Strona:PL Gonczarow - Obłomow T1-2.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Schyliła mu głowę na ramię.
— Nie, nie, tu powietrze czystsze — odpowiedziała. Tu, przy sercu czuję ciśnienie.
Czuł jej gorący oddech na swojej twarzy. Dotknął jej głowy ręką — była gorąca. Oddech miała ciężki. Westchnienia sprawiały jej ulgę.
— Czy nie lepiej wracać do domu? — zachęcał zaniepokojony. — Trzeba się położyć.
— Nie, nie, nie! Zostaw mnie w spokoju! Nie dotykaj mnie... Tu we mnie się pali — wskazała na piersi.
— Doprawdy, wróćmy do domu! — nalegał Obłomow.
— Nie... poczekaj... to przejdzie.
Ściskała jego rękę, i od czasu do czasu wpatrywała się mu w twarz długo i milcząco. Potem poczęła płakać, z początku cicho, a później przeszło w szlochanie. Obłomow nie wiedział, co robić.
— Na miłość Boga, Olgo, wracajmy do domu! — prosił.
— Nie, nie... — odpowiadała łkając. — Nie przeszkadzaj mi wypłakać się... Ogień wypłynie przez łzy... będzie mi lżej. To nerwy grają.
Słyszał w ciemności jej ciężki oddech, i czuł, jak na ręce spadały mu jej łzy gorące. Drżąco, mocno ściskała mu rękę.
On nie poruszył nawet palcem. Wstrzymywał oddech. Głowa Olgi spoczywała mu na ramieniu. Oddech jej ciepłem owiewał mu twarz. Dreszcz go ogarniał także, ale nie śmiał ustami dotknąć jej policzka.
Powoli Olga poczęła się uspokajać. Oddech stawał się równiejszy. Zamilkła zupełnie. Obłomow myślał, że usnęła i lękał się ją poruszyć.