Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

potrzebnego, czego nigdy nie było... Mój Boże! jakie to szczęście patrzeć na nią! Oddech zapiera!
Jak wicher, przelatywały te myśli w jego głowie i patrzył na nią, jak się patrzy w przestrzeń nieskończoną, w bezdenną przepaść, w zupełnem zapomnieniu się, z rozkoszą pełną słodyczy.
— No, dosyć tego, panie Obłomow... jak się panu patrzy teraz... — mówiła z pewnem zacięciem odwracając głowę, ale ciekawość brała górę i ona też nie spuszczała z niego oka.
On nie słyszał tego, co mówiła.
Wciąż tylko patrzył i patrzył, milcząco kontrolując własne uczucia. W głowie huczały niby jakieś fale, przelewające się z niesłychanym pośpiechem. Nie zdołał pohamować własnych myśli. Uciekały jak spłoszone ptaki, a w lewym boku, pod sercem coś go zabolało.
— Niechże pan tak dziwnie na mnie nie spogląda — rzekła, — mnie to także drażni. I pan pewnie coś chce z mojej duszy wydobyć...
— Co ja mogę wydobyć... — zauważył machinalnie.
— Ja mam także plany rozpoczęte i niewykończone — zauważyła.
Ocknął się skutkiem tej wzmianki o niewykończonych planach.
— Dziwna rzecz — zauważył — pani jest złośliwą, a jednak spojrzenie pani dobre. Nie daremnie mówią, że kobietom wierzyć nie można — kłamią one z rozmysłem i bez rozmysłu — spojrzeniem, uśmiechem, rumieńcem na twarzy, nawet omdleniem.
Olga nie pozwoliła wzmocnić się temu wrażeniu;