Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Olga! — odezwał się cicho.
— Co? — odpowiedziała mu tak samo i westchnęła głośno. — Teraz... już przeszło — rzekła łagodnie. Lżej mi, oddycham swobodnie.
— Wracajmy! — zachęcał znowu.
— Wracajmy! — powtórzyła niechętnie. — Mój drogi! — szepnęła w upojeniu, uścisnęła mu mocno rękę i, oparłszy się o ramię, niepewnym krokiem podążyła do domu.
W salonie Obłomow spojrzał na nią, wydała mu się słabą, ale uśmiechnęła się dziwnym, nieświadomym uśmiechem, jak gdyby pod wpływem rozmarzenia.
Obłomow posadził ją na kanapie, ukląkł przed nią i kilka razy w zachwycie pocałował jej rękę.
Olga z tym samym uśmiechem patrzyła na niego, nie usuwając rąk z jego dłoni i wzrokiem odprowadziła go aż do drzwi.
Obłomow odwrócił się drzwiach. Spojrzenie Olgi szło za nim. Twarz jej wyrażała zmęczenie, a na ustach miała ten sam gorący uśmiech, jak gdyby się go pozbyć nie mogła.
Odszedł w zamyśleniu. Gdzieś już widział taki uśmiech. Przypomniał mu się jakiś obraz, gdzie była kobieta tak samo uśmiechnięta... ale to nie Kordelja...
Nazajutrz posłał dowiedzieć się o jej zdrowiu. Kazano powiedzieć:
— Dobrze, dzięki Bogu! Prosimy na dzisiejszy obiad, a wieczorem wszyscy jedziemy oglądać ognie sztuczne o pięć wiorst od letniska.
Nie wierzył i sam poszedł. Olga była świeża, jak kwiat. W oczach blask, żywość, na policzkach rumieńce, głos dźwięczny, jak dawniej. Ale nagle