywołało w niej szczerość.
— Nie nudzę się i nie mogę się nudzić, ty sam wiesz o tem, i wiem że nie wierzysz temu; nie jestem wcale chora, ale bywa mi czasem... smutno... Oto masz całą prawdę nieznośny człowieku, przed którym ukryć się nie można! Tak, smutno mi, nie wiem dlaczego.
Oparła głowę na jego ramieniu.
— Więc to jest... ale dlaczego? — spytał, nachylając się ku niej.
— Niewiem.
— A jednak musi być jakaś przyczyna, jeśli nie we mnie, to dokoła ciebie lub w tobie samej. Czasem taka tęsknota nie jest niczem innem jak tylko zarodkiem... choroby. Czy jesteś zupełnie zdrowa?
— Tak, może... to coś w tym rodzaju — odpowiedziała poważnie — chociaż ja nic nie czuję. Widzisz przecie jak ja jem, przechadzam się, śpię, pracuję. Nagle coś mnie ogarnia, jakiś niepokój. Życie przedstawia mi się takiem, jak gdyby jeszcze czegoś brakło... Ale dajmy spokój temu, nie słuchaj, to głupstwa...
— Mów, mów! — zachęcał gorąco Andrzej. — Więc braknie w życiu czegoś, cóż więcej?
— Czasem czegoś się lękam... ażeby to nie zmieniło się, nie skończyło... Sama nie wiem co. Albo męczy mnie myśl o tem co jeszcze będzie?... Cóż to szczęście... całe życie... — mówiła coraz ciszej, jakby się wstydziła własnych słów — wszystkie te radości, smutki... natura — szeptała dalej — wszystko to unosi mnie gdzieś... Staję się niezadowoloną z niczego... Mój Boże! Ja wstydzę się mówić nawet o tych głupstwach... jest to rozmarzanie się po prostu... Nie zwracaj na to uwagi, nie patrz na mnie. — mówiła proszącym głosem, przytulając się pieszczotliwie do niego. — Taki nastrój mija prędko, a potem znowu mi tak jasno, wesoło, dobrze jak teraz!
Olga przytulała się do niego pieszczotliwie, niby lękała się i wstydziła się tego co powiedziała.
Długo jeszcze wypytywał ją Sztolc, a Olga, jak chory lekarzowi, opowiadała objawy swojej tęsknoty, głuche wątpliwości, które ją męczyły, niepokój duszy, a wkońcu jak znikły te miraże — opowiadała wszystko co tylko mogła zauważyć i przypomnieć sobie.
Sztolc w milczeniu szedł aleją, z pochyloną na piersi głową, pogrążony w myślach, zatrwożony i zaniepokojony niewyraźnemi, niejasnemi wyznaniami żony.
Olga patrzyła mu w oczy, ale nic odgadnąć nie mogła. Gdy po raz trzeci doszli do końca alei, nie pozwoliła mu wrócić, lecz wywiodła na jasność księżycową i pytająco patrzyła w oczy.
— Cóż ty? — pytała go draźniąco — śmiejesz się ze mnie — co? Bardzo to nie mądra rzecz taka nie wytłumaczona tęsknota — prawda?
Sztolc milczał.
— Cóż, nie odpowiadasz? — pytała niecierpliwie.
— Ty milczałaś długo, chociaż wiedziałaś dobrze, że ja oddawna widzę, co się z tobą dzieje, pozwól teraz mnie pomilczeć i pomyśleć. Zadałaś mi pytanie nie byle jakie.
— Tak, ty teraz zaczniesz myśleć, a ja będę się martwić tem, co ty sobie wymyślisz. Niepotrzebnie powiedziałam ci wszystko — dodała. — Mów cokolwiek...
— Cóż mam ci powiedzieć? — w zamyśleniu odpowiedział Andrzej. — Może to są objawy rozstroju nerwowego, wtenczas niech doktor, a nie ja decyduje... Jeśli zaś to, co innego... — rozpoczął i zamilkł.
— Cóż może być innego? — nalegała. — Mów.
Andrzej szedł zamyślony.
— Mówże! — wołała, trzęsąc jego ręką.
— Może to działanie nadmiaru wyobraźni... ty masz temperament bardzo żywy, a może tyś już doszła do tej dojrzałości... — kończył cicho.
— Proszę cię, mów głośno Andrzeju! Cierpieć nie mogę, kiedy ty mruczysz sobie pod nosem — skarżyła się. — Nagadałam mu głupstw, a on zwiesił głowę i coś szepce pod nosem! Mnie straszno z tobą w tej ciemności!
— Ja nie wiem co odpowiedzieć. „Tęsknota ogarnia, jakieś wątpliwości mnie dręczą“ — co z tego można zrozumieć? Pomówimy o tem później... Mnie się zdaje, że będziesz musiała znowu rozpocząć kąpiele morskie!
— Powiedziałeś cicho: „jeżeli... może być... dojrzała...“ — co to znaczy?
— Ja myślałem... — zaczął Andrzej powoli z zastanowieniem wypowiadając swoją myśl, jak gdyby nie był pewny, jak gdyby się wstydził tego co mówi — widzisz, są takie chwile... ja chcę powiedzieć, jeśli to nie jest oznaką rozstroju psychicznego, jeśliś zupełnie zdrowa, to może dojrzałaś tak, że już rozwój życia zatrzyma się, że już zagadnień niema, treść życia wyjaśniona...
— Chcesz powiedzieć, zdaje się, żem się już postarzała? — przerwała żywo. — Ani się waż coś podobnego myśleć! — Pogroziła mu palcem. — Jestem jeszcze młoda i silna — dodała, prostując się.
Andrzej zaśmiał się.
— Nie lękaj się! Zdaje się, że ty nie masz zamiaru postarzeć się nigdy! Nie, to co innego... W starości siły opuszczają człowieka, przestaje walczyć z życiem. Nie, twoje tęsknoty, niepokoje — jeśli jest tak, jak mi się wydaje — są raczej oznaką siły... Szamotania się żywego, podraźnionego umysłu, przerywając się przez granice codziennego życia, na wiele pytań nie znajdują odpowiedzi i wtenczas przychodzi tęsknota... Chwilowe niezadowolenie z życia... Może i z tobą dzieje się to samo... Jeśli mój domysł słuszny to nie są to rzeczy małej wagi... Jest to tęsknota duszy, dopytującej się życia o jego tajemnice.
Olga westchnęła — może z radości, że jej obawy skończone, że się nie poniża w oczach męża, lecz przeciwnie...
— Ale przecież, ja jestem szczęśliwa, umysł mój nie próżny, nie marzę. Życie moje pełne urozmaiceń — czegoż mi więcej trzeba? Poco te nierozwiązalne pytania? To choroba, ucisk duszy!
— Tak, może ucisk dla umysłu słabego, nieprzygotowanego do odporu. Takie tęsknoty, takie wątpliwości już nie jednego sprowadziły z właściwej drogi, niekiedy stają przed nami niby widziadła bezkształtne, niby zamęt rozumu...
— Szczęście przelewa się przez wierzch, tak chciałoby się żyć całą pełnią duszy, a tu nagle domiesza się kropla goryczy.
— Jest to zapłata za Prometeuszowy ogień! Nie dość tego, że trzeba cierpieć, ale jeszcze kochać to cierpienie, mieć szacunek dla tych wątpliwości i pytań. Jest to przepełniona czara szczęścia, rozkosz życia. Zjawiają się one dopiero na szczytach szczęścia, kiedy już niema pospolitych pragnień. One się rodzą nie śród powszedniego życia, tam niema na nie miejsca, gdzie panują troska i nędza. Tłum ludzki idzie naprzód, nie znając tych mgieł wątpliwości, ani tęsknot nierozwiązanych zagadnień... Ale kto się z niemi zetknął w czasie właściwym, dla tego one nie są młotem, druzgocącym życie, lecz miłymi gośćmi.
— Ale trudno z nimi dać sobie radę; one przynoszą ze sobą tęsknotę i apatję... prawie do wszystkiego... — dodała Olga niepewnym akcentem.
— Nie na długo... potem odświeżają życie. One doprowadzają do przepaści, która nie da żadnej odpowiedzi, a potem z większą miłością wraca się do życia. One zmuszają człowieka do walki ze sobą już wypróbowawszy siły, jakby dlatego, ażeby nie pozwolić im usnąć.
— Czy warto męczyć się mglistemi widziadłami? — skarżyła się Olga. — Wszędzie jasno, a tu nagle pada na życie złowrogi cień! Czyż w rzeczy samej niema na to rady?
— Jakto — niema? Jest — oparcie o życie. A gdy go braknie, to i bez tych wszystkich wątpliwości ciężko żyć.
— Cóż robić? Uchylić się przed tem i rozmyślać tylko?
— Nie. Uzbroić się w moc i cierpliwie, wytrwale iść swoją drogą. My z tobą nie jesteśmy Tytanami — mówił dalej Andrzej, obejmując ją — nie pójdziemy śladem Manfreda i Fausta na zuchwałą walkę z buntowniczemi pytaniami życia, nie przyjmiemy wyzwania, schylimy głowy i z pokorą przeżyjemy ciężkie chwile, a potem znowu uśmiechnie się życie, szczęście i...
— A jeśli te wątpliwości nigdy nas nie opuszczą, tęsknota będzie męczyć coraz więcej i więcej? — pytała.
— Cóż? Pogodzimy się z nią, jak z nową koniecznością życia. Ale tego niema u nas i nie może być! Te twoje tęsknoty — to powszechna niedola ludzkości. Na ciebie bryznęła jedna kropla tylko. Wszystko to straszne, gdy człowiek odrywa się od życia... kiedy braknie punktu oparcia. A u nas? Daj Boże, ażeby tęsknoty twoje i niepokoje były tem czem myślę, że są, a nie początkiem jakiejś choroby, to byłoby gorzej. Byłoby to nieszczęście przed którem padłbym bez obrony, bez siły... A te mgły, te tęsknoty, te jakieś wątpliwości i nie rozwiązane pytania, czyż mogą nas pozbawić naszego szczęścia, naszej...
Andrzej nie dokończył. Olga jak szalona rzuciła mu się w objęcia i jak bachantka w bezwładnem zapomnieniu zamarła na chwilę, objąwszy jego szyję rękami.
— Uważaj, ażeby złośliwy los nie podsłuchał twoich skarg — zakończył Andrzej zabobonną uwagą, wywołaną miłosnem przewidywaniem — i nie uważał tego za niewdzięczność. On nie lubi, gdy dary jego nie są ocenione należycie. Do tej chwili ty dopiero zapoznawałaś się z życiem, a trzeba będzie doświadczać jeszcze jego ciosów. Chroń swoje siły na tę chwilę, kiedy się życie rozigra, gdy przyjdą gorycze i troski — a one przyjdą z pewnością — wówczas... nie do pytań i wątpliwości... Oszczędzaj siły! — przemówił cicho, w odpowiedzi na jej namiętne uniesienie.
W słowach jego czuć było jakiś smutek, jak gdyby oglądał już zdaleka — gorycz i troski życia.
Olga milczała, jakby chwilowo była dotkniętą smutnym akcentem jego mowy. Ufała mu bez granic i wierzyła w słuszność jego uwag. Zaraziła się zamyśleniem męża, skupiła się, weszła w głąb siebie.
Oparłszy się o jego ramię, machinalnie, powoli przechadzała się w alei, pogrążona w uporczywem milczeniu. Lękliwie wraz z mężem patrzyła w przyszłość życia, w tę chwilę, kiedy, według słów jego nastanie czas próby, kiedy przyjdą gorycz i troski.
Rozwijał się przed nią inny sen, niż w błękitną noc; otwierały się przed nią podwoje, wiodące do innego życia, nie w krainę jasną, świąteczną, śród ciszy, śród pełnej obfitości wszystkiego, sam na sam — z nim...
Nie, ona widziała cały łańcuch strat, niedostatku, skropionego łzami, nieuniknionych ofiar, życie w nędzy, konieczne wyrzeczenie się wszelkich, zrodzonych z próżniactwa zachcianek, skargi i jęki z powodu nieznanych im dzisiaj uczuć. Śniły się jej choroby, bankructwo interesów, strata męża...
Olga drżała na tę myśl, omdlewała prawie, ale pełna odważnej ciekawości wpatrywała się w ten nowy dla niej obraz życia, oglądała go z przerażeniem i mierzyła własne siły... Jedynie tylko miłość nie zdradziła jej i w tym śnie. Stała ona na straży nowego życia, ale już ta miłość była inną!
Nie miała już w sobie gorącego oddechu, jasnych promieni błękitnych nocy. Przez pryzmat lat ubiegłych wszystko wydawało się jej zabawą dziecinną wobec tej głębokiej miłości, jaka tkwiła w głębokiem i groźnem życiu przyszłości. Tam nie słychać pocałunków i śmiechów, niema rozmów w drżącem zamyśleniu, w cienistym gaju, śród kwiatów na uroczystości przyrody i życia... Wszystko zblakło i zwiędło...
Nie więdnąca i nie ginąca nigdy miłość malowała się na ich twarzach, jak potężna siła życia w chwilach wspólnych zmartwień, błyszczała we wzroku powoli i milcząco zwróconym ku sobie, widoczna była w nieskończonych wzajemnych troskach w ciężkich chwilach życia, w powstrzymywanych łzach, w zduszonych łkaniach.
W mglisty smutek i nierozwiązane pytania, które trapiły Olgę, wciskały się inne marzenia, chociaż dalekie, ale jasno określone i groźne.
Pod wpływem mocnych, uspokajających słów męża, któremu bezgranicznie ufała, uspokajała się Olga, pozbywała się i zagadkowych, nie wszystkim znanych tęsknot i wiecznych groźnych marzeń o przyszłości, śmiało idąc naprzód.
Gdy ginęły mgły marzeń, następował jasny poranek, pełen trosk matki i gospodyni. Tam nęciły ją kwiaty i pola, tu — gabinet męża. Ale nie z zadowoleniem, pozbawionem wszelkiej troski, używała ona życia, ale z utajoną pełną energji myślą, sposobiła się do nowej przyszłości — oczekiwała jej.
Podnosiła się wyżej i wyżej. Andrzej spostrzegł, że dawny jego ideał kobiety i żony nieziszczalny, ale czuł się szczęśliwym, że w Oldze znalazł bodaj odblask tego ideału. Nawet tego nie oczekiwał.
Ale i jemu wypadało długo jeszcze, prawie przez życie całe, troszczyć się o to, ażeby na jednakiej wysokości podtrzymywać godność mężczyzny w oczach ambitnej i dumnej Olgi — nie z powodu płytkiej zazdrości, lecz dlatego, ażeby nie zachmurzyło się kryształowe życie — a staćby się to mogło, gdyby wiara jej w niego w najmniejszej mierze się zachwiała.
Wielu kobietom niepotrzebne to wszystko. Skoro już wyszły zamaż, wkrótce pokornie przyswajają sobie złe i dobre przymioty męża, godzą się bezwarunkowo z tą sytuacją i tą sferą, jaką mąż dla nich przygotował lub również pokornie poddają się pierwszej pokusie, nieraz przypadkowej, uznając walkę z nią za niemożliwą lub niepotrzebną. Znajdują łatwo usprawiedliwienie w tem, że los już tak chciał, że uniosła je namiętność, że kobieta jest bezbronną i t. p.
Nawet gdy mąż góruje ponad tłumem rozumem, tą siłą bardzo go wywyższającą w pojęciu kobiety, dumne są z takich przymiotów męża, jak dumne są z posiadania pięknego naszyjnika, ale to tylko w takim razie, gdy rozumny mężczyzna zamyka oczy na wszelkie niewłaściwe zachowanie się żony. Ale gdy tylko ośmieli się poznać tę komedję ich przebiegłego, głupiego, a nieraz występnego życia, rozum ten zaczyna im być wstrętny i staje się ciężarem.
Olga nie znała tej logiki ślepego posłuszeństwa losowi i nie znała kobiecych namiętnostek i uniesień. Uznawszy raz w wybranym mężczyźnie godność i prawo posiadania siebie, ufała mu i kochała dlatego, a gdyby przestała ufać, przestałaby i kochać. Tak się stało z Obłomowym.
Ale wówczas kroki jej były jeszcze niepewne, wola chwiejna; wtedy zaczynała dopiero wglądać i wmyślać się w życie; doprowadzała do samopoznania elementy swego rozumu, zbierała materjały dla życia. Dzieło tworzenia jeszcze się nie rozpoczynało, droga życia nie była jeszcze wytknięta.
Teraz bezgranicznie zaufała Andrzejowi z tą świadomością, że w nim odtworzył się jej ideał mężczyzny. Im bardziej, im z większą świadomością ufała mu, tem trudniej mu było utrzymywać się na jednakiej wysokości, być bohaterem nietylko jej rozumu i serca, ale i wyobraźni. A ufała mu tak mocno, że między nim a sobą nie uznawała innego pośrednika, oprócz Boga.
Nie zniosłaby też nigdy najmniejszego zniżenia przyznanych mu przez siebie przymiotów. Wszelka fałszywa nuta w jego charakterze i rozumie wywołałaby w niej wstrząsający dysonans. Zrujnowany gmach szczęścia i ją pogrzebałby w ruinach, a gdyby jej siły ocalały, wówczas szukałaby...
Nie. Takie kobiety nie mylą się dwa razy. Gdyby ich zaufanie, ich wiara mogły być zachwiane, odrodzenie się byłoby już niemożliwe.
Sztolc był bezbrzeżnie szczęśliwy i zadowolony ze swego życia pracowitego i ruchliwego, które przedstawiało mu się jak wiecznie kwitnąca wiosna, to też ją pielęgnował i ochraniał. Z głębin duszy wydobywał się przestrach wtedy tylko, gdy pomyślał sobie, że Olga była o włos jeden tylko oddalona od przepaści, że odgadnięta przez niego droga, śród której dwa życia zlewały się w jedno, mogła w innym wypaść kierunku, że nieświadomość życia mogła się przyczynić do przerażającego błędu, że Obłomow...
Sztolc drgnął na tę myśl. Jakto! Czyż Olga mogłaby żyć tem życiem, jakie dla niej przygotował Obłomow. Ona — pełzająca z dnia na dzień „barynia“ wiejska, niańka własnych dzieci, gospodyni — i tylko!
Wszystkie wątpliwości życia, wszystkie jego zagadnienia, cała treść życia zużywałaby się na troski gospodarskie, na oczekiwanie świąt, gości, zjazdów familijnych, na urodziny, chrzciny, na apatję, na sen męża.
Małżeństwo byłoby tylko formą, a nie treścią, środkiem, a nie celem; byłoby tylko szerokiemi, zawsze temi samemi ramami dla przyjęć gości, wizyt, wieczorów, pustej gadaniny.
Jakżeby się na Oldze odbiło takie życie? Walczyłaby z początku, szukając i odgadując tajemnicę życia, potem nastąpiłby płacz, męczarnie, wreszcie przyzwyczaiłaby się, nabrałaby tuszy, jadła, spała, tępiała...
Nie. Byłoby inaczej: ona płakałaby, męczyłaby się, usychała i kończyłaby życie w objęciach kochającego, dobrego i pozbawionego siły woli męża. Biedna Olga!
A jeśliby ogień nie przetlał, życie nie zamarło rychło; jeśliby siły wytrzymały natężenie i zapragnęły swobody; jeśliby ona poruszyła skrzydłami, jak mocna i bystra orlica, przytrzymana tylko przez chwilę słabemi rękami, i odleciała na tę skałę wysoką, gdzie ujrzałaby orła, który jest jeszcze bystrzejszy i silniejszy od niej? Biedny Ilja!
— Biedny Ilja! — powiedział raz głośno Andrzej, przypomniawszy sobie przeszłość.
Olga na dźwięk tego imienia opuściła nagle ręce na kolana wraz z robótką, którą trzymała, odrzuciła głowę wtył i zamyśliła się głęboko. Wykrzyknik męża obudził wspomnienie.
— Co się z nim dzieje? — spytała. — Czyż w samej rzeczy nic dowiedzieć się nie można?
Andrzej wzruszył ramionami.
— Zdawałoby się — rzekł — że żyjemy w czasach, gdy nie było poczt, gdy ludzie, rozjechawszy się w dwie przeciwne strony, byli już prawie straceni dla siebie, i czasem rzeczywiście ginęli bez wieści.
— Napisałbyś do kogo ze swoich przyjaciół, wiedzielibyśmy przynajmniej...
— Nic nie dowiedzielibyśmy się niczego oprócz tego, co już wiemy: żyje, zdrów, mieszka w tem samem miejscu. Tyle wiem i bez przyjaciół. A co się z nim dzieje, jak on żyje, czy umarł moralnie, czy też tleje w nim jeszcze iskra życia — tego nikt obcy się nie dowie.
— Ach, nie mów tak Andrzeju! Strasznie to i boleśnie słuchać. Pragnęłabym coś wiedzieć i lękam się.
Olga bliską była płaczu.
— Na wiosnę będziemy w Petersburgu. Dowiemy się sami o wszystkiem.
— Nie dość dowiedzieć się, trzeba zrobić wszystko...
— Czyż ja nic nie robiłem? Czyż nie dość go namawiałem, kłopotałem się jego interesami, uregulowałem je, a on ani słówkiem nie odezwał się! Gdy się z nim widzę — gotów na wszystko, a ledwie odjadę — wszystko przepadło. Znowu zaśnie! Tak się z nim trzeba szarpać, jak z pijakiem.
— Nie trzeba go opuszczać — niecierpliwie zauważyła Olga. — Z nim trzeba postępować stanowczo: wziąść ze sobą do powozu i odwieść. Teraz zamieszkamy w własnym majątku... będzie mieszkać w pobliżu nas... Weźmiemy go ze sobą!
— Napytaliśmy sobie z nim nowy kłopot — rzekł Andrzej, chodząc po pokoju. — A końca nie widać!
— Cięży ci ten kłopot? — pytała Olga. — A to nowina! Po raz pierwszy słyszę twoje niezadowolenie z tego kłopotu.
— Nie narzekam — odpowiedział Andrzej — rozważam tylko.
— Lecz skąd się nagle wzięło to rozmyślanie? Przyznałeś się sam przed sobą, że to ciebie nudzi, niepokoi — tak?
Olga spojrzała na niego badawczo. Sztolc potrząsł przecząco głową.
— Nie, nie nudzi mię to, ale jest bezużyteczne.
— Nie mów tak, nie mów! — przerwała mu Olga. — Ja znowu, jak zeszłego tygodnia, będę o tem myśleć i martwić się. Jeśli w tobie wygasła przyjaźń dla niego, to z miłości dla człowieka nie powinieneś przestać troszczyć się o niego. Jeśli ty nic nie zechcesz zrobić, ja sama pójdę i nie wrócę bez niego. Jego poruszą moje prośby. Czuję, że zapłakałabym gorzko, gdybym go zobaczyła w poniewierce umarłego dla życia! Może łzy...
— Wskrzeszą go — myślisz? — przerwał Andrzej.
— Nie, nie wskrzeszą do czynu, ale może zmuszą go oglądnąć się dokoła siebie i życie swoje zmienić na jakieś lepsze. Niech nie zostanie w błocie, ale z równymi sobie, z nami. Wtenczas... gdym się tylko zjawiła, Obłomow w jednej chwili ocknął się i zawstydził...
— Czy też nie kochasz ty go jak dawniej? — spytał Andrzej żartując.
— Nie — poważnie, w zamyśleniu, jakby w przeszłość patrzyła, mówiła Olga. — Kocham go nie jak dawniej, ale jest coś co w nim kocham, czemu pozostanę wierną i nie zmienię się, jak inni...
— Któż to są ci inni? Powiedz jadowita żmijo, kąsaj mnie — czy to ja? Mylisz się. Jeśli mam ci prawdę powiedzieć, to przecież ja nauczyłem cię kochać go i o mało nie doprowadziłem was do szczęścia. Gdyby nie ja, przeszłabyś koło niego, niespostrzegłszy go nawet. Przecież to ja, nie kto inny odkryłem przed tobą, że rozumu posiada on nie mniej od innych, ale rozum ten zagrzebany, przygłuszony rozmaitem rupieciem, unieruchomiony próżniactwem. Chcesz, to ci powiem dlaczego jest on drogim dla ciebie dotychczas, dlaczego go kochasz?
Olga skinęła głową na znak zgody.
— Za to, co cenniejszem jest ponad wszelki rozum: uczciwe, wierne serce. Jest to jego przyrodzone złoto, on je zachował nienaruszone przez całe życie. Obłomow padał potrącony, ochładzał się, zasnął wkońcu znękany, rozczarowany, utracił siłę życia, ale nie utracił uczciwości i szczerości. Ani jedna fałszywa nuta nie wybiegła z jego serca, nie przylepiło się do niego błoto. Nie olśniło go żadne najozdobniejsze kłamstwo, żadna siła nie pchnęła go na błędną drogę. Niech się kołysze koło niego cały ocean śmiecia ludzkiego, złości, niech cały świat otruje się jakąś trucizną i pójdzie inną drogą — Obłomow nie ugnie się przed bożkiem kłamstwa, dusza jego pozostanie zawsze czystą, jasną, uczciwą... Jest to kryształowa, przezroczysta dusza. Takich ludzi mało, rzadko się ich spotyka. To perły w tłumie. Serca jego nie można podkupić niczem; wszędzie i zawsze można na niem polegać. Oto dlaczego pozostałaś mu wierną i dlaczego troska o niego nigdy dla mnie nie będzie ciężarem. Znałem nie mało ludzi, obdarzonych wysokiemi przymiotami, ale nigdy nie spotkałem serca czystszego, prostszego, jaśniejszego; wielu ludzi kochałem, ale nikogo tak stale i mocno jak Obłomowa. Kto go raz poznał, nie może przestać go kochać. Czy tak? Odgadłem?
Olga milczała, schyliwszy głowę nad robotą. Andrzej zamyślił się.
— Czy jeszcze nie wszystko? Cóż jeszcze? Ach! — niby zbudzony dodał potem: — „gołębią czułość“...
Olga zaśmiała się. Zręcznie odrzuciła szycie, podbiegła do Andrzeja, obiema rękoma objęła go za szyję, spojrzała na niego swemi promiennemi oczyma i zamyśliła się, skłoniwszy głowę na ramię męża. Przypomniała sobie łagodną, zamyśloną twarz Obłomowa, jego spojrzenie pełne słodyczy, jego pokorę, potem jego bolesny, wstydliwy uśmiech, jakim przy pożegnaniu odpowiedział na jej wyrzuty... Tak jej to było boleśnie, tak go żal...
— Ty go nie opuścisz, nie porzucisz? — pytała, nie zdejmując rąk z szyi męża.
— Nigdy! Chyba jakaś przepaść niespodzianie otworzy się przed nami lub stanie ściana.
Olga pocałowała męża.
— Gdy będziemy w Petersburgu, weźmiesz mnie do niego?
Andrzej niezdecydowanie milczał.
— Tak? Tak? — nalegała żona, czekając odpowiedzi.
— Słuchaj Olgo — rzekł, starając się szyję swoją wyzwolić z jej objęć — przedtem trzeba...
— Nie, powiedz: tak, inaczej nie puszczę cię.
— Niech będzie tak — odpowiedział — ale tylko na pierwszą wizytę. Ja wiem co będzie z tobą, jeśli on...
— Nie mów więcej! Nie mów! — przerwała Olga. — Tak, weźmiesz mnie. Wspólnemi siłami zrobimy wszystko. Ty sam jeden nie potrafisz, nie zechcesz!
— Dobrze. Ale uprzedzam, że to ciebie zdenerwuje — zauważył niezadowolony, że Olga wymusiła na nim zgodę.
— Więc pamiętaj — zakończyła, siadając na swoje miejsce — że opuścisz go dopiero wtedy gdy między wami otworzy się przepaść lub ściana powstanie. Nie zapomnę tych słów.
Spokój i cisza unosiły się nad Wyborgską stroną, nad niebrukowanemi ulicami, nad drewnianemi chodnikami, nad sadami z nędznie rosnącemi drzewami, nad rowami, porosłymi pokrzywą, gdzie jakaś koza z urwanym sznurem na szyi pilnie szczypała trawę lub drzemała leniwie. Czasem pod płotem dało się słyszeć stukanie wysokich korków jakiegoś eleganckiego urzędniczyny, idącego chodnikiem, poruszyła się perkalikowa firaneczka w oknie i ukazała się twarz jakaś. Niekiedy z za płotu wyjrzała nagle jakaś świeża twarzyczka dziewczyny i schowała się w tej chwili, potem ukazała się druga twarzyczka i też znikła, znowu wychyliła się pierwsza, za nią druga; słychać było przeraźliwy krzyk lub śmiechy dziewcząt na huśtawce.
I w domu Pszenicynowej panowała cisza. Gdy kto wszedł na podwórze — idylla prawdziwa: kury i koguty poczynały uciekać i chować się po kątach. Pies rwał się na łańcuchu i ujadał do utraty głosu. Akulina przestawała doić krowę, stróż podwórzowy rąbać drzewo i oboje z ciekawością spoglądali na przybysza.
— Do kogo? — pytał.
Usłyszawszy nazwisko Ilji Iljicza lub gospodyni domu, milcząco wskazywał którędy iść trzeba i znowu poczynał rąbać drzewo, a gość, czystą, wysypaną piaskiem drożyną podążał do ganku. Na wschodkach rozesłany był czyściutki prosty dywanik; gość poruszał pięknie oczyszczoną rączkę od dzwonka, a drzwi otwierała Anisja, któreś z dzieci, czasem sama gospodyni, niekiedy Zachar, ale zawsze ostatni.
Wszystko w domu Pszenicynowej oddychało dostatkiem i pełnią gospodarskiego życia, jaka nawet i przedtem nie bywała, gdy Agafja Matwiejewna mieszkała wspólnie z „braciszkiem“.
W kuchni, w komórkach, w bufecie na półkach pełno było naczynia, piętrzyły się wielkie i małe, okrągłe i owalne półmiski, sosjerki, filiżanki, stosy talerzy, garnków żelaznych, miedzianych i glinianych.
W szafach pełno było własnego srebra, które wykupione, nigdy już nie odwiedzało domów zastawniczych, jakoteż srebra Obłomowa.
Widać było rzędy całe ogromnych czajników, pękatych i maluczkich; kilka rzędów fajansowych filiżanek, prostych i malowanych, złoconych, z napisami, z gorejącemi sercami, z Chińczykami. Wielkie, szklane słoje z kawą, cynamonem, wanilją, kryształowe spodki, naczynia do masła, octu.
Potem całe półki zawalone były paczkami, buteleczkami, pudełeczkami i różnemi domowemi lekarstwami, ziołami, plastrami, spirytusami, z kamforą, proszkami, korzeniami. Tu było także mydło, środki do czyszczenia koronek, wywabiania plam — wszystko co tylko można znaleźć w pierwszym lepszym domu na prowincji u każdej dobrej gospodyni.
Gdy Agafja Matwiejewna otworzyła nagle drzwi szafy, wypełnionej temi wszystkiemi drobiazgami, to ledwie nie omdlewała od różnych narkotycznych zapachów, tak że, mimowolnie głowę na bok odchylała.
W spiżarni wisiały, przymocowane do sufitu szynki, aby je myszy nie psuły, leżały sery, głowy cukru, ryba, worki suszonych grzybów, kupione u Czuchońców orzechy.
Na podłodze stały rzędami faseczki masła, wielkie naczynie ze śmietaną, koszyki pełne jajek. Czego tu nie było! Trzebaby drugiego Homera, aby wyliczył szczegółowo wszystko co tu było zgromadzone w różnych kątach, na wszystkich półkach tej małej arki domowego życia.
Kuchnia — było to prawdziwe palladjum działalności wielkiej gospodyni i jej dostojnej pomocnicy Anisji. Wszystko było w tym domu i pod ręką, na swojem miejscu, w porządku i czystości — możnaby powiedzieć — gdyby nie jeden kąt w domu, do którego nie przedostał się promień światła, ani powiew świeżego powietrza, nie zaglądało oko gospodyni, ani zręczne do wszystkiego ręce Anisji. Było to gniazdo Zachara.
W pokoiku jego nie było okna. Ciągła ciemność przyczyniała się do tego, że mieszkanie człowieka stawało się wstrętną norą. Gdy Zachar ujrzał tam kiedy gospodynię, która przyszła z zamiarem oczyszczenia lub ulepszenia czegoś, zaraz stanowczo twierdził, że to nie babska rzecz zajmować się tem, gdzie i jak powinny leżeć szczotki, czernidło i buty, że nikomu nic do tego, dlaczego ubranie leży na kupie na podłodze, a pościel jego w kącie, za piecem, w kurzu, że to on zajmuje się ubraniem „barina“, że on, a nie one sypiają na tej pościeli. A co do miotły, desek, kawałków cegły, dna od beczki i dwóch polan drzewa, które leżały u niego w pokoju — on bez nich obejść się nie może, ale dlaczego — nie wyjaśnił. Oświadczył wyraźnie, że ani kurz ani pajęczyna wcale mu nie przeszkadzają w niczem. Tłumaczył, że on nie wścibia nosa do kuchni, nie życzy sobie przeto ażeby się zajmowano jego obowiązkami.
Anisję, którą raz zastał w swoim pokoju, powitał taką pogardą, tak poważnie zagroził łokciem, w pierś skierowanym, że lękała się zaglądać do niego. Gdy sprawa opierała się czasem o wyższą instancję, do rozstrzygnięcia Ilji Iljicza, „barin“ szedł, ażeby popatrzyć i wydać najsurowszą dyspozycję, ledwie wsunął głowę do pokoju Zachara i popatrzył przez sekundę na wszystko co tam było, spluwał zwykle i nie rzekł ani słowa.
— Cóż? Wygrałyście? — mówił Zachar do Agafji Matwiejewny i do Anisji, które przyszły z Ilją Iljiczem w nadziei, że jego interwencja przyda się na coś. Potem uśmiechnął się po swojemu, szeroko tak, że brwi i bokobrody jego rozsunęły się na strony.
W innych pokojach było jasno, czysto, świeżo. Stare wypłowiałe firanki znikły, a okna i drzwi bawialnego pokoju i gabinetu ozdobiono szafirowemi i zielonemi draperjami i muślinowemi firaneczkami z różowemi festonami — roboty Agafji Matwiejewny.
Poduszki były białe jak śnieg i piętrzyły się ledwie nie do sufitu, kołdry były jedwabne.
Całemi tygodniami pokój gospodyni był zawalony kilkoma stolikami do kart, zbliżonemi jeden do drugiego, na których rozesłane były kołdry i szlafrok Ilji Iljicza.
Agafja Matwiejewna własnoręcznie przykrawała, podkładała watą i podszywała je, przylgnąwszy do roboty swojemi mocnemi piersiami, dotykając je prawie oczyma i ustami, gdy trzeba było odgryźć nitkę. Pracowała z upodobaniem, z niezmordowaną pilnością, szukając skromnej nagrody w myśli, że szlafrok i kołdry będą odziewać, ogrzewać i sprawiać przyjemność wspaniałemu Ilji Iljiczowi.
Obłomow całemi dniami leżał na kanapie i przypatrywał się jak obnażone łokcie Agafji Matwiejewny poruszały się wtył i naprzód, śladami igły i nitki. Drzemał niekiedy wsłuchując się w skrzypienie poruszanej nitki lub w chrzęst odcinania jej zębami — jak niegdyś w Obłomówce.
— Dosyć już roboty! Zmęczy się pani! — mówił.
— Pan Bóg pracę lubi — odpowiadała, nie podnosząc oczu i rąk od roboty.
Kawę podawała mu tak samo starannie, czysto i smacznie jak z początku, kiedy przed kilkoma laty zamieszkał u niej. Zupa z podróbkami, makaron z parmezanem, kulebiaka, barszcz z boćwiny, kurczęta — wszystko to zmieniało się regularną kolejką i przyjemnie wpływało na ożywienie jednostajnych dni maleńkiego domku.
W oknach od rana do wieczora świecił jasny promień słońca, przez pół dnia z jednej, przez drugą połowę z drugiej strony bez żadnej przeszkody, dzięki ogrodom z obu stron.
Kanarki ćwierkały wesoło, a przynoszone od czasu do czasu hiacynty z hrabskiego ogrodu, napełniały małe pokoje mocnym zapachem, który przyjemnie łączył się z dymem hawańskiego cygara, wanilji lub cynamonu tłuczonego w sąsiednim pokoju przez gospodynię.
Ilja Iljicz pędził życie jak gdyby oprawne w złote ramy, w którem jak w dioramie przesuwały się tylko dnie, noce i pory roku. Innych zmian, osobliwie ważniejszych wypadków, które wstrząsałyby życiem całej kolonji, mącąc jej spokój, nie było.
Od chwili kiedy Sztolc uwolnił Obłomówkę od szachrajskich długów „braciszka“ i odkąd się ten, wraz z Tarantjewem, usunął zupełnie, wraz z nimi znikło wszystko co było wrogiego w życiu Ilji Iljicza. Otoczyły go teraz proste kochające serca, które wspólnie pracowały nad tem, ażeby podeprzeć jego życie, aby go nie widział i nie odczuwał.
Agafja Matwiejewna była u szczytu swego istnienia, żyła i czuła że żyje całą pełnią, jak nigdy przedtem, ale jak i przedtem wypowiedzieć tego nie umiała, a nawet do głowy nigdy jej to nie przychodziło. Modliła się tylko o to, ażeby Pan Bóg przedłużył życie Ilji Iljicza, ażeby go wybawił, od „wszelkiego smutku, gniewu i zmartwień“, a siebie, dzieci swoje i dom cały polecała Bogu. Na twarzy jej malowało się zawsze jednakie zupełne szczęście zaspokojone, bez pragnień, a zatem wyjątkowe jakieś, w każdym innym wypadku niemożliwe.
Twarz jej wypełniła się. Piersi i ramiona jaśniały tem samem zadowoleniem i pełnią, oczy świeciły dobrocią i troską gospodarską. Wróciła jej dawna godność i spokój, z jakiemi władała dawniej całym domem śród pełnych pokory Akuliny, Anisji i stróża podwórzowego. Jak dawniej, nie chodziła, ale zdawała się pływać od szafy do kuchni, z kuchni do spiżarni i pośpiesznie wydawała rozkazy, z zupełną świadomością tego co robi.
Anisja stała się jeszcze żywsza niż dawniej, bo roboty przybyło: ciągle biegała, niepokoiła się, ruszała, pracowała — zawsze według rozkazu gospodyni. Oczy jej pojaśniały jeszcze bardziej, a nos, ten jej wymowny nos, zawsze poprzedzał całą jej osobą i różowił się od trosk, myśli i zamiarów. Zdawał się mówić, chociaż język milczał.
Obie były ubrane według godności swego stanu i obowiązku. U Agafji Matwiejewny przybyła nowa szafa, pełna jedwabnych sukien, mantylek, płaszczów; czepeczki zamawiała dla siebie na tamtej stronie, zdaje się, na Litiejnej; trzewiki nie u Apraksina, lecz w Gościnnym dworze, a kapelusze — proszę sobie wyobrazić! — kupowała na Morskiej. I Anisja, gdy pokończyła swoje zajęcia, osobliwie w niedzielę, ubierała się w wełnianą sukienkę.
Tylko Akulina chodziła po dawnemu z fartuszkiem, zatkniętym za pas, a stróż, nawet w czasie letnich upałów nie mógł się rozstać z kożuchem.
O Zacharze cóż mówić? Szary swój frak przerobił sobie na kurtkę; nie można było określić jakiej barwy były spodnie, z czego zrobiony krawat. On jak dawniej czyścił buty, potem spał, wysiadywał pod bramą, tępym wzrokiem przyglądając się rzadko mijającym go przechodniom, albo przesiadywał w najbliższym sklepiku. Robił to samo i tak samo jak robił zawsze, jak robił w Obłomówce, a potem na Grochowej.
A Obłomow? Obłomow był najlepszem odbiciem i wyrazem spokoju, zadowolenia i otaczającej go ciszy. Wpatrując się i wmyślając w swoje życie i przyzwyczajając się do niego coraz bardziej, zdecydował, że niema potrzeby iść dalej, szukać czegoś nowego, że ideał jego życia urzeczywistnił się, chociaż bez poezji, bez tych promieni, któremi niegdyś wyobraźnia malowała mu szerokie, pańskie życie, we wsi rodzinnej, śród włościan i dworu pańskiego.
Na swoje życie teraźniejsze patrzył jak na dalszy ciąg obłomowskiego, tylko przy innym kolorycie miejscowości, a poniekąd i czasu. I tu, jak w Obłomówce, udawało mu się łatwo wykręcać się od zwyczajnych trosk życia, zdobyć i zapewnić sobie niezmącony spokój.
Wewnętrznie triumfował, że udało mu się uciec od dokuczliwych i męczących wymagań i trosk, odsunąć się od tej sfery, gdzie świecą błyskawice wielkich radości i uderzają nieoczekiwane pioruny wielkich zmartwień; gdzie mamią fałszywe nadzieje i wspaniałe złudzenia szczęścia; gdzie dręczy i niszczy człowieka jego własna myśl, własna namiętność; gdzie poniża się lub triumfuje rozum; gdzie walczy śród nieustającej bitwy człowiek, a z pola bitwy odchodzi zmęczony, niezadowolony i nienasycony.
Obłomow nie odczuwał rozkoszy, zdobywanych walką. W ciszy duszy zrzekł się ich oddawna, a cieszył się spokojem w zapomnianym przez świat kąciku, gdzie nie było tego, coby nazwać można ruchem, walką, życiem.
Jeśli czasem rozigrała się wyobraźnia, otoczyły go zapomniane wspomnienia, niespełnione marzenia, jeśli sumienie odezwało się wymówką za przeżyte tak, a nie inaczej życie — wówczas Ilja Iljicz sypiał niespokojnie, budził się, wyskakiwał z łóżka, czasem płakał zimnemi, beznadziejnemi łzami z żalu za gasnącym ideałem życia, jak płaczą po drogim bardzo zmarłym, z uczuciem gorzkiej świadomości, że za mało robiono dla niego za życia.
Potem spoglądał na swoje otoczenie, wchodził w codzienny tryb życia i uspokajał się, patrząc w zamyśleniu jak cicho i spokojnie tonie w pożarze wieczorne słońce. Wkońcu przychodził do przekonania, że życie jego, tak jak się ono ułożyło prosto i cicho, było wyrazem idealno-spokojnej strony ludzkiego bytu.
Innym — myślał on — przypadło w udziale wypowiadać jego burzliwe akcenty, poruszać twórcze i niszczące siły. Każdy człowiek dźwigać musi swoje przeznaczenie.
Oto taki pogląd filozoficzny na życie wyrobił się u obłomowskiego Platona i kołysał go do snu śród spraw i surowych wymagań długu i obowiązku społecznego. Urodził się i był wychowany nie jak gladjator dla popisu na arenie, lecz jako spokojny obserwator walki. Jego bojaźliwa i leniwa dusza nie zdolną była do dźwigania ani burzy szczęścia, ani ciosów życia; w nim znalazła urzeczywistnienie tylko jedna strona życia; — dobijać się czegoś innego, mieniać na co innego, to, co już zdobył — nie chciał.
Z upływem lat, wewnętrzne walki i żale bywały coraz rzadsze, a Ilja Iljicz cicho i powoli układał się do prostego i szerokiego grobu życia, który sam własnemi rękoma sobie przysposobił, jak pustelnicy, którzy, odwróciwszy się od życia; sami sobie grób kopią.
Przestał już myśleć o reorganizacji gospodarstwa i o wyjeździe do majątku. Rządca, wyznaczony przez Sztolca, przysyłał mu regularnie bardzo poważne dochody na każde Boże Narodzenie, chłopi przywozili mu z Obłomówki zboże i żywność. W domu zakwitły dostatek i wesołość.
Ilja Iljicz trzymał nawet parę koni, ale z powodu właściwej mu ostrożności takie, które z pod ganku ruszały dopiero pod batem. Przy pierwszem uderzeniu jeden koń poruszał się i odchylał na stronę, po drugiem — drugi, potem dopiero, wyciągnąwszy szyje i grzbiety ruszały z miejsca, kiwając głowami. Odwoziły one Wańkę do szkoły, na tamtą stronę Newy, a gospodyni posługiwała się niemi przy robieniu sprawunków.
W Zapusty i na Wielki tydzień cała rodzina i sam Ilja Iljicz jeździli na zabawy ludowe, na przejażdżkę, do „bałaganów“; czasem kupowano lożę i całym domem bywano w teatrze.
Latem wyjeżdżano za miasto, w piątek przed Eljaszem do Prochowni — i tak życie przeplatało się zwykłemi zdarzeniami, nie przynosząc przykrych zmian. Można było powiedzieć, że ciężar życia nigdy nie dosięgał tego maleńkiego spokojnego kącika. Ale, na nieszczęście, piorun wstrząsając podwalinami gór i olbrzymiemi przetworami atmosfery, nie mija także mysiej nory, i chociaż słabo i głucho rozlega się w niej również.
Ilja Iljicz jadał z apetytem i dużo, jak w Obłomówce; pracował leniwie i mało — jak w Obłomówce. Bez względu na zwiększającą się liczbę lat pijał wino, wódeczkę na liściach bzowych, a dobrze i długo sypiał po obiedzie.
Nagle wszystko się zmieniło.
Pewnego razu, po odpoczynku i drzemce poobiedniej, chciał wstać z kanapy — i nie mógł, chciał coś powiedzieć — język nie usłuchał go. Przelękniony, kiwając tylko ręką, wzywał pomocy.
Gdyby mieszkał tylko z Zacharem, mógłby był od rana do wieczora kiwać ręką i umrzeć, o czem dowiedzianoby się dopiero na drugi dzień, ale oko gospodyni czuwało nad nim, jak oko opatrzności. Nie potrzebny był jej rozum, ona domyślnością serca czuła, że coś się stało Ilji Iljiczowi.
Jak tylko ta zagadka rozwiązała się przed nią, Anisja już pędziła po doktora, a gospodyni obłożyła głowę chorego lodem i wyjęła z szafki wszystkie spirytusy naraz — wszystko robiła co praktyka lub usłyszane wiadomości wskazywały jej by zastosować. Nawet Zachar zdołał w tym czasie wciągnąć jeden but i tak dreptał razem z doktorem, gospodynią i Anisją koło swego „barina“.
Ilję Iljicza doprowadzono do przytomności, puszczono krew, a potem oświadczono, że to był udar krwi i że należy inne prowadzić życie.
Zabroniono mu pijać wino, piwo, wódkę, także kawę, chyba tylko wyjątkowo; nie wolno było używać tłuszczów, mięs, korzeni, a natomiast polecono codzienny ruch, i sen umiarkowany lecz tylko w nocy.
Bez trosk i starań Agafji Matwiejewny nicby z tego nie było, ale ona zdołała wprowadzić nowy system w ten sposób, że zmieniła cały tryb domowego życia, a czasem przebiegłością lub rozmową zdołała odwrócić od Ilji Iljicza nęcące pokusy do wina, do tłustych potraw, drzemki poobiedniej i tłustej „kulebiaki“.
Ledwie Obłomow zadrzemał, nagle w sąsiednim pokoju padało z hałasem krzesło, niby samo przez się, lub z brzękiem tłukło się jakieś stare niepotrzebne naczynie, albo dzieci zaczynały krzyczeć — choć gdzie chcesz, uciekaj, a spać nie można! Gdy to nie pomagało, odzywał się jej łagodny głos — wołała go i pytała o coś.
Ścieżka z ogrodu została przedłużoną do sadu, i Ilja Iljicz codziennie przechadzał się dwie godziny. Agafja Matwiejewna chodziła z nim razem, a gdy jej coś przeszkadzało, posyłała Maszę lub Wańkę; towarzyszył mu też stary znajomy, zawsze pokorny i na wszystko zgodny Aleksiejew.
Przechadzał się Ilja Iljicz powoli drożyną, opierając się o ramię Wani. Wania był już prawie młodzieńcem — w mundurze gimnazjalnym, ledwie powstrzymać mógł swoje śmiałe, pośpieszne kroki, przystosowując się do kroków Ilji Iljicza. Obłomow utykał trochę na jedną nogę — ślad pozostały po ataku apoplektycznym.
— Wracajmy Waniuszka do pokoju — rzekł. Już się ku drzwiom skierowali, gdy naprzeciwko nich stanęła Agafja Matwiejewna.
— Pocóż wracacie tak wcześnie?
Zastąpiła im drogę.
— Jakto — wcześnie? Przeszliśmy się już ze dwadzieścia razy tam i z powrotem, a przecież od parkanu pięćdziesiąt sążni — to znaczy zrobiliśmy dwie wiorsty.
— Ile razy przeszliście? — spytała.
Waniuszka zawahał się.
— Nie kłam! Mów prawdę! — groziła mu. — Zaraz zobaczę. Pamiętaj, w niedzielę nie puszczę cię w odwiedziny, jeśli powiesz nieprawdę.
— Ależ tak, przeszliśmy... ze dwanaście razy.
— Ach, ty, łobuzie jakiś! — oburzył się Obłomow. — Przecież bawiłeś się gałązką akacji, a ja — liczyłem.
— Nie, jeszcze proszę pochodzić trochę... „ucha“ jeszcze nie gotowa.
I zamknęła im drzwi przed nosem.
Obłomow, chcąc niechcąc, zrobił jeszcze ośm obrotów i dopiero potem wrócił do pokoju.
Na wielkim okrągłym stole dymiła się „ucha“. Obłomow usiadł na swojem miejscu na kanapie, obok niego na krześle z prawej strony Agafja Matwiejewna, na lewo na małym dziecinnem krzesełku z zasuwą siedział jakiś chłopczyk, mniej więcej trzyletni. Przy nim Masza już trzynastoletnia dziewczynka, następnie Wania, a wieczorem tego dnia przyszedł także Aleksiejew, który usiadł naprzeciwko Obłomowa.
— Jeszcze okońka położę na talerzyk — zwróciła się Agafja Matwiejewna do Obłomowa — tłusty się trafił.
— Dobrzeby było do niego kawałek „piroga“ — dodał Obłomow.
— Zapomniałam, doprawdy zapomniałam — a jeszcze wczoraj myślałam o tem. Zupełnie pamięć straciłam — usprawiedliwiała się Agafja Matwiejewna. — I dla pana, Iwanie Aleksiejewie, zapomniałam o kapuście do kotletów. Niech pan wybaczy.
Wykręcała się umyślnie.
— Nic to nie znaczy! Ja wszystko mogę jeść! — mówił Aleksiejew.
— Szkoda, że się dla niego nie zrobiło wędzonki z groszkiem, albo befsztyk — on to lubi — zauważył Obłomow.
— Sama chodziłam, patrzyłam. Nie było Ilja Iljicz dobrego kawałka! Ale natomiast kazałam wam zrobić kisiel na syropie wiśniowym, wiem, że pan to lubi — zwróciła się do Aleksiejewa.
Kisiel był nieszkodliwy dla Ilji Iljicza i dlatego powinien go był lubić i jeść na wszystko zgadzający się Aleksiejew.
Po obiedzie żadna siła nie mogła zmusić Obłomowa do zaniechania zwykłej drzemki. Kładł się w tym samym pokoju na kanapie na plecy, ale tylko leżał godzinkę. Ażeby mu przeszkodzić w spaniu, gospodyni tuż obok niego robiła kawę, na dywanie bawiły się dzieci, a Ilja Iljicz mimowoli musiał w tem brać udział.
— Daj pokój Andrjuszce — on zaraz płacze — mówił do Waniczki, który draźnił dziecko.
— Maszeńka! Uważaj, Andrjuszka uderzy się o krzesło — zwrócił uwagę Obłomow, gdy dziecko wlazło pod krzesło.
Masza rzucała się, ażeby z pod krzesła wydobyć, jak mówiła, „braciszka“.
Na chwilę wszystko zamilkło, gospodyni wyszła do kuchni zobaczyć, czy kawa już gotowa. Dzieci uspokoiły się. W pokoju rozległo się chrapanie, z początku ciche, potem przygłuszone, wreszcie głośniejsze, a kiedy Agafja Matwiejewna weszła z dymiącą się maszynką kawy, uderzyło ją to chrapanie, mocne jak w izbie furmańskiej.
Agafja Matwiejewna z ubolewaniem skinęła głowę w kierunku Aleksiejewa.
— Budziłem, ale nie słucha — tłumaczył się.
Szybko postawiła imbryk z kawą na stole, porwała z podłogi Andrjuszkę i cichutko posadziła go na kanapie obok Ilji Iljicza. Chłopiec począł pełzać, doszedł do głowy i uchwycił za nos Obłomowa.
— Ha? Co? Kto to? — niespokojnie odezwał się Ilja Iljicz.
— Zadrzemaliście Ilja Iljicz — łagodnie odezwała się gospodyni — a Andrjuszka wlazł i rozbudził was.
— Kiedyż ja drzemałem! — bronił się Ilja Iljicz, biorąc dziecko w ramiona. — Słyszałem przecież dobrze jak on lazł po mnie. Wszystko słyszałem. Ach, ty swawolniku, za nos chwytasz! Ja ci dam! Poczekaj! Poczekaj! — mówił, pieszcząc dziecko.
Potem postawił je na podłogę i głośno westchnął.
— Proszę coś opowiedzieć, Iwanie Aleksiejew — rzekł.
— Wszystko omówiliśmy już Ilja Iljicz. Niema nic więcej do opowiadania.
— Jak to nic? Pan przecież bywa między ludźmi — niema nowin żadnych? Coś czyta pan przecież?
— Tak, czasem czytam, lecz czasem inni czytają, rozmawiają — a ja słucham. Wczoraj naprzykład, u Aleksieja Spirydonycza syn, student, głośno czytał...
— Cóż on czytał?
— Czytał o Anglikach, że komuś broń i proch posłali. Aleksiej Spirydonycz mówił, że będzie wojna.
— A komuż broń posłano?
— Do Hiszpanji czy do Indji — nie pamiętam, tylko wiem, że poseł był bardzo niezadowolony.
— Jaki poseł? — spytał Obłomow.
— To już zupełnie zapomniałem! — rzekł Aleksiejew, podnosząc nos do sufitu i starając się przypomnieć.
— Ale z kimże ma być wojna?
— Z paszą tureckim, zdaje się.
— No, a więcej co nowego w polityce? — spytał znowu, pomilczawszy trochę, Ilja Iljicz.
— Piszą, że kula ziemska ochładza się i zamarznie kiedyś.
— Ta-a-ak? Czyż to polityka?
Aleksiejew zmięszał się.
— Dymitr Aleksiejicz z początku mówił o polityce — usprawiedliwiał się Aleksiejew — a potem czytał wszystko po porządku, ale nie powiedział gdzie się polityka skończyła. Ja przecież wiem, że to już potem była literatura.
— A cóż czytał o literaturze?
— Czytał, że najlepszymi pisarzami są Dmitrijew, Karamzin, Batiuszkow i Żukowskij.
— A Puszkin?
— O Puszkinie nic tam nie było. Ja także pomyślałem, dlaczego o nim nic nie ma! Przecież to genjusz... — rzekł Aleksiejew, akcentując pierwszą literę jak „ch“.
Potem nastąpiło milczenie. Gospodyni przyniosła robotę i poczęła wywijać igłą wprost i wstecz, od czasu do czasu, rzucając spojrzenie na Ilję Iljicza, na Aleksiejewa i nasłuchując czujnem uchem, czy niema gdzie w domu nieporządku, szmeru; czy nie wymyślają sobie wzajemnie w kuchni Zachar i Anisja, czy Akulina zmywa naczynie, czy nie skrzypnęła bramka na dziedzińcu, to znaczy, czy stróż nie wyszedł do pobliskiego szyneczku.
Obłomow milczał, pogrążony w zamyśleniu. Nie był to ani sen ani czuwanie. Pozwolił on myślom swoim błąkać się swobodnie, nie skupiając ich na żadnym punkcie, nasłuchiwał spokojnie równomiernego bicia swego serca, i z rzadka mrugał oczyma, jak człowiek, który na żadnym przedmiocie nic zatrzymuje wzroku. Był to nieokreślony, zagadkowy stan, rodzaj halucynacji.
Rzadko i krótko miewa człowiek chwile takiego zamyślenia się, kiedy mu się zdaje, że po raz drugi przeżywa chwile już kiedyś przeżyte. Czy we śnie widział to, co mu się przesuwało przed oczyma, czy przeżył to rzeczywiście, ale zapomniał; zdaje mu się, że te same osoby, co i niegdyś siedzą obok niego, że te same słowa już raz były powiedziane. Ale wyobraźnia bezsilna jest i nie może się przenieść w dawno minione czasy, pamięć nie może wskrzesić przeszłości, tylko zmusza do zamyślania się.
To samo było i z Obłomowym. Otaczała go cisza, którą już niegdyś gdzieś przeżywał, poruszało się znane mu dobrze wahadło zegarowe, słyszał szelest odgryzionej nitki, powtarzały się znajome wyrazy i szepty.
— Nie mogę trafić nitką do uszka igły! Nawlecz-no Masza, ty masz wzrok bystrzejszy.
Ilja Iljicz machinalnie, niby w zapomnieniu, wpatrzył się w twarz gospodyni i w głębi jego wspomnień powstał znajomy, widziany już kiedyś obraz, słyszany już kiedyś głos...
I stanął przed nim wielki ciemny pokój gościnny, w rodzicielskim domu. Dokoła stołu siedzą matka, goście, szyją w milczeniu, ojciec chodzi po pokoju i milczy. Przeszłość i teraźniejszość zlały się w jeden obraz.
Marzyło mu się, że doszedł do tej ziemi obiecanej, mlekiem i miodem płynącej, gdzie spożywają niezapracowany chleb, chodzą ubrani w złoto i srebro.
Słyszał, jak opowiadają sobie sny wyśnione w nocy, brzęk talerzy, stuk noży, przyciska się do niani i wsłuchuje się w jej drżący starczy głos.
— Militrisa Kirbitjewna — mówi, wskazując gospodynię.
Zdaje mu się, że widzi ten sam obłoczek, płynący po niebie, co i niegdyś widział, ten sam wietrzyk w okno wieje i igra jego włosami. Obłomowski indyk chodzi po dziedzińcu i bełkoce pod oknem.
Pies zaszczekał — pewnie gość przyjechał. Rzeczywiście, gość pewnie, słychać kroki coraz bliżej i bliżej, otwierają się drzwi...
— Andrzej! — wymówił Obłomow.
W samej rzeczy, przed nim stał Andrzej, nie dawny chłopczyk, ale już dorosły mężczyzna.
Obłomow ocknął się. Przed nim nie zjawisko halucynacji, ale rzeczywiście Sztolc.
Gospodyni szybko pochwyciła dziecko, wzięła robotę, odprowadziła dzieci, Aleksiejew znikł także. Sztolc i Obłomow zostali sami, milcząc i nieruchomie patrząc na siebie. Sztolc przeszył go wzrokiem.
— To ty Andrzeju? — spytał Obłomow, ledwie dosłyszalnym głosem ze wzruszenia, jak pyta po dłuższej rozłące kochanek kochankę.
— Ja — usłyszał cichą odpowiedź. — Cóż się z tobą dzieje? Żyjesz, zdrów jesteś?
Obłomow objął go, mocno przyciskając do piersi.
— Ach! — wymówił ledwie, zamknąwszy w tym wykrzykniku całą moc swojej długo ukrywanej tęsknoty i radości. Od chwili rozłąki nigdy może nie odczuwał tego tak szczerze.
Usiedli i znowu pilnie wpatrywali się w siebie.
— Zdrów jesteś? — spytał Andrzej.
— Teraz zdrów, chwała Bogu.
— A byłeś chory?
— Tak, Andrzeju, miałem udar mózgowy.
— Czy to możliwe? Mój Boże! — zawołał i lękiem Sztolc. — Ale następstw nie było?
— Tak, tylko lewą nogą nie władam dobrze.
— Ach, Ilja, Ilja, co się z tobą dzieje! Przecież ty osunąłeś się zupełnie. Cożeś robił przez ten cały czas? Piąty rok już mija, jakeśmy się widzieli.
Obłomow westchnął.
— Dlaczegożeś nie pojechał do Obłomówki? Dlaczego nie pisałeś?
— Cóż mam ci opowiadać Andrzeju. Ty znasz mnie, nie pytaj o więcej — odpowiedział ze smutkiem Obłomow.
— Zawsze w tem samem miejscu, w tem samem mieszkaniu? — pytał Sztolc, rozglądając się po pokoju.
— Tak, zawsze tutaj. Teraz już nie zmienię mieszkania.
— Jakto? Stanowczo nie?
— Tak Andrzeju... stanowczo.
Sztolc spojrzał na niego pilnie i zamyślił się. Począł chodzić po pokoju.
— A cóż z Olgą Siergiejewną? Czy zdrowa? Czy pamięta...
Obłomow nie dokończył.
— Zdrowa i pamięta ciebie, jakbyście się wczoraj rozstali. Zaraz powiem ci, gdzie ona.
— A dzieci?
— I dzieci zdrowe... Ale powiedz Ilja, czy ty żartujesz, że zostaniesz w tem mieszkaniu? Ja przyjechałem właśnie po ciebie, ażeby cię zabrać ze sobą na wieś...
— Nie, nie! — zniżywszy głos i spoglądając na drzwi mówił Obłomow, wzburzony widocznie. — Nie, proszę cię nie rozpoczynaj nawet tej sprawy, nie mów nic...
— Dlaczego? Co się z tobą stało — zaczął Sztolc. — Ty znasz mnie. Ja oddawna powziąłem ten zamiar i nie odstąpię od niego. Dotychczas byłem zajęty mojemi sprawami, teraz jestem wolny. Tyś powinien żyć z nami, w pobliżu nas. Tak zdecydowaliśmy z Olgą i tak się stanie. Dzięki Bogu, że zastałem cię w takim stanie zdrowia, a nie gorszym. Nie spodziewałem się... A zatem jedziemy! Zdecydowany jestem siłą wyrwać cię z tego miejsca! Trzeba żyć inaczej? Ty wiesz jak...
Obłomow słuchał z niecierpliwością.
— Nie mów tak głośno, proszę ciebie, ciszej! — prosił. — Tam...
— Co tam?
— Posłyszą... Gospodyni pomyśli, że ja w samej rzeczy chcę odjechać...
— Cóż w tem złego? Niech słyszy!
— Ach, jak to można! — przerwał mu Obłomow. — Słuchaj Andrzeju — przemówił nagle z niezwykłą stanowczością. — Nie rób daremnych usiłowań, ja tu zostanę.
Sztolc ze zdziwieniem spojrzał na przyjaciela. Obłomow spokojnie i stanowczo patrzył na niego.
— Ty, Ilja, jesteś już stracony! — rzekł. — Ten dom, ta kobieta... całe twoje życie tutaj... To nie może tak zostać — jedźmy! jedźmy!
Pochwycił go za rękaw i do drzwi ciągnął.
— Dlaczego chcesz mnie zabrać? Dokąd? — bronił się Obłomow.
— Z tej jamy, z tego błota na świat, na jasność, gdzie jest zdrowe normalne życie! — naciskał Sztolc prawie rozkazującym tonem. — Opamiętaj się! Czyż do takiego życia się sposobiłeś, ażeby spać tylko jak kret w norze? Przypomnij sobie wszystko...
— Nie wspominaj, nie mąć przeszłości, nie wrócisz jej! — mówił Obłomow, z twarzą ożywioną, z zupełną samowiedzą rozsądku i woli. — Co ty zamyślasz robić ze mną? Z tym światem, do którego chcesz mnie wrócić, ja rozstałem się na zawsze. Nie zdołasz zbliżyć i złączyć dwie rozerwane na zawsze części. Ja przyrosłem do tej jamy, jeśli zechcesz oderwać — to śmierć moja!
— Oglądnij się dokoła siebie, gdzie ty żyjesz i z kim?
— Wiem, czuję to... Ach, Andrzeju! Wszystko ja odczuwam, wszystko rozumiem, oddawna już mi wstyd żyć na świecie! Nie mogę pójść twoją drogą, choćbym nawet chciał. Może przy ostatniem naszem widzeniu się byłoby to jeszcze możliwe, ale teraz...
Obłomow spuścił wzrok ku ziemi i długą chwilę milczał.
— Teraz... późno. Idź swoją drogą i nie myśl o mnie. Ja jestem godzien twojej przyjaźni, widzi to Bóg, ale nie godzien jestem tych kłopotów, jakie wkładasz na siebie.
— Słuchaj Ilja, ty coś mówisz, a czegoś niedopowiadasz. Mimo wszystko ja cię stąd zabiorę, bo podejrzywam... Słuchaj — rzekł mu — wciągnij coś na siebie i jedź do mnie, spędzisz wieczór u mnie. Mam ci wiele — wiele opowiedzieć. Ty nie wiesz, co się teraz u nas zakotłowało, nie słyszałeś?
Obłomow patrzył na niego pytająco.
— Nie widujesz się z ludźmi... zapomniałem o tem. Chodźmy, ja ci wszystko opowiem... Czy wiesz kto przed bramą czeka na nas w powozie... Zawołam...
— Olga! — z przestrachem krzyknął Obłomow. Zmienił się na twarzy. — Na miłość Boga, nie wprowadzaj jej tutaj!
Prawie wypychał Sztolca z pokoju, ale Sztolc nie ruszał się.
— Nie mogę pójść do niej bez ciebie, dałem słowo. Słyszysz, Ilja? Nie dziś, to jutro muszę cię wyrwać. Ty tylko odłożysz, ale nie odpędzisz mnie. Jutro czy pojutrze, ale zobaczymy się!
Obłomow milczał, schyliwszy głowę i nie mając odwagi spojrzeć na Sztolca.
— Kiedyż zatem? Olga mnie zapyta.
— Ach, Andrzeju! — rzekł Obłomow łagodnym proszącym głosem, obejmując go i głowę kładąc mu na ramieniu. — Zostaw mnie zupełnie! Zapomnij!
— Jakto? Na zawsze? — spytał zdziwiony Sztolc, wysuwając się z jego objęć i w twarz mu patrząc.
— Tak — prawie szeptem odpowiedział Obłomow.
Sztolc na krok odstąpił od niego.
— Tyżeś to Ilja! — zawołał z wymówką. — Odsuwasz mnie od siebie — dla kogo? Dla tej kobiety... Boże mój! — krzyknął prawie boleśnie — to dziecko, które tu widziałem... Ilja, Ilja! Uciekaj stąd! Chodźmy, chodźmy co prędzej! Jakżeś ty upadł nisko! Czemże jest ta kobieta dla ciebie?
— Żoną! — spokojnie odrzekł Obłomow.
Sztolc skamieniał.
— A to dziecko — syn mój. Nazwałem go Andrzejem, na pamiątkę o tobie! — dokończył Obłomow i odetchnął spokojnie, złożywszy z siebie ciężar prawdy.
Sztolc zmienił się na twarzy i zdziwionemi, prawie bezmyślnemi oczyma wodził dokoła. Przed nim nagle otworzyła się przepaść, powstała skała kamienna. Nagle jak gdyby nie widział Obłomowa, jak gdyby on znikł z jego oczu, wpadł do przepaści. Sztolc odczuwał tylko taką piekącą boleść, jaką odczuwa człowiek, który pędzi wzruszony powitać przyjaciela po długiej rozłące i dowiaduje się, że już go niema oddawna — umarł.
— Umarł! — wymówił prawie bezwiednie. — Cóż powiem Oldze?
Obłomow usłyszał tylko ostatnie słowo, coś chciał powiedzieć — i nie mógł. Wyciągnął do Andrzeja obie ręce i uścisnęli się mocno, milcząco, jak się obejmują ludzie przed bitwą, przed śmiercią. W objęciu tem utonęły ich słowa, łzy, uczucia...
— Nie zapomnij o moim Andrzeju! — były ostatnie słowa Obłomowa, wypowiedziane gasnącym głosem.
Sztolc w milczeniu, powoli opuścił mieszkanie Obłomowa, w zamyśleniu przeszedł przez dziedziniec i wsiadł do powozu. Obłomow siadł na kanapie, oparł się łokciami o stół i rękoma twarz zakrył.
— Nie, nie opuszczę twego Andrzeja! — myślał Sztolc ze smutkiem, przechodząc przez dziedziniec. — Zginąłeś ty Ilja na wieki! Pocóż ci mówiłbym, że twoja Obłomówka już nie w głuchej pustyni, że na nią przyszła kolej, że i nad nią zaświeciło słońce. Poco ci wiedzieć, że po czterech latach będzie ona stacją kolei żelaznej, że chłopi twoi będą przy niej pracować, że zboże twoje wagonami będą dowozić do przystani... A potem — szkoły, oświata, a potem... potem... Nie! przestraszysz się tą zorzą nowego szczęścia, mgłą zajdą nieprzyzwyczajone oczy. Poprowadzę twego Andrzeja drogą, którą ty iść nie mogłeś... Z nim będziemy w czyn wprowadzać nasze młodzieńcze marzenia. Żegnaj mi stara Obłomówko! — rzekł spojrzawszy po raz ostatni w okna maleńkiego domku. — Przeżyłaś już swój wiek!
— I cóż? — spytała Olga z mocnem biciem serca.
— Nic! — odpowiedział sucho Andrzej.
— Zdrów?
— Tak — niechętnie rzekł Andrzej.
— Cóż to tak prędko wróciłeś? Dlaczego mnie nie zawołałeś? Dlaczegoś go tu nie przyprowadził? Pozwól, ja tam pójdę.
— Nie można.
— Cóż się tam dzieje? — spytała z przerażeniem Olga. — Czy otworzyła się „przepaść?“ Powiedz nareszcie!
Sztolc milczał.
— Więc cóż tam zastałeś?
— Obłomowszczyznę! — ponuro odpowiedział Andrzej, a na dalsze zapytania Olgi nie odpowiadał aż do przyjazdu do domu.
Pięć lat minęło znowu. Wiele się zmieniło i na Wyborgskiej stronie. Ulicę, prowadzącą do domu Pszenicynowej zabudowano willami. Pośród nich wznosił się długi, z kamienia gmach rządowy, który przeszkadzał promieniom słonecznym uderzać wesoło w okna spokojnego niegdyś przytułku lenistwa.
Domek postarzał się także, wyglądał zaniedbany, brudny, jak nieogolony i nie umyty człowiek. Farbę deszcz spłókał, rynny deszczowe w niektórych miejscach nadłamane, to też na dziedzińcu stały kałuże błota, przez które, jak dawniej, przerzucono wąską deskę. Gdy się kto w bramce pokazał, stary kundys nie skakał już rzeźko na łańcuchu, ale poszczekiwał ochrypłym i leniwym głosem, nie wyłażąc z budki.
Wewnątrz domu także zmiany nie lada! Tam gospodaruje inna kobieta, bawią się inne dzieci. Od czasu do czasu zjawia się z czerwoną twarzą przepita postać Tarantjewa, lecz nie przychodzi już dobrotliwy, zawsze zgadzający się na wszystko Aleksiejew. Nie widać ani Zachara, ani Anisji; inna otyła kucharka rej wodzi w kuchni, a niechętnie i gburowato spełnia życzenia Agafji Matwiejewny. Tylko ta sama Akulina, w fartuchu, za pas założonym, myje koryta i wiadra, ten sam senny zawsze stróż, w tym samym kożuchu dożywa swego wieku w ciemnej izdebce. Koło parkanu miga tylko jak dawniej wczesnym rankiem i w porę obiadową figura „braciszka“ z portfelem pod pachą, w gumowych kaloszach zimą i latem.
Cóż się stało z Obłomowym? Gdzie on? Na najbliższym cmentarzu, pod skromnym pomnikiem spoczywa ciało jego w zaciszu śród krzewów. Krzaki bzu, posadzone przyjacielską ręką, schylają się nad mogiłą i pachną piołuny. Zdawałoby się, że sam Anioł ciszy ochrania jego spokój.
Chociaż miłujące serce żony pilnie strzegło każdej jego chwili, ale wieczny spokój, wieczna cisza, leniwie pełzające dnie, powoli powstrzymywały maszynę życia. Ilja Iljicz zakończył życie prawie bez bolów, bez męczarni, jak gdyby zatrzymał się zegar, który zapomniano nakręcić.
Nikt nie widział jego ostatnich chwil przedzgonnych, nie słyszał jego ostatniego jęku. Apoplektyczny udar powtórzył się raz jeszcze po roku i znowu minął szczęśliwie, tylko Ilja Iljicz pobladł, osłabł, mało jadł, rzadko począł wychodzić do sadu, stawał się coraz bardziej milczący i zamyślony. Niekiedy płakał nawet. Miał przeczucie bliskiej śmierci i lękał się jej.
Kilka razy robiło mu się niedobrze, lecz to mijało. Pewnego ranka Agafja Matwiejewna, jak zawsze, przyniosła mu kawę i zastała go tak samo śpiącego łagodnym snem śmierci, jak sypiał codziennie, tylko głowa zesunęła się trochę z poduszki, a ręka nerwowo była przyciśnięta do serca, gdzie widocznie skupiła się i zatrzymała się krew.
Agafja Matwiejewna już od trzech lat jest wdową. W tym czasie wszystko wróciło do dawnego porządku. Brat zajmował się dostawami, ale zrujnował się; zdołał jednak przebiegłością i pokłonami wrócić na dawne stanowisko sekretarza w kancelarji „gdzie zapisują mużyków“ i po dawnemu chadzał piechotą, przynosząc do domu czetwertaki, półruble i griwienniki i napełniając nimi dobrze schowany kuferek.
Pierwszą rolę w domu grała małżonka „braciszka“, Irina Pantielejewna. Uważała, że ma prawo wstawać późno, pić kawę trzy razy dziennie, przebierać się kilka razy na dzień w coraz inną suknię, a w gospodarstwie pilnować tylko jednego — ażeby spódnice były najsztywniej nakrochmalone. Więcej nie wtrącała się do niczego, a Agafja Matwiejewna była po dawnemu żywem wahadłem zegarowem w domu; ona pilnowała kuchni, cały dom poiła kawą i herbatą, obszywała wszystkich, doglądała bielizny, dzieci, Akuliny i stróża.
Dlaczegoż tak? Była przecież panią Obłomowową, właścicielką wsi, mogła mieszkać osobno, niezależnie, niepotrzebując nikogo i nie czując braków? Cóż mogło zmusić ją wziąść na swoje barki ciężar cudzego gospodarstwa, kłopotać się o cudze dzieci, o wszystkie drobiazgi życia, które kobieta bierze na swoje barki, jako obowiązek miłości, jako święty dług małżeński lub potrzebując codziennego kawałka chleba. Gdzież Zachar, Anisja — sługi jej według wszelkiego prawa? Gdzie mały Andrjusza, syn Obłomowa? Gdzie dzieci pierwszego jej męża?
Dzieci już same w świat poszły. Waniusza skończył szkoły i przyjął jakiś obowiązek, Maszeńka wyszła zamąż za rządcę jakiegoś rządowego gmachu, a Andrjuszę wzięli na wychowanie Sztolc z żoną, uważając go jako członka własnej rodziny. Agafja Matwiejewna nigdy nie stawiała na równi i nie łączyła losu Andrjuszy z losem dzieci pierwszego małżeństwa, chociaż w sercu swojem, może nieświadomie, dawała wszystkim równe miejsce. Ale wychowanie, sposób życia, oddzieliły przepaścią przyszłe życie Andrjuszy od życia Waniuszy i Maszeńki.
— Czem one są? Takiemi samemi zamurzańcami jak i ja. Porodzili się w ciężkiem życiu, a tamten — mówiła prawie z szacunkiem o Andrjuszy, z pewnego rodzaju obawą i ostrożnością go pieszcząc — panicz, „barczonok!“ On taki bialutki, jak nalany; rączki i nóżki malutkie, włoski jak jedwab. Jak ojciec wykapany.
Dlatego też bez opozycji, prawie z radością zgodziła się na propozycję Sztolca wzięcia dziecka na wychowanie, uważając, że tam najwłaściwsze dla niego miejsce, a nie tu w domu, śród brudnych dzieci „braciszka“.
Pół roku po śmierci Obłomowa mieszkała z Anisją i Zacharem razem, niepocieszona w smutku swoim. Wydeptała ścieżkę do grobu męża i wypłakała oczy, nic prawie nie jadła, nie piła, odżywiała się tylko herbatą, po nocach często nie sypiała. Zmarniała zupełnie. Nigdy nie uskarżała się przed nikim i tem więcej odsuwała się od wszystkich od chwili utraty męża, im bardziej zagłębiała się w sobie, w swoim smutku; unikała wszystkich, nawet Anisji. Nikt nie wiedział, ile cierpiała jej dusza.
Sklepikarz na targu, u którego dawniej kupowała wszystko dla domu, mówił do kucharki:
— Wasza gospodyni ciągle płacze po mężu!
— Tęskni po mężu! — mówił starosta cerkiewny, pokazując na nią w cerkiewce cmentarnej, dokąd przychodziła co niedzieli modlić się i płakać.
— Jeszcze się martwi! — mówiono w domu „braciszka“.
Raz nagle zjawiła się u niej cała rodzina „braciszka“ z dziećmi, nawet z Tarantjewym niby dla wyrażenia współczucia. Popłynęły fałszywe pocieszania, rady „nie gubić siebie, zachować zdrowie dla dzieci“, — wszystko co już mówiono jej przed piętnastu laty po śmierci pierwszego męża. To, co wówczas wywołało pożądany skutek, teraz obudziło w niej wstręt i obrzydzenie.
Lżej jej było słuchać, gdy poczęli mówić o czem innem i oświadczyli, że teraz mogą znowu mieszkać wspólnie, że lżej będzie jej śród swoich znosić tęsknotę i im dobrze, gdyż tak jak ona nikt nie potrafi utrzymać gospodarstwa w porządku.
Agafja Matwiejewna prosiła o trochę czasu, aby się nad tem zastanowić, potem jeszcze przez dwa miesiące martwiła się, wkońcu zgodziła się na wspólne mieszkanie. W tym czasie Sztolc zabrał Andrjuszę do siebie, a ona została sama jedna.
I oto — w ciemnej sukni, w czarnej wełnianej chustce na szyi, chodzi jak cień z pokoju do kuchni, po dawnemu otwiera i zamyka szafy, szyje, prasuje, ale cicho bez dawnej energji, mówi niby od niechcenia, głosem cichym, a patrzy dokoła nie dawnym wzrokiem, przebiegającym z przedmiotu na przedmiot, lecz z wyrazem skupionym, z jakąś ukrytą tajemną myślą. Myśl ta osiadła niewidzialnie na jej twarzy w tej chwili kiedy ona świadomie, długo wpatrywała się w martwe rysy męża — i od tego czasu nie opuszczała jej już nigdy.
Agafja Matwiejewna była w ciągłym ruchu: rękami robiła wszystko co należało, ale myśl jej udziału w tem nie brała. Nad zwłokami męża, ze stratą jego, zrozumiała zdaje się treść życia, zastanowiła się nad nią i to zamyślenie padło jak cień na jej twarz. Wypłakawszy swój ból, skupiła myśl nad świadomością swojej straty — wszystko inne umarło dla niej, z wyjątkiem małego Andrjuszy. Gdy go oglądała, budziły się w niej oznaki życia, rysy twarzy ożywiały się, w oczach błyszczała radość; potem następowały gorzkie łzy wspomnień.
Na wszystko, co ją otaczało, patrzyła obojętnie; czy brat rozgniewał się o niepotrzebne wydanie rubla lub przepłacenie jakiegoś drobiazgu, za przepaloną pieczeń, nieświeżą rybę, czy bratowa nachmurzyła się o nie dość nakrochmaloną spódnicę, o nie dość mocną lub chłodną herbatę, czy szorstko jej odpowiedziała kucharka — Agafja Matwiejewna jak gdyby nic nie spostrzegała, jakby nie o niej była mowa, nie słyszała nawet kłujących szeptów: barynia wiejska!
Na wszystko odpowiada godnością swego smutku i pełnem pokory milczeniem.
W święto zaś, na Wielkanoc, śród wesołych wieczorów zapustnych, kiedy wszyscy cieszyli się, śpiewali, jedli i pili w domu, ona, śród powszechnego wesela nagle zalewała się łzami i chowała się do swego kącika.
Zrozumiała, że minęło już i zaciemniło się jej życie, że Bóg w jej życie włożył duszę i wyjął ją, że błysnęło w niej słońce — i zgasło na zawsze... Na zawsze — prawda, ale też na zawsze życie jej ożywiło się myślą; teraz wiedziała dlaczego żyła i że żyła nie bez celu.
Kochała całą pełnią i wiele; kochała Obłomowa jako kochanka, jako męża i jako barina, tylko wypowiedzieć tego, jak i dawniej, nikomu nie mogła. Ale i opowiadanie byłoby zbyteczne; nikt w jej otoczeniu nie zrozumiałby tego. Gdzieby ona mogła znaleźć wyrazy na wypowiedzenie tego? W słowniku „braciszka“, Tarantjewa, bratowej nie było takich wyrazów, bo brakło im pojąć odpowiednich. Tylko Ilja Iljicz byłby ją zrozumiał, ale ona nigdy przed nim nie zwierzała się ze swoich myśli i uczuć, bo i sama znaczenia ich nie rozumiała i nie potrafiłaby wypowiedzieć.
Im więcej lat upływało, tem lepiej i coraz jaśniej, rozumiała Agafja Matwiejewna swoją przeszłość, świadomość tę ukrywała głęboko, stawała się coraz bardziej milczącą i skupioną. Na całe jej życie padły jasne promienie, ciche jakieś światło siedmiu lat, przeżytych jak jedna chwila — niczego więcej już nie mogła żądać i nigdzie ukryć się nie mogła.
Tylko gdy na zimę przyjeżdżał ze wsi Sztolc, ona biegła do niego, cicho wpatrywała się w Andrjuszę, czule i lękliwie pieściła go, potem pragnęła coś powiedzieć, podziękować mu, zwierzyć się ze wszystkiego co osiadło i skupiło się w jej sercu na zawsze — on byłby ją zrozumiał, ale wypowiedzieć się nie umiała. Tylko zwracała się do Olgi, przylgnęła ustami do jej rąk i zalewała się potokiem takich gorących łez, że ta mimowoli płakała z nią razem, a Andrzej wzruszony wychodził pośpiesznie do swego pokoju.
Wszystkich ich łączyła wspólna sympatja, wspólna pamięć o czystej jak kryształ duszy Obłomowa. Sztolc i Olga prosili ażeby z nimi razem jechała na wieś, mieszkała razem z Andrjuszą, ale powtarzała zawsze to samo:
— Gdziem się urodziła, przeżyła całe życie, tam i umrzeć trzeba.
Nadaremnie Andrzej Iwanycz przedkładał jej rachunki z zarządu majątkiem, nadsyłał należycie jej dochody — wszystko zwracała mu i prosiła by przechował to dla Andrjuszy.
— To jego a nie moje — powtarzała uparcie — jemu to będzie potrzebne, on — barin, a ja i bez tego życia mego dokołatam.
Pewnego razu koło południa drewnianym chodnikiem na Wyborgskiej stronie szło dwóch panów, a za nimi powoli jechał powóz. Jednym z nich był Sztolc, a drugi — przyjaciel jego, literat, o pełnej twarzy z apatycznym wyrazem i zamyślonym, niby sennym wzrokiem. Szli w kierunku cerkwi. — Msza skończyła się i ludność wylała się falą na ulicę. Przed nimi stała gromada żebraków. Kolekcja ta była dość wielka i różnorodna.
— Chciałbym wiedzieć skąd się biorą na świecie żebracy? — pytał literat, patrząc na nich.
— Jakto — skąd? Wypełzają z rozmaitych szczelin i kątów.
— Nie o to pytam — przerwał literat — chciałbym wiedzieć jak można zostać żebrakiem, jak można spaść na ten szczebel? Czy to się odbywa nagle, nieoczekiwanie, czy powoli — z konieczności czy też udawania?
— Poco ci to? Czy nie masz zamiaru czasem napisać Mystères de Petersbourg?
— Może... — poziewając leniwie odpowiedział literat.
— Masz dobrą sposobność — spytaj pierwszego lepszego. Za rubla opowie ci całe swoje życie, a ty opisz i sprzedaj dobrze. Oto masz... stary jakiś... normalny typ prawdziwego żebraka. Hej, stary! Chodźno tutaj!
Żebrak odwrócił się na to wołanie, zdjął czapkę i zbliżył się do nich.
— Miłosierni panowie! — zachrypiał — dajcie, co łaska biednemu żebrakowi kalece... ranionemu... żołnierzowi... w trzydziestu bitwach byłem...
— Zachar! — wykrzyknął ze zdziwieniem Sztolc. — To ty jesteś?
Zachar zamilkł nagle, potem, zrobiwszy ręką daszek nad oczyma od słońca, pilnie począł wpatrywać się w Sztolca.
— Przepraszam Waszą Ekscelencję... oślepłem zupełnie... nie poznaję...
— Zapomniałeś Sztolca, przyjaciela twego „barina“ — rzekł z wymówką Andrzej Iwanycz.
— Ach! Ach! Batiuszka, Andrzej Iwanycz! Boże mój! Oślepłem zupełnie. Batiuszka, ojcze rodzony!
Zachar kręcił się, usiłował złapać rękę Sztolca, a nie mogąc trafić, pocałował poły jego surduta.
— Pozwolił mnie Bóg dożyć takiej radości, mnie psu nędznemu — jęczał, niby płacząc, niby śmiejąc się.
Cała twarz jego jakby była wypalona krwawą pieczęcią od czoła aż do podbródka. Nos miał barwę ciemno-szafirową. Głowa była zupełnie łysa. Bokobrody wielkie jak niegdyś, były splątane i zmięte jak wojłok. Wyglądały tak, jak gdyby ktoś z każdej strony twarzy przyłożył kulkę śnieżną. Miał na sobie stary wypłowiały szynel, któremu brakło jednej poły, jako obuwie, stare wydeptane kalosze na bosą nogę wdziane. W ręku trzymał starą wytartą baranią czapkę.
— Ach Boże miłosierny! Takąś mi dziś na święto wielką łaskę zesłał...
— Cóż się z tobą stało? Dlaczego jesteś w takim stanie! — pytał Sztolc surowo.
— Ach, batiuszka Andrzej Iwanycz, cóż robić! — rzekł Zachar, ciężko westchnąwszy. — Z czegoż żyć? Dawniej gdy Anisja żyła, nie włóczyłem się, był kawałek chleba, a gdy ona umarła na cholerę — daj jej Boże królestwo niebieskie — „braciszek“ baryni, nie chciał mnie trzymać, nazywając darmojadem. Michej Andreicz Tarantjew prześladował mnie, ile razy przeszedł koło mnie, zawsze ztyłu kopnął nogą. Żyć już nie można było. Proszę mi wierzyć, że kawałka chleba przełknąć nie mogłem. Gdyby nie „barynia“ — daj jej Boże zdrowie! — dodał Zachar żegnając się, dawno zdechłbym na mrozie. Ona mi jakie takie łachy na zimę dawała, chleba ile chciałem i kącik ciepły na piecu. Wszystko miałem z jej łaski. Ale przeze mnie i ją poczęli prześladować — musiałem iść gdzie oczy poniosą! Oto już drugi rok nędzę moją znoszę...
— Czemuż nie poszedłeś do jakiego obowiązku?
— Czyż to tak łatwo dziś Andrzej Iwanycz znaleźć obowiązek? Próbowałem dwa razy — nie trafiłem do gustu. Wszystko teraz nie tak jak dawniej — gorzej. Na lokajską służbę żądają teraz piśmiennych, a u wielkich panów niema już tego ażeby w przedpokojach pełno było służby. Wszędzie jeden lokaj, rzadko kiedy dwaj. Buty sami sobie zdejmują — maszynkę taką wymyślili — dodał żałośnie Zachar. — Wstyd tylko, ginie dawne „barinstwo“!
Zachar westchnął.
— Przyjąłem był obowiązek u jednego Niemca, kupca — w przedpokoju miałem siedzieć. Z początku wszystko było dobrze, ale potem posłał mnie na służbę do bufetu — czy to moja rzecz? Noga mi się powinęła, wszystko naczynie razem z tacą zwaliło się na ziemię. No — i napędzili! Innym razem podobałem się jakiejś starej grafini — poważny ma wygląd — powiada i byłem u niej szwajcarem. Obowiązek dobry, służba po staremu: siedź sobie poważnie na krześle, załóż nogę na nogę, i kiwaj. Jak kto przyjdzie — to nie można puszczać od razu, z początku wypytać, a potem dopiero puścić, albo w kark — i wytrącić. Jak się dobry gość trafi, to buławą — tak!
Zachar pokazał jak trzeba uderzyć.
— Służba honorowa, niema co mówić. Ale barynia była bardzo niezgodliwa — Bóg z nią. Raz zajrzała do mojej komórki i zobaczyła pluskwę, rozkrzyczała się, rozwrzeszczała się, tak jak gdybym to ja pluskwę wymyślił! Czyż może być gospodarstwo bez pluskiew? Innym razem przechodziła koło mnie, zdało się jej, że wódkę czuć ode mnie... Taka była! — I wymówiła służbę.
— Rzeczywiście pachnie — zanadto! — zauważył Sztolc.
— Ze smutku, batiuszka Andrzej Iwanycz, jak Boga kocham ze smutku — zachrypiał Zachar, skrzywiwszy się. — Próbowałem być furmanem, dorożkarzem — nająłem się, ale nogi odmówiły, sił już mało, stary jestem! Koń trafił mi się złośliwy, raz pod karetę upadłem, ledwie wyszedłem cało, innym razem na starą babę najechałem, do policji wzięli...
— No, dosyć tego! Przestań się włóczyć i pić, chodź do mnie, dam ci kącik, na wieś pojedziemy... słyszysz?
— Słyszę batiuszka Andrzej Iwanycz, ale...
Zachar westchnął.
— Nie chce mi się stąd ruszyć... od grobów. Tu nasz dobrodziej Ilja Iljicz — rzekł żałośnie — dzisiaj modliłem się za niego, daj mu Boże Królestwo niebieskie! Zabrał nam Bóg takiego barina! Żył na pożytek ludziom, żyćby mu sto lat... — dogadywał, marszcząc się i płacząc Zachar. — I dzisiaj na grobie jego byłem. Ile razy w te strony zajdę, zawsze tam idę, siądę i siedzę, a łzy tak i płyną... Tak czasem zamyślę się, cisza wszędzie i zdaje mi się że woła: Zachar! Zachar! Czasem to tak, jakby mrówki po skórze biegały... Nie będzie już drugiego takiego barina! A was Andrzej Iwanycz jak kochał! Boże! Przypomnij sobie jego dobrą duszę w królestwie swojem!
— Przyjdź popatrzyć na Andrjuszę. Każę cię nakarmić, odziać, a potem — jak zechcesz! — rzekł Sztolc i wsunął mu coś do ręki.
— Przyjdę, przyjdę! Jak można nie przyjść, nie popatrzyć na Andrzeja Iljicza. Podrósł już pewnie! Boże! Takiej radości doczekałem się! Przyjdę batiuszka, daj wam Boże zdrowie na długie lata... — chrypiał Zachar w ślad za odjeżdżającym powozem.
— Słyszałeś historję tego żebraka? — pytał Sztolc przyjaciela.
— A cóż to za Ilja Iljicz, o którym on mówił? — odrzekł literat.
— Obłomow... już ci wspomniałem o nim.
— Pamiętam... To twój kolega i przyjaciel. Cóż się z nim stało?
— Zginął, zmarniał Bóg wie zaco.
Sztolc westchnął i zamyślił się.
— A nie był zgoła głupszy od innych. Dusza czysta i jasna jak kryształ. Szlachetna, miękka natura — i przepadł!
— Jak to? Z jakiego powodu?
— Powodem, powodem... Obłomowszczyzna! — odpowiedział Sztolc.
— Obłomowszczyzna? — z niedowierzaniem powtórzył literat. — Cóż to takiego?
— Opowiem ci zaraz... pozwól zebrać myśli, przypomnieć... A ty spisz to wszystko... może komuś się przyda!
Sztolc opowiedział to, co tu napisano.
- ↑ ma solitude, mon hermitage, mon repos (franc.) — moja samotność, moja pustelnia, mój odpoczynek.
- ↑ Casta diva — (wł.) „czysta bogini“, aria z pierwszego aktu opery Norma Vincenza Belliniego.
- ↑ ma chère (franc.) — moja droga
- ↑ paljowe — jasnożółte, koloru słomy (od franc. paille — słoma).
- ↑ pensée (franc.) — ciemnofioletowe, dosł. koloru bratków.
- ↑ Selanka — potrawa przyrządzona ze śmietany, mąki i żółtek.