Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/647

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Olga spuściła wzrok ku ziemi, zacisnęła usta, ale przez powieki przeciskały się promienie, usta ukrywały uśmiech. Spojrzała na niego i zaśmiała się tak szczerze, tak serdecznie, że aż łzy błysnęły.
— Powiedziałem pani, co z panią było, Olgo Siergiejewna, a nawet co będzie. A pani nie dała mi odpowiedzi na pytanie, nie pozwoliła nawet dokończyć...
— Cóż ja mogę powiedzieć? Czyż miałabym prawo powiedzieć panu to, na co pan zasługuje, czego... pan wart? — spytała prawie szeptem i spojrzała na niego.
W tem spojrzeniu zdało mu się, że widział znowu iskierkę nadzwyczajnej przyjaźni. Drgnęło w nim poczucie szczęścia.
— Proszę się nie śpieszyć, ale spokojnie odpowiedzieć mi, czego wart jestem, kiedy się skończy pani serdeczna żałoba, żałoba przyzwoitości. Rok ubiegły także mnie coś nauczył. Teraz proszę tylko rozwiązać pytanie: czy mam odjechać, czy... zostać?
— Przepraszam... ale pan mnie! kokietuje — rzekła wesoło.
— O, nie! — poważnie odpowiedział Sztolc. — To już nie dawne pytanie; teraz ma ono inne znaczenie: — jeśli mam zostać, to — jakiem prawem?
Olga zamyśliła się.
— Widzi pani, że ja — nie kokietuję! — zaśmiał się, zadowolony, że ją przyłapał na sprzeczności. — Po dzisiejszej rozmowie musimy być na innej stopie ze sobą. Dziś nie jestemy już ci sami, cośmy byli wczoraj.
— Nie wiem... — odpowiedziała jeszcze bardziej zmieszana.